czwartek, 17 listopada 2022

(69.) Sabat czarownic

Jeśli początek nowego roku szkolnego przyniósł wiele zaskakujących dla mnie wydarzeń i zmian, tak kolejne dni uspokoiły sytuację i sprawiły, że mój świat z powrotem się ustabilizował. Najłatwiej było oczywiście przywyknąć do zmian w klasie, gdzie trzyosobowe ławki zostały zastąpione przez dwuosobowe. Szybko znalazłem kolegę do nowej pary i miałem nadzieję, że układ z Marcinem przetrwa już całą ósmą klasę. Wprawdzie przed nami nadal samotnie siedziała Sylwia, co oznaczało, że Karolina nie wróciła do szkoły nie tylko na rozpoczęcie roku szkolnego, ale też na kolejne dni (a może wręcz nie wróci już nigdy...), ale widocznie nie można mieć od razu wszystkiego na swoim miejscu.

Ucieszyłem się również z faktu, że chociaż lekcje WF odbywały się z nowym nauczycielem o wyglądzie kulturysty (szerokie bary, wydatna klata, mała głowa), to oficjalny szkolny przekaz głosił, że nauczyciel ten jest tylko "na zastępstwo". Co oznaczało, że w bliżej nieokreślonej przyszłości wróci pan Rzemyk, który miał być aktualnie na zwolnieniu lekarskim albo urlopie dla poratowania zdrowia (słyszałem różne wersje). Cóż, gdy w lipcu przypadkiem podejrzałem jak pan Rzemyk dupczy naszą sąsiadkę - panią Kalipską, wcale nie wyglądał na kogoś, komu zdrowie szwankuje. Ale to ich ruchanie było wtedy tak intensywne, że nic dziwnego iż mogło mu zacząć serce szwankować, zwłaszcza jeśli robili to częściej. Same lekcje WF zresztą niewiele mnie obchodziły i równie dobrze mógł już do końca roku prowadzić je ten kulturysta. Zależało mi jedynie na szkolnej drużynie piłkarskiej, której opiekunem był poprzedni wuefista, a w której miałem przez niego zagwarantowaną funkcję kapitana. U kulturysty pewnie nastąpiłyby nowe porządki, dlatego niemal modliłem się o powrót pana Rzemyka. Nawet jeśli stosował on niekonwencjonalne metody dyscypliny, z laniem całej drużyny (albo poszczególnych formacji) po gołych tyłkach swoim nieodłącznym rzemieniem.

Nauki w ósmej klasie faktycznie było więcej niż wcześniej, a widmo zdawania do liceum wciąż wisiało nad głową, ale już w pierwszym tygodniu szkoły dostałem dwie piątki (z kartkówki na geografii i z odpowiedzi przy tablicy na matematyce), co jeszcze bardziej upewniło mnie w przekonaniu, że w rozmowie z rodzicami wybrałem właściwy system kontrolowania mojej pracy. Alternatywna wersja zakładała codzienne spowiadanie się z zadanych prac, wykonanych zadań i uzyskanych ocen (aczkolwiek nie zakładała karania laniem za negatywne wyniki). Wybrana przeze mnie opcja sprowadzała się do rozliczania mnie tylko z wyników (i niestety karania laniem za oceny od trójki w dół, uwagi z zachowania i spóźnienia), co oznaczało stres raz w miesiącu, ale za to na co dzień spokój. Początek roku upewnił mnie jednak w przekonaniu, że dobre oceny mogę zdobywać bez większego trudu. Pewnie w końcu wpadnie mi jakaś dwója czy jedynka, bo tego się całkiem uniknąć nie da, ale to będzie tylko kilka pasów na dupę raz czy dwa razy w semestrze. Najbardziej liczyło się jednak to, że mogę pracować swoim własnym rytmem, bez rodziców patrzących mi codziennie na ręce.

Kolejną pozytywną niespodziankę przyniosło spotkanie z Beatą. W tamtych czasach nie było telefonów, esemesów, internetu, więc o nowościach u siebie dowiadywaliśmy się wzajemnie tylko przy krótkich spotkaniach na szkolnych przerwach, albo przy dłuższych spotkaniach po szkole, które wypadały raz lub dwa razy w tygodniu, w zależności od naszych obowiązków domowych (Beata miała ich znacznie więcej ode mnie). I w tę pamiętną środę zauważyłem ją, gdy szła szkolnym korytarzem w lśniących od nowości butach. A gdy podeszła bliżej dostrzegłem też plecak prosto ze sklepu. Ucieszyłem się nie mniej niż Beata, bo w jej rodzinie (matka samotnie wychowująca czwórkę dzieci), funkcjonującej dzięki zasiłkom, pomocy socjalnej i kiepsko opłacanej pracy pani Znyk, nowy ciuch pojawiał się rzadziej niż kometa na niebie. Beata niemal od zawsze ubierała się w rzeczy przechodzone, z drugiej ręki, od kogoś, a szczytem marzeń była rzecz z lumpeksu. Z kolei jej młodsze rodzeństwo chodziło w rzeczach, z których Beata już wyrosła. Co najważniejsze, dziewczyna nigdy nie narzekała na tę sytuację, nigdy nie robiła z tego najmniejszego problemu, ale sam widziałem nieraz jak zazdrośnie patrzy na koleżanki w nowych ubraniach z najmodniejszych sklepów.

