poniedziałek, 23 stycznia 2023

(70.) Powrót królowej (część 1.)

Obudziłem się około piątej nad ranem i już nie mogłem zasnąć. Gdy tylko przymknąłem powieki, wydarzenia poprzedniego dnia przelatywały mi przed oczami jak zwariowane. A były one tak intensywne, że każdego nastolatka mogły skutecznie wybudzić nawet z najgłębszego snu. Zapowiadało się jednak przecież zupełnie niegroźnie. Z Marcinem - kolegą z ławki - pojechałem pod wieczór do lasku kawałek za miastem, aby podglądać "sabat czarownic" - imprezę urodzinową kobiet z jednego z wydziałów miejskiego urzędu. Od lat taką imprezę swojej szefowej przygotowywały jej koleżanki-podwładne, a w tym roku po raz pierwszy uczestniczyła w niej 24-letnia siostra Marcina, która niedawno zaczęła tam pracę. Impreza była tajna, ale Marcin podsłuchał gdy jej siostra była na nią zapraszana i stąd nasza obecność tam. Oczywiście nie spodziewaliśmy się żadnych "fajerwerków". Już sam fakt podglądania z ukrycia w krzakach był dla nas atrakcyjny. Myśleliśmy, że kobiety się upiją, będą tańczyć poprzebierane w jakieś stroje czarownic (w końcu ta nazwa znikąd się chyba nie wzięła...?), może któraś się porzyga, a inna pójdzie zrobić siku w krzaki i zobaczymy jej gołą pupę albo cipkę...

I owszem, na miejscu okazało się, że faktycznie panie chodzą sikać w krzaki, ale to było najbardziej niewinne, co mogliśmy podejrzeć. W tym roku przypadały bowiem okrągłe urodziny tej szefowej i koleżanki przygotowały jej wyjątkową niespodziankę. W kulminacyjnym momencie imprezy pojawił się zaproszony przez nie facet, przebrany za "księcia ciemności" (czarna peleryna jak od wampira, tandetne, świecące, plastikowe różki na głowie...). Potem się okazało zresztą, że to nasz nowy wuefista, bo pan Rzemyk wciąż nie wrócił do szkoły. A był ten gość dobrze zbudowany, umięśniony, chociaż nie za wysoki, raczej szeroki w barach, no i młody - niedawno chyba przekroczył "trzydziestkę". Kobiety zapiszczały na jego widok, a on tańczył wokół ognia, przystawiał się do każdej z uczestniczek imprezy, ale w końcu podszedł do jubilatki, rozgrzał ją zmysłowymi ruchami i dotykiem, a potem poprowadził w ciemność, między drzewa i tam wyruchał. Tak, że szefowa jęczała z rozkoszy na cały głos. I po wszystkim miał jeszcze możliwości na kolejny seks. Szukał ochotniczki i zgłosiła się... siostra Marcina. Mój kolega na ten widok najpierw oniemiał, a potem uciekł, żeby nie być tego świadkiem i zostawił mnie samego, późnym wieczorem, w lasku za miastem. W międzyczasie siostra Marcina również została konkretnie wydupczona w krzakach. Było zbyt ciemno, żebym mógł cokolwiek zobaczyć, ale odgłosy jakie słyszałem były godne najlepszych filmów porno i byłem pewny, że już zawsze będą dźwięczeć mi w uszach...

A to jeszcze nie był koniec. Kolejną dziewczynę nasz wuefista wziął już nie w krzakach, ale przy ognisku, na oczach wszystkich, a więc także moich. Zgłosiła się niezwykle atrakcyjna panna, jedna z młodszych w tym towarzystwie (też jeszcze przed trzydziestką), z piękną krągłą dupcią, która lśniła w blasku ognia, gdy ta dziewczyna "nabiła się" na siedzącego faceta i podskakiwała w rytm oklasków całej grupy. Tego seksu nie obejrzałem już jednak do końca, bo nagle uświadomiłem sobie, że od kilkunastu minut powinienem być już w domu. Rodzice ustalili mi w ostatniej klasie szkoły podstawowej nieprzekraczalną granicę powrotu do domu (na co zresztą się ochoczo zgodziłem, w zamian za odstąpienie od codziennego kontrolowania moich postępów w nauce), a za naruszenie tej "godziny policyjnej" miało czekać mnie lanie. Gnałem więc na rowerze jak wariat, ale nie miałem szans zdążyć na czas. 58 minut spóźnienia oznaczało 58 pasów na goły tyłek. Podzielonych na dwa lania po 29 pasów (każde lanie powyżej "pięćdziesiątki" miało być dzielone na dwie tury - to również rezultat tych ustaleń z rodzicami na początku roku szkolnego). Pierwszą część dostałem zaraz po powrocie z tego szalonego rajdu, od Taty, skórzanym pasem. I to nie w domu, ale na dworze, za garażami, gdyż rodzice stwierdzili, że o tak późnej porze nie będą łamać ciszy nocnej w bloku odgłosami mojego lania, a do kolejnego dnia czekać nie można, gdyż przynajmniej część kary musi być natychmiastowa.