- Mama mi kupiła! - powiedziała z dumą, gdy już się przywitaliśmy krótkim cmoknięciem w usta

- Rewelacja! - potwierdziłem oglądając plecak i buty, które chociaż nie były z najdroższego sklepu w naszym mieście, to niemal u każdego mogły wzbudzać lekkie pożądanie

- W ogóle wyposażyła do szkoły nas wszystkich, całą czwórkę - ciągnęła Beata - Pierwszy raz od nie wiem kiedy, chyba odkąd tato... No, nieważne... Podobno dostała jakąś premię w pracy czy coś.

Zdziwiłem się, bo mama Beaty była sprzątaczką w urzędzie, w którym pracowała też moja mama. I jeszcze wiosną pani Znyk nie radziła sobie najlepiej. Coś stłukła, coś zniszczyła, a jej przełożony już nawet wypisał jej rozwiązanie umowy o pracę. Dał się uprosić i je odwołał, ale w zamian pani Znyk miała ponieść inną karę - szef chciał jej wymierzyć lanie paskiem na gołą pupę. Niestety, pani Znyk nie wytrzymała nawet trzech razów, a ja to wszystko widziałem siedząc przypadkowo zamknięty w wielkiej szafie, w pomieszczeniu tego urzędu, w którym to się rozgrywało. Ostatecznie ten kierownik zgodził się na seks zamiast lania. Tego jednak jak dupczy mamę Beaty już nie widziałem ani nawet nie słyszałem, bo rozpaczliwie zatkałem sobie oczy i uszy, w obawie przed traumą do końca życia i przed tym, że stanie mi ten obraz przed oczami zawsze, gdy spotkam się z Beatą. Dziwne byłoby zatem, że ledwie dwa miesiące po tamtych wydarzeniach, teraz pani Znyk dostaje premię... A może wcale nie dziwne? Może wreszcie wprawiła się należycie do pracy i załapała o co chodzi? Życzyłem jej i całej jej rodzinie jak najlepiej, Beata zasługiwała na to. Niech więc jej mama dostaje premię nawet co miesiąc, a co!

A w czwartek, dokładnie tydzień po rozpoczęciu roku szkolnego, jeszcze przed lekcjami złapał mnie Marcin.

- Tomek, chcesz zobaczyć sabat czarownic? - zapytał konspiracyjnym szeptem

- Co?!

- No, to jest taki zlot, zebranie...

- Wiem co to jest "sabat", kretynie - obruszyłem się - Ale one były w średniowieczu i to w dodatku na tej... Łysej Górze, a nie w centrum miasta.

- Oj, to tylko taka nazwa... - powiedział Marcin - Dobra, już ci mówię od początku. Chodzi o to, że moja siostra skończyła studia w czerwcu i niedawno dostała pracę w Urzędzie Miasta, w Wydziale... eee... jakichś tam Spraw Publicznych czy Obywatelskich, kij z tym. W tym wydziale pracują same kobiety i one już od lat mają taką tradycję, że jak ich szefowa ma urodziny... albo imieniny... w sumie to nie wiem... No, w każdym razie one się wtedy spotykają wszystkie, robią sobie taki babski zlot.

- No i co z tego? - drążyłem - Wiele osób tak robi.

- Nie rozumiesz? - zdziwił się - To się nazywa "sabat czarownic" nie bez powodu. One się spotykają gdzieś poza domem, w plenerze, przy ognisku, przebierają się, tańczą, piją alkohol...

- No pewnie tak, ale dlaczego mnie to ma interesować?

- Kurde, Tomek! - Marcin zacisnął pięść - Widziałeś kiedyś na starych rysunkach jak takie sabaty czarownic wyglądały? Dzikie tańce nago, alkoholowe ekstazy... A te babki podobno to naśladują!

- Akurat! Ale zaraz, zaraz... Skąd ty o tym wszystkim wiesz? Siostra ci powiedziała?

- Nie, no co ty! To ściśle tajne jest u nich - Marcin znowu zniżył głos do szeptu - Podsłuchałem. Siostra dalej mieszka z nami, bo mamy duże mieszkanie. Jej pokój jest przez ścianę z moim, a za szafą przy rurze brakuje kawałka cegły i wszystko słychać. I przedwczoraj były u niej dwie koleżanki z pracy, żeby ją zaprosić na ten sabat. To ma być jej pierwszy udział w tym zlocie, więc jej wszystko tłumaczyły dokładnie.

- I co? Ona pójdzie?

- No jasne! A najważniejsze, że dokładnie jej opisały jak tam trafić. To jest w tym niedokończonym parku w pobliżu obwodnicy, za ogródkami działkowymi. Tam jest taki placyk z miejscem na ognisko. Aha, i to się ma odbyć w piątek, czyli jutro, po zachodzie słońca. To co, jedziesz ze mną, pooglądać z ukrycia?

- Swoją siostrę chcesz podglądać?

- Niee, coś ty. Ona jest zresztą bardzo nieśmiała, na pewno nie będzie tańczyć na golasa. Ale inne może tak. Z tego co podsłuchałem, to co roku są jakieś szaleństwa, bo tym babkom z wydziału nieźle odbija po wódce. A w tym roku to już w ogóle szykują dla tej szefowej jakąś dużą niespodziankę, bo ma okrągłe urodziny, 45 lat kończy. Po prostu mnie ciekawi co tam się będzie działo. A ciebie nie...? No, dalej, Tomek, tylko tobie o tym mówię, bo tylko ty w tej klasie jesteś wobec mnie w porządku po tym, co się stało na zielonej szkole.