I tak leżałem w swoim łóżku w sobotni poranek, gapiąc się bezmyślnie w sufit i wiedząc, że jeszcze jedno lanie dzisiaj mnie czeka. Nie bałem się jakoś szczególnie. Lanie na gołą dupę to nie jest wprawdzie coś, nad czym można przejść do porządku dziennego, ale ja przez te ostatnie półtora roku już trochę do tego przywykłem. Zdarzało mi się dostać takie lania, i w takich okolicznościach, że te niecałe trzydzieści pasów nie były niczym aż tak przerażającym. Najtrudniej było mi przyzwyczaić się do pokazywania gołego tyłka przed rodzicami, ale odkąd kilka razy miało to miejsce (na początku byłem do tego przymuszany siłą) i to jakoś dawałem radę przeżyć. Ostatecznie więc czekałem na to lanie jak na coś nieprzyjemnego, co trzeba po prostu przetrwać i mieć z głowy żeby zacząć weekend, ale już nie było to dla mnie końcem świata, jak jeszcze - powiedzmy - rok temu.

Wcześnie rano w tę sobotę Tato poszedł na prywatną "fuchę". Domyślałem się, że nie wróci wcześniej niż około piętnastej, więc dzisiejsza, druga część lania będzie raczej od Mamy, zresztą tak, jak zapowiedziała wczoraj. Może nawet to i lepiej. Od Mamy częściej dostawałem niż od Taty, więc łatwiej mi było ściągać majtki przed nią, a przed Tatą, mimo że to facet, trochę się jednak wciąż krępowałem. Gdy jednak wstałem na śniadanie, Mamy również nie było w mieszkaniu, bo chyba poszła po zakupy. Zjadłem sam i wróciłem do swojego pokoju. Byłem w połowie czytania czegoś, gdy usłyszałem szczęk klucza w zamku. Po chwili Mama zajrzała przez uchylone drzwi od mojego pokoju.

- O, wstałeś już - powiedziała - Zjadłeś sobie śniadanie?

- Tak

- Dobrze, bo mamy coś do dokończenia z wczoraj. Zaraz przyjdę do ciebie.

Wiedziałem, że mnie to nie ominie, ale i tak poczułem lekkie ukłucie zawodu, bo chyba zawsze w takich sytuacjach człowiek wyobraża sobie, że stanie się coś nieoczekiwanego, jakiś zwrot akcji i coś, czego bardzo się obawiamy jednak się nie wydarzy. Zwlokłem się z łóżka, ściągnąłem spodnie i w samych czarnych slipkach i jasnej koszulce stanąłem przy biurku, oparłem się łokciami o blat, pochyliłem i lekko wypiąłem tyłek. Miałem nadzieję, że Mama doceni fakt, że sam - bez wzywania i proszenia - przygotowałem się do lania i przyjąłem pozycję, a jej pozostanie ewentualnie tylko zsunąć mi majtki. A jeśli doceni, to może lanie będzie lżejsze, a może nawet będę mógł zostać w slipkach...

Nie stałem tak nawet pięciu minut, gdy Mama weszła do pokoju.

- Tomek, a co ty robisz?! - zapytała zdziwiona

- No, przygotowałem się na to, co mamy dokończyć - odpowiedziałem - Bo chyba o to ci chodziło?

- Tak, mamy dokończyć lanie, ale nie kazałam ci stać i czekać z wypiętą pupą aż przyjdę.