Nie powiem, istotnie zaciekawiło mnie to wszystko. W tym wieku w jakim wtedy byłem, podglądanie dzikich zabaw dorosłych ludzi miało w sobie jakąś nutkę "zakazanego owocu". Nawet jeśli Marcin przesadzał i jakieś starsze babki (a za takie wtedy uważałem wszystkie kobiety po 30-tce) wcale nie miały tam tańczyć na golasa, to już sam fakt, że obserwuję "tajną" imprezę z ukrycia, bez wiedzy dorosłych był wystarczającą zachętą. Słońce zachodziło jakoś po dziewiętnastej, więc spokojnie zdążę się wyrwać na godzinkę i wrócić rowerem do domu przed wyznaczonym mi przez rodziców nieprzekraczalnym terminem powrotu (czyli 20:30). 

* * * 

W piątek około osiemnastej powiedziałem rodzicom, że jadę na przejażdżkę rowerową z kolegą i zapewniłem, że wrócę przed "godziną policyjną" wypadającą w piątki i soboty o 20:30. Potem podjechałem w okolice stacji benzynowej, gdzie umówiłem się z Marcinem. Razem przejechaliśmy skrajem osiedla i wyjechaliśmy polną drogą za miasto. Nasza dzielnica była ostatnią w granicach miasta, za nią rozciągały się już pola, łąki, lasy i gdzieś tam dalej - wsie i kolejne miejscowości. Za PRL-u socjalistyczni planiści uznali, że osiedle będzie się dynamicznie rozbudowywać właśnie w tym kierunku, w którym jechaliśmy. Z drzewnego kompleksu widocznego na horyzoncie postanowiono zrobić przyszły osiedlowy park i miejsce rekreacji, do którego bloki miały wkrótce dobić. Niestety, wraz z upadkiem PRL-u, ekspansja osiedla zatrzymała się. Od ostatnich postawionych bloków z wielkiej płyty do planowanego parku ziała trzykilometrowa pustka łąk i nieużytków. Rozpoczętych inwestycji nigdy nie dokończono. Bo i kto miałby z nich korzystać, skoro są one nie tuż za oknem, ale wymagają półgodzinnego spaceru błotnistą, nieutwardzoną drogą do zdziczałego parku za miastem, pośrodku pól i łąk oraz z nasypem po którym przebiegała dwupasmowa obwodnica miasta w tle. Park straszył teraz zardzewiałymi kikutami resztek koszy do koszykówki i bramek do piłki nożnej. Oraz zarośniętym kręgiem, w którym widziano wcześniej miejsce organizacji spotkań przy ognisku. Do teraz pozostało tylko obmurowane miejsce na palenisko oraz kilkanaście betonowych słupków w kształcie odwróconej do góry nogami litery L. Do nich miały być przytwierdzone drewniane deski ławek, ale nawet jeśli te deski faktycznie kiedyś owe ławki tworzyły, to już dawno ich tutaj nie było. Natomiast te betonowe podstawki wciąż wyrastały z ziemi i nawet nieźle się sprawdzały jako siedzisko dla jednej osoby. O ile ktoś w ogóle chciał na nich siadać, bo w ten rejon nie zaglądał przysłowiowy pies z kulawą nogą. Nawet dla różnych grup (dzieciaków, nastolatków, chuliganów, miejskich "gangów"), które chciały się spotkać czy zabawić z dala od wzroku dorosłych i policji, było tutaj z miasta po prostu za daleko.

Objechaliśmy park z nieco innej strony, aby nie zwracać na siebie uwagi i przypięliśmy rowery do jednej z zardzewiałych bramek piłkarskich, niewidocznej z polanki na której miała odbyć się impreza. Polanka była położona na skraju tego zapomnianego parku, z dwóch stron otoczona gęstą ścianą drzew i krzaków, z dwóch pozostałych - tylko pojedynczymi drzewami. Podeszliśmy z Marcinem możliwie najbliżej i schowaliśmy się w jednym z krzaków wyrastającym nad niewielkim parowem. Dzięki temu byliśmy niemal zupełnie niewidoczni, a jednocześnie mieliśmy doskonały widok na polankę. Na której jeszcze i tak nikogo nie było. Chociaż dwie pierwsze osoby pojawiły się krótko po nas. Kobiety po czterdziestce, jedna na rowerze i z dużą płócienną torbą, druga pieszo. Ta pierwsza zaczęła rozkładać koce na betonowych pozostałościach ławek, druga zajęła się rozpalaniem ogniska. Wkrótce zaczęły przybywać kolejne "czarownice". W zdecydowanej większości kobiety pomiędzy 30. a 50. rokiem życia, chociaż była też jedna, która chyba powinna być już na emeryturze (później dowiedziałem się, że faktycznie jest). Marcin szeptem zwrócił mi uwagę na wysoką, szczupłą blondynkę, z włosami związanymi w koński ogon przeciągnięty przez otwór czapki z daszkiem. "To moja siostra, Iza" - powiedział. "Ładna" - pomyślałem, ale przyglądałem się jednocześnie nieco niższej brunetce w wieku chyba lekko po 30-tce, której włosy zaplecione były w mało popularne wtedy warkocze afrykańskie. Dziewczyna miała ze sobą dwa spore, podłużne bębny, też zresztą kojarzące się z Afryką.