- Myślałem, że... że to dobrze że przyjmę pozycję i będę gotowy bez wzywania, proszenia i rozkazywania... - dukałem zbity z tropu

- Oj, Tomek, Tomek - westchnęła - Z tobą zawsze jest na odwrót. Gdy masz coś zrobić, to tego nie robisz, a gdy nie musisz, to wtedy coś robisz... A teraz leć do łazienki po duży ręcznik i miskę z wodą.

- Miskę... z wodą?

- Tak, może być ta niebieska. Nalej tam zimnej wody i przynieś tu.

Dawno już nie byłem tak skołowany, Znowu wszystko toczyło się inaczej, niż się spodziewałem. Miało być szybkie lanie paskiem i spokój, a tu Mama wymyśla jakieś dziwactwa... Po co jej ręcznik i miska z wodą. Każe mi moczyć stopy w zimnej wodzie? Słyszałem o jakichś karach tego typu jak nacieranie śniegiem, wkładanie kostki mydła w usta i tym podobne, ale byłem przekonany, że to jest już przeżytek, jak klęczenie na grochu... 

Spełniłem polecenia i wróciłem do pokoju. Położyłem na biurku ręcznik i miskę z wodą. Wtedy zobaczyłem coś, co umknęło mi wcześniej, gdy stałem wypięty przy biurku a Mama weszła do pokoju. W prawej dłoni trzymała zwinięty rzemień. Tylko jeden, ale dość gruby. Może bez przesady, ale też nie był tak cienki jak się czasem widzi na straganach i bazarkach.

- Mamo, co to jest? - zapytałem ze strachem, gdy odwinęła go sobie z dłoni i wyprostowała.

- Rzemień skórzany - powiedziała obojętnie - Specjalnie dzisiaj wyszłam rano na miasto, żeby gdzieś kupić. Zamoczę go teraz w wodzie i nim dostaniesz lanie dzisiaj.

- Ale... ale dlaczego tym, a nie... a nie pasem jak... jak zwykle? - bełkotałem przerażony, bo takim grubym rzemieniem nigdy nie dostałem, ale kojarzyło mi się to z ekstremalnym bólem, porównywalnym z kablem czy czymś takim.

- Bo właśnie pasem zwykle dostajesz i chyba ci trochę spowszedniało, a to oznacza, że lanie nie spełnia swojej roli. Wczoraj dostałeś pasem i Tato odniósł wrażenie, że nie było to dla ciebie odpowiednią nauczką.

- Ale... ale... to będzie za bardzo bolało... Ja... ja nie dam rady! - prawie zawyłem, płaczliwym głosem

- Tomek, nie histeryzuj! - przerwała mi - Dostaniesz tylko jednym i tylko 29 razy. Ja w twoim wieku... no dobrze, może rok starsza byłam... dostałam od twojej babci całym pękiem takich rzemieni na gołe dupsko, chyba ze sto uderzeń, bo w tamtych czasach nikt nie bawił się w liczenie, tylko rżnął ile wlezie. Przez trzy dni nie mogłam w ogóle usiąść na tyłku, nawet na klopie nie mogłam przysiąść. Dobrze, że wtedy na wsi mieszkaliśmy i można było iść i kucnąć za stodołą...

Zamurowało mnie. Mama w ogóle rzadko wspominała swoje dzieciństwo, które ponoć nie było najłatwiejsze, bo wychowywała się w niezbyt zamożnym domu. Ale już o karaniu nie mówiła nigdy. A teraz tak wprost, i to w takim momencie... Na chwilę zapomniałem o czekającym mnie laniu i spróbowałem pociągnąć temat.

- Eee, to... to za co tak wtedy dostałaś mocno?

- Ach, to taka historia była... Twoja babcia przyłapała mnie jak... A zresztą, co cię to obchodzi?! To nie jest czas na wspominki. Kładź się na łóżko! - Mama odgoniła sentymentalne wspomnienia i jednoznacznym gestem wskazała mi, gdzie mam się położyć, a wcześniej rozłożyła tam ręcznik.

Położyłem się na brzuchu, a Mama wcisnęła mi jeszcze pod biodra poduszkę, aby tyłek był lekko wypięty.