Poza tymi bębnami, kocami i mnóstwem butelek alkoholu, żadne inne rekwizyty się nie pojawiły. Zebrało się już dwanaście kobiet i wyglądało na to, że na nikogo więcej nie czekają. Porozsiadały się na betonowych kikutach ławek, pootwierały butelki z piwem, winem, wódką, cin&cin-em i co tam kto jeszcze miał. Zaczęły się normalne rozmowy, śmiechy, krzyki. Ognisko płonęło spokojnie. Chyba tylko dwie albo trzy uczestniczki spotkania były w ogóle przebrane w stylu czarownic, a i to też tylko w jakiś drobiazg (długi, czarny płaszcz, spiczasty kapelusz, albo jakaś fantazyjna wstążka we włosach). No, chyba że ta z bębnami miała udawać afrykańską szamankę. Ale nawet te bębny leżały odłożone na boku, więc po co tu one...? Poczułem lekki zawód i nawet zacząłem narzekać Marcinowi. Widziałem zresztą po jego wyrazie twarzy, że też spodziewał się czegoś więcej po tym "sabacie czarownic".

Zmrok zapadł już całkowicie i pomyślałem, że jeśli to ma tak dalej wyglądać, to chyba trzeba się zbierać do domu. Nagle jednak Marcin drgnął, bo jego siostra podniosła się z kręgu przy ognisku i ruszyła w naszą stronę. Zamarłem, ale ona zatrzymała się nieco wcześniej i kucnęła. Widziałem tylko zarys sylwetki, ale po chwili usłyszałem też charakterystyczny szum.

- Ej, Izka, co ty tam robisz? - zawołała któraś z kobiet

- Sikam! - odkrzyknęła siostra Marcina

- A lej tu bliżej! Tam w krzakach jeszcze cię jakiś pająk w dupsko ugryzie! - roześmiała się najstarsza uczestniczka zlotu, do której wszystkie pozostałe zwracały się: "ciotka"

Siostra Marcina wróciła do kręgu i znowu przez kilkanaście minut nic się nie działo, poza tym, że pęcherze kobiet zaczynały dawać o sobie znać i co jakiś czas któraś podnosiła się, odchodziła na kilka kroków w tył i sikała. Już nie w krzakach jak Iza, ale normalnie na polanie, na widoku. Z naszego miejsca widzieliśmy jednak tylko kucające sylwetki, nie było nawet mowy żeby dostrzec gołe pupy... Całą polanę oświetlało bowiem jedynie światło ogniska i jakaś jedna lampa na baterie, wyglądająca jak latarenka przyniesiona ze starej kopalni. 

W pewnej chwili wszystkie kobiety jak na komendę podniosły się i odśpiewały "Sto lat" szefowej. Krótko ostrzyżona naczelniczka wydziału, o atrakcyjnej jak na swój wiek figurze (w istocie miała 50 lat, a nie 45 jak mi wcześniej mówił Marcin) dyrygowała kobietami, a potem każda po kolei podchodziła i składała jej życzenia. 

- A teraz prezent dla ciebie! - krzyknęła jedna z kobiet, gdy już łańcuszek z życzeniami dobiegł końca - Jesteśmy na sabacie czarownic, jest nas dwanaście i brakuje nam tylko tego trzynastego - Księcia Ciemności. A oto i on!

Dziewczyna z afrykańskimi warkoczami zaczęła rytmicznie uderzać w swoje bębny, a wtedy z krzaków po naszej lewej stronie wyszedł powoli jakiś człowiek. Tęgi, albo po prostu bardzo dobrze zbudowany. Ubrany w długi czarny płaszcz, a na głowie, na krótko ostrzyżonych włosach, miał przyczepione plastikowe rogi. Zacząłem się śmiać, że wygląda jak niskobudżetowy diabeł, dopóki nie podszedł bliżej ogniska i blask światła nie oświetlił jego twarzy. Marcin spojrzał na mnie, a ja nie niego. Ten facet, z małą głową i sylwetką kulturysty, to był nasz nowy wuefista - pan Andrzej!

Okazało się, że uczenie wychowania fizycznego to nie jedyne umiejętności, jakie posiada. Teraz zaczął tańczyć zmysłowo, przesuwając się pomiędzy klaszczącymi kobietami, zbliżając się do ognia, to znów oddalając. Wymachiwał rytmicznie rękami, posyłał "czarownicom" powłóczyste spojrzenia. Cały czas kierował się jednak w stronę szefowej, obchodzącej dzisiaj urodziny. Gdy w końcu do niej dotarł, stanął za nią i nie przerywając tańca zaczął ją oplatać rękoma. Kobieta również kołysała się w rytm monotonnego dźwięku bębnów, a "książę ciemności" schodził z rękami coraz niżej, aż zatrzymał się na wysokości jej bioder i zaczął manipulować dłońmi w tym rejonie. Szefowa wiła się coraz bardziej, zalotnie wypinając i prężąc, aż wreszcie zaczęła się rozbierać. Zdjęła bluzę z długim rękawem i spodnie, po chwili stała już tylko w koszulce i majtkach. "Diabeł" wziął ją delikatnie za rękę i poprowadził ze sobą między drzewa, gdzie nie dosięgał już blask ognia. Gdy zniknęli w ciemności, przy ognisku zapadła pełna oczekiwania cisza, umilkł nawet dźwięk bębna...

Przez kilka minut nikt się nie odzywał, my w krzakach też zamarliśmy nie wiedząc, co się teraz wydarzy. Słychać było tylko szum samochodów przejeżdżających obwodnicą miasta gdzieś w oddali, delikatny odgłos poruszanych wiatrem liści, momentami nawet brzęczące owady i ciche dźwięki ptaków... I nagle:

- Ooooooooch! Ooooooooooo! - usłyszeliśmy z ciemności kobiecy jęk rozkoszy

Wtedy przy ognisku nastąpiła eksplozja entuzjazmu! Okrzyki radości, gwizdy, pohukiwania, oklaski. Dziewczyna z warkoczami energicznie zaczęła bić w bębny, kobiety wznosiły do góry butelki i wiwatowały, wołając w ciemność:

- Brawo Jolka!

- Tak jest!

- Ju-huuu!

- Wszystkiego najlepszego, szefowo!

- Rżnij ją zdrowo, księciu ciemności!

W odpowiedzi z ciemnych zarośli dobiegały kolejne jęki zadowolenia:

- Ach, ach, ach! Tak! Tak! Tak! Ooooooooooooooooo!

To był chyba najbardziej nieoczekiwany i zwariowany prezent urodzinowy, jaki ktoś mógł wymyślić. W mgnieniu oka zapomniałem o moim wcześniejszym rozczarowaniu. Nie zastanawiałem się też, skąd koleżanki szefowej "wytrzasnęły" tego wuefistę, skąd wiedziały, że jest on gotowy świadczyć takie "usługi", kto wpadł na to, żeby zafundować naczelniczce tak oryginalny "upominek", ani nawet czy jubilatka w ogóle jest mężatką i jaki ciężar moralny ma to, co właśnie dzieje się w tych krzakach. Ta przesycona dziką erotyką scena w zupełności wynagrodziła mi wcześniejsze oczekiwanie i pochłonęła całkowicie moją wyobraźnię, zwłaszcza, że nic nie było widać, a jedynie słychać odgłosy. Marcin chyba miał podobnie. Po jego twarzy widziałem, że zapomniał o całym świecie (chyba także o tym, że ja jestem tuż obok), wpatrując się w jeden punkt w tych krzakach i manipulując prawą dłonią w okolicy swojego krocza.

Po kilku minutach odgłosy ucichły, a chwilę później dwie postacie wyszły spomiędzy drzew. Szefowa - jubilatka wciągała właśnie majtki. Koszulkę miała podwiniętą niemal do piersi, włosy - w nieładzie. Gdy usiadła przy ognisku, na chwilę znowu zapadła cisza...

- Uuch, dziewczyny, ale to było diabelnie dobre dymanie - westchnęła upojonym głosem - Dzięki wam za tak wspaniały prezent! A teraz wasza kolej, bierzcie i korzystajcie z naszego gościa!

"Czarownice" dziko zakrzyknęły chórem, a "książę ciemności" - teraz z klatą jeszcze bardziej wypiętą niż wcześniej - znowu zaczął krążyć wokół ogniska w rytm dźwięków bębna, posyłając siedzącym lubieżne spojrzenia. Kobiety wiwatowały, ale chyba żadna nie miała ochoty na seks z wuefistą w środku lasu...

- Ciekawe, czy któraś się zdecyduje? - szepnął Marcin - Jak myślisz, Tomek? Ja stawiam na tę czarną, co gra na bębnach. Ale bym zobaczył jak ją bierze od tyłu...

- Eee, chyba żadna się nie zdecyduje - stwierdziłem z powątpiewaniem, ale w tym momencie z kręgu podniosła się... szczupła, wysoka blondynka z włosami związanymi w koński ogon

- O nie! O nie! - Marcin złapał się za głowę widząc swoją siostrę wstającą z kręgu najwyraźniej zdecydowaną na "numerek" z gościem wieczoru - Tomek, kurwa, musimy coś zrobić!

- Zwariowałeś?! - syknąłem i złapałem go za ramię, bo Marcin stanął niemal na równe nogi - Co chcesz zrobić? Ona jest dorosła! I mówiłeś mi, że nie ma chłopaka.

- Nie, nie, ja nie wytrzymam tego - bełkotał Marcin, a gdy z kręgu któraś krzyknęła "Brawo, młoda!", mój kolega z ławki zerwał się i bez słowa pobiegł w kierunku miejsca, gdzie zostawiliśmy rowery. 

Normalnie pewnie byłbym zszokowany, że zostawił mnie w środku lasu, po zmroku, bez żadnego wyjaśnienia, ale trochę rozumiałem jego decyzję, a zresztą wciąż byłem skołowany i podniecony tym, co działo się w pobliżu ogniska. A tam siostra Marcina tanecznym i trochę nieprzytomnym krokiem, prowadzona przez wuefistę przebranego za diabła, zmierzała w stronę drzew. Zanim zniknęli w ciemności, pan Andrzej klepnął ją jeszcze w pupę i znowu zapadła cisza.

Zrobiło mi się trochę nieswojo. Coś trzasnęło tuż za moimi plecami, ale to chyba tylko gałązka na którą nieświadomie położyłem stopę. Obejrzałem się za siebie; Marcina nie było widać ani słychać, chyba definitywnie uciekł. Nigdy wcześniej nie byłem sam w nocy, tak daleko od domu i w obcym miejscu. Ale to, co działo się na "sabacie czarownic" skutecznie trzymało mnie w tym miejscu i powstrzymywało przed powrotem do domu.

Przy ognisku znowu panowało niecierpliwe wyczekiwanie.

- No, co tam Izka? - krzyknęła w przestrzeń jedna z kobiet

- Daj głos, młoda! - odezwała się inna, ale z zarośli wciąż nie dochodził żaden dźwięk.

Aż wreszcie:

- Oooooooo! Oooooooo! - poniósł się w dal głęboki żeński głos, zupełnie nie pasujący do smukłej, zgrabnej siostry Marcina

- Brawoooo!!! - krzyknęły chórem czarownice, ale Iza nie dała im się przekrzyczeć

- Och! Och! Och! O tak, o tak, o tak! - jęczała na cały głos - O tak, kurwa, o tak! Ooooooooo!

Siostra Marcina dochodziła dłużej niż szefowa, a finiszowała przy oklaskach i gwizdach wszystkich czarownic. W duchu cieszyłem się, że Marcina już tutaj nie ma. Po chwili Iza wyszła z krzaków chwiejąc się na nogach. Od pasa w dół była naga, okrywała się własną spódniczką jak ręcznikiem po kąpieli. Usiadła przy ognisku witana brawami, a "książę ciemności" puszył się jak paw.

- A teraz która z was odda mi się nie tam w krzakach, a tu przy świetle ognia, na tym kamiennym tronie? - zawołał niskim głosem, niczym aktor z prowincjonalnego teatru, a ja uzmysłowiłem sobie, że to były pierwsze słowa, które wypowiedział głośno tego wieczoru.

Wśród zebranych przemknął pomruk, podniosły się gorączkowe szepty i spojrzenia po sobie. A mi serce waliło jak młotem! Już to, czego byłem świadkiem do tej pory, przerosło moje nadzieje, a gdyby jeszcze teraz miało się odbyć dupczenie przy ognisku, na oczach wszystkich, w tym mnie oczywiście... Wow! To byłoby jak wygrana na loterii! Ale czy ktoś się na to zdecyduje?

Bębny niosły jednostajną muzykę w przestrzeń, "czarownice" patrzyły jedna na drugą i milcząco popijały ze swoich butelek, a "książę ciemności" wił się w tańcu i czekał... Nagle muzyka umilkła. Grająca na bębnach trzydziestolatka z afrykańskimi warkoczami odłożyła bęben, pociągnęła "z gwinta" spory łyk wina i krzyknęła:

- A kij z tym! Jestem twoja, władco ciemności!

Po czym tanecznym krokiem zbliżyła się do niego i nawzajem zaczęli się obłapiać w rytm oklasków pozostałych kobiet. Szefowa wstała ze swojego siedziska w centralnym miejscu kręgu, poprawiła na nim koc i wskazała tak przygotowany "tron" tańczącej parze. Brunetka zrzuciła już z siebie kwiecistą bluzę, pod nią miała tylko top bez rękawów. Pan Andrzej rozwiązał jej sznurki od szarawarów, a ona zgrabnie się z nich wysunęła. Jej duży, jędrny tyłek w skąpych majtkach był teraz doskonale widoczny w blasku ognia, gdy wuefista opadł na siedzisko, a dziewczyna usiadła mu na kolanach, wciąż poruszając szerokimi biodrami w tył i w przód. Minęło kilka minut, a może krócej, a tylko dla mnie czas nagle tak zwolnił swój bieg. "Książę" rozchylił poły swojego płaszcza, pod którym już chyba nic nie miał. Brunetka z warkoczami jednym zgrabnym ruchem "wyskoczyła" ze swoich majtek. Zostając w samym tylko topie "nabiła się" na siedzącego mężczyznę, ten okrył ją swoim płaszczem i tak spleceni zaczęli uprawiać seks. Dziewczyna poruszała się w górę i dół, momentami wolno i subtelnie, a momentami wręcz "skakała", jakby jechała na koniu. Jej naga pupa wysuwała się co rusz spod płaszcza pana Andrzeja, a ogień malował na tych podskakujących pośladkach fantazyjne cienie. Cichy jęk dziewczyny wciąż tonął w okrzykach pozostałych "czarownic", chociaż chyba nawet one były zaskoczone tak odważną decyzją swojej koleżanki. Ten stosunek trwał najdłużej ze wszystkich, dziewczyna dawkowała sobie rozkosz i przeciągała moment finiszu. Ale jak dla mnie, mogą tak się ruchać nawet do rana, mogę na to patrzeć całą noc...

... ZARAZ! Noc? Przecież o 20:30 miałem być w domu? To była nieprzekraczalna godzina wyznaczona mi przez rodziców. A która jest? Spojrzałem przerażony na podświetlaną tarczę zegarka - była 21:14... W obliczu tego wszystkiego, co się zaczęło dziać odkąd na scenę wkroczył "książę ciemności", zupełnie straciłem rachubę czasu...

Zerwałem się w panice i pobiegłem w stronę mojego roweru wiedząc, że i tak nie zdążę, bo już jestem spóźniony. Żegnały mnie ekstatyczne jęki dziewczyny z afrykańskimi warkoczami, która chyba właśnie przeżywała orgazm, ale chociaż słyszałem je za plecami, już nie zdecydowałem się odwrócić. Dopadłem do miejsca, gdzie zostawiłem mój jednoślad. Stał tam sam, roweru Marcina nie było. Ruszyłem z całych sił, nieoświetloną ścieżką, w stronę mojego osiedla, nie dbając już nawet o to, czy ktoś mnie zauważy czy nie. Wiedziałem, że nie uniknę kary, ale chodziło teraz o minimalizowanie strat. Każda minuta spóźnienia to jedno uderzenie pasem. Do 15 minut spóźnienia nie musiałem nawet pokazywać gołego tyłka, bo lanie miało być na majtki, ale ta granica bezpieczeństwa padła już dawno temu, pewnie jeszcze wtedy gdy nasz nowy, jurny wuefista rżnął w krzakach siostrę Marcina... 

Pędziłem jak pershing, nie zważając na dziury w drodze, krawężniki i inne przeszkody, które mogły mi uszkodzić rower. Wykorzystałem wszystkie znane mi skróty na osiedlu. Niedbale przypiąłem rower pod blokiem i po trzy schody wbiegałem na moje piętro. Gdy wszedłem do mieszkania, rodzice już czekali w przedpokoju. Spojrzałem odruchowo na zegarek. Była 21:28.

* * *

W świetle osiedlowych latarni wyszliśmy z bloku i ruszyliśmy w stronę rzędów garaży na skraju naszej ulicy. Ja z przodu, w spoconych ciuchach, tak jak wpadłem zdyszany do mieszkania. Za mną Tato, w prawej ręce trzymał zwinięty skórzany pasek. Przede mną jeszcze kilkadziesiąt metrów, a potem już tylko lanie. Pierwsze z dwóch.

Spóźniłem się o 58 minut, co oznaczało 58 pasów na goły tyłek. Zgodnie z ustaleniami w "taryfikatorze kar" uzgodnionym z rodzicami, jedno lanie mogło liczyć najwyżej 50 pasów, dlatego gdybym uzbierał większą liczbę, kara miała być wówczas podzielona na dwa lania. Mama od razu stwierdziła, że nie ma sensu wymierzać jednego lania w wysokości 50 pasów, a potem drugiego z tylko ośmioma uderzeniami. Dlatego miałem dostać dwa razy po 29 uderzeń. Z mojej perspektywy to nawet lepiej niż 50 plus 8. Gorzej, że rodzice nie dopuszczali w ogóle, aby pierwsze lanie przełożyć na jutro. Miałem dostać natychmiast, tak jak zostało ustalone, ale aby nie hałasować i nie zakłócać ciszy nocnej orzekli, że pierwsze lanie dostanę... w garażu.

- Jeszcze tego by brakowało, żeby sąsiedzi po nocy musieli wysłuchiwać twoich wrzasków - uniosła się Mama, tak jakbym przy każdym dotychczasowym laniu tyłka darł się niczym zarzynany osioł - Mnie głowa boli, więc pójdziesz z ojcem do garażu i tam dostaniesz dzisiaj pierwszą część, a jutro ja ci zleję dupsko.

Nie dyskutowałem z tym werdyktem, bo znalazłem się w pozycji, w której nie miałem żadnych argumentów. Bez powodu spóźniłem się do domu prawie o godzinę. Zaledwie tydzień po wdrożeniu nowego planu mojego dobrego zachowania, który na własną odpowiedzialność wprowadziłem. Na dobrą sprawę, rodzice mogli by anulować porozumienie sprzed tygodnia, autorytarnie włączyć opcję codziennej i ścisłej kontroli, a ja nie mógłbym powiedzieć złego słowa. Nie zrobili tego jednak (przynajmniej na razie), więc potulnie wyszedłem z domu, wraz z Tatą i narzędziem chłosty. 

Garaż był jednak tak ciasny, że gdy w środku stał nasz Polonez, trzeba się było przeciskać wzdłuż ściany. Nie dało się tam nawet rozłożyć ramion na szerokość, a co dopiero wziąć zamach i wymachiwać pasem. Tato miał więc najpierw wyjechać samochodem, potem mieliśmy się zamknąć w pustym garażu, a po laniu Tato miał wjechać autem z powrotem do środka. Gdy jednak wyjął z kieszeni pęk kluczy okazało się, że brakuje tego najważniejszego - właśnie od samochodu.

- Ech, faktycznie, zostawiłem kluczyki do auta w torbie, z którą jechałem na fuchę - powiedział Tato - Weź Tomek, leć do domu i przynieś je.

- Tato, a nie damy rady jakoś bez wyjeżdżania autem? - westchnąłem, nie mając ochoty na kilkuminutowy bieg do domu i z powrotem po jeden kluczyk - Chciałbym już mieć to za sobą...

- Ja też bym chciał, ale zobacz - rozłożył ręce i potoczył nimi po wnętrzu garażu - Tu jedna osoba ledwo się mieści...

- No to nie wiem... Gdzieś indziej?

- Gdzie? - Tato, który faktycznie też już chyba chciał mieć z głowy to lanie, podrapał się w głowę - W piwnicy? Tam dopiero jest ciasno.

- A może gdzieś tutaj? - podsunąłem w desperacji. Już byłem gotów nawet wypiąć dupę do lania gdzieś na dworze niż biec do mieszkania po ten nieszczęsny klucz. Oczywiście, najbardziej miałem nadzieję, że Tato odpuści, ale na to nie było większych szans. Tato nie był tak wybuchowy i neurotyczny jak Mama, ale był równie zasadniczy co ona.

- W sumie... jakbyśmy poszli z tyłu za te garaże - rozejrzał się niepewnie

- Tak, spróbujmy - podchwyciłem i ruszyliśmy w stronę końca długiego rzędu bram garażowych.

Na szczęście o tej porze dnia (a właściwie nocy) mało kto pojawiał się w tych okolicach, zatem ryzyko, że ktoś obcy się napatoczy było minimalne. Jeśli wejdziemy w pustą przestrzeń za garaże, to nikt tam nie będzie zaglądał, nawet gdyby ktoś przyjechał autem i parkował je w swoim garażu. Jedynie przejeżdżając boczną uliczkę, można by nas było przelotnie dostrzec.

Weszliśmy za długi rząd ostatnich garaży. Takie skryte miejsca za różnymi elementami osiedlowej architektury często były miejscem dzikiego wyrzucania śmieci, spotkań podejrzanych typów, arenami imprez nastolatków czy przygodnego seksu, ale akurat u nas ten problem nie występował. Garaże na naszej ulicy były dobrze oświetlone, a przestrzenie za nimi regularnie karczowane i sprzątane. Nie było mowy o żadnych zaroślach i gdyby nie nierówny teren, można by tu wręcz ścigać się na rowerach.

Odeszliśmy kilkanaście metrów od bocznej uliczki. Teraz z jednej strony osłaniał nas długi rząd tylnych ścian garaży, a z przeciwnej - długi płot nad wysoką skarpą. Pozostawały dwa małe wejścia po obydwu stronach - to którym weszliśmy i identyczne jakieś sto metrów po drugiej stronie. 

- Nie ma sensu dalej iść, bo tam i tak wszystko tak samo jest jak tu - orzekł Tato i zatrzymał się w miejscu - Jak nie chcesz lecieć po kluczyki, to tylko tutaj możemy to załatwić.

- Dobrze - skinąłem głową. Westchnąłem głęboko i rozpiąłem spodnie, zsuwając je do kolan. To samo zrobiłem ze slipkami.

- Oprzyj się mocno rękami o ścianę - polecił Tato - Nogi szeroko... No, wystarczy. I dupę wypnij. Jeszcze... Jeszcze... Może być.

Nie była to wygodna pozycja. Moje plecy i nogi tworzyły niemal kąt prosty. Nigdy nikt nie kazał mi się aż tak mocno pochylać i jednocześnie aż tak mocno wypinać. Ale przecież to było moje pierwsze lanie od Taty... Z tęsknotą pomyślałem jeszcze o tym, co działo się, a może nawet nadal się dzieje, w zapuszczonym parku, przy ognisku, przymknąłem oczy i zagryzłem zęby..

W samą porę, bo właśnie pierwszy pas spadł mi na tyłek. Byłem już na tyle przyzwyczajony do lania pasem, że pierwsza dziesiątka przeleciała nawet nie wiem kiedy. Przy piętnastym pasie jęknąłem z bólu, ale wciąż miałem jeszcze rezerwy. Nagle jednak jakieś światła mignęły na ulicy. Pewnie ktoś przyjechał samochodem do swojego garażu. Starałem się nie myśleć o tym, że gdyby zatrzymał się i spojrzał w przestrzeń za garażami, zobaczyłby mnie jak na dłoni, stojącego z wypiętą gołą dupą. Uliczna latarnia oświetlała mój tyłek jak studyjny reflektor, nie pozostawiając ani cienia, ani miejsca na wyobraźnię.

- Tato, szybciej, bo ktoś przyjdzie... - powiedziałem cicho, ale Ojciec wciąż lał mnie z tym samym, jednostajnym tempem

- Trzymaj pozycję i wypięty tyłek! - rozkazał tylko

Wypiąłem się jak tylko mogłem najbardziej, licząc że lanie skończy się szybciej, gdy Tato nie będzie musiał mnie poprawiać. Jednak w tej dość wstydliwej pozycji skóra na pośladkach była maksymalnie napięta, więc kolejne uderzenia były coraz trudniejsze do wytrzymania. Ostatnią dziesiątkę jakoś wytrzymałem, ale po każdym pasie wyrzucałem z siebie coraz głośniejsze "ach!" albo "ałaa!".

Gdy wracaliśmy do domu, wcale nie myślałem o tym, że przeżyłem właśnie pierwsze porządne lanie w plenerze, gdzie w każdej chwili ktoś niepowołany mógł zobaczyć jak dostaję pasy na goły tyłek. Nie czułem dumy, podekscytowania ani nawet wstydu. Szczerze mówiąc, miałem już trochę dość tego dnia. Po raz kolejny wszystko szło nieźle i nagle się zepsuło. Gdybym wcześniej spojrzał w lesie na zegarek, teraz nie szedłbym z Tatą przez nocne, puste ulice naszego osiedla rozcierając obolałą dupę i mając w perspektywie kolejne lanie już jutro. Nic z tego wszystkiego by się nie wydarzyło. Ale w sumie co dzisiaj widziałem tam w lesie, to moje. Przypomniałem sobie pikantne jęki szefowej wydziału i siostry Marcina niosące się z zarośli w głuchą noc. Przed oczami stanęła mi dziewczyna z afrykańskimi warkoczami dosiadająca pana Andrzeja i jej goła pupa, która na oczach wszystkich "czarownic" i mnie  podskakiwała na biodrach wuefisty jakby uprawiała "twerking" - taniec, który stanie się modny dopiero za kilkanaście lat. W uszach wciąż brzmiały mi zmysłowe dźwięki bębna.

Tak, nikt mi nie zabierze tych obrazów i wspomnień, a cena w postaci lania od rodziców wcale nie była zbyt wysoka. Chociaż za mną dopiero jedna część lania, jutro na pewno będzie trudniej, już Mama się o to postara... Ale nawet ta perspektywa nie zepsuła mojego podejścia. Patrząc w rozgwieżdżone, czyste, nocne niebo i wciąż uciekając myślami do lasku za miastem, miałem wtedy nadzieję, że następnego dnia o tej porze nadal będę tak samo pozytywnie myśleć o tym wszystkim.