- Ale mamo... - jęknąłem jeszcze

- Dzisiaj dostaniesz w ten sposób, bo to twoje pierwsze lanie rzemieniem i może być różnie. Następnym razem już będzie na stojąco, a tyłek będziesz mieć znacznie bardziej wypięty. Więc zamiast histeryzować, doceń to, że masz ulgowe warunki.

- A mogę w takim razie zostać w majtkach na ten pierwszy raz?

- Chyba żartujesz! Zsuwaj, ale już!

Zsunąłem slipki i wbiłem twarz w kołdrę czekając na nieuniknione. W międzyczasie poczułem na pupie coś jakby ugryzienie komara albo jakby mnie lekko kopnął prąd. Zanim dotarło do mnie, co to było, poczułem to samo, ale już znacznie bardziej. I wtedy zrozumiałem, że to Mama zaczęła mi wymierzać uderzenia. Ból był tak inny od tego, który znałem z lania pasem, że w pierwszej chwili nie odczułem tego w ogóle jako uderzenia rzemieniem i mój zdziwiony umysł nie zmusił się nawet do lekkiego jęknięcia. Teraz jednak z pełną mocą uświadomił sobie skąd pochodzi ten dziwny, nowy ból. Wiedziałem już, że nie będzie łatwo...

Każde kolejne uderzenia odczuwałem jako mieszaninę pieczenia, szczypania i kłującego "posmaku" na skórze pośladków. Każde sieknięcie było jak rażenie prądem - szybko się pojawiało i szybko znikało, ale w chwili uderzenia było wręcz nie do wytrzymania. Przez ułamek sekundy miałem wrażenie, że cały układ nerwowy eksploduje mi z bólu i wtedy wszystko znikało. By za chwilę powrócić znowu, również na króciutki moment, w którym wyłem w kołdrę wydając z siebie tylko jakiś nieartykułowany jęk. Po dziesięciu uderzeniach już miałem dość. Po dwudziestu wyobrażałem sobie mój tyłek jako poprzecinany krwawymi pręgami, na którym przez co najmniej miesiąc nie będę w stanie usiąść. Jak ja teraz będę chodzić do szkoły? - przelatywały mi przez głowę rozpaczliwe, nieracjonalne myśli, które zaraz znikały wraz z kolejnym uderzeniem rzemienia. Mama nie żałowała siły, ale nie miałem nawet sekundy by docenić, że dostaję tylko jednym paseczkiem rzemyka, a nie całym pękiem. Trzymałem zaciśnięte dłonie na brzegach łóżka, nogami wierzgałem po każdym razie, a gdyby twarz nie była wciśnięta w kołdrę, moje wrzaski słyszeliby wszyscy sąsiedzi. Nie wiem jakie rzemyki stosował nasz były wuefista, który od nich zresztą wziął swoją ksywkę, ale gdy kilka miesięcy dostałem od niego szybkie lanie tym przyrządem, nie było ono nawet w połowie tak bolesne jak to, które dostawałem teraz od Mamy...

Jakoś dotrwałem do końca lania. Mama powiedziała coś jeszcze, czego już nie zarejestrowałem, i wyszła z pokoju. Chwilę jeszcze leżałem tyłkiem do góry nie mając odwagi nawet go dotknąć. Bałem się, że natrafię palcami na jakieś głębokie bruzdy, albo że na dłoniach zobaczę krew. W końcu zmusiłem się i ostrożnie przesunąłem rękami po pupie. Skóra była gorąca, a przy dotyku lekko piekła, ale poza tym nie wyczułem nic z tego, czego się obawiałem. Zwlokłem się z łóżka, ale nie odważyłem się usiąść, ani nawet wciągnąć majtek. Wtedy mój wzrok padł na stojącą na biurku miskę z wodą i w jednej chwili wszystko zrozumiałem. Wuefista bił nas suchym rzemieniem, a Mama zamoczyła go w wodzie i chyba po każdej dziesiątce powtarzała tę czynność. Dopiero teraz przypomniałem sobie cichy chlupot wody, którego w trakcie lania w ogóle nie zarejestrowałem będąc pogrążonym w walce z przeszywającym bólem.

Teraz też uświadomiłem sobie dopiero, co mówiła Mama zaraz po laniu, a przed wyjściem z pokoju. Po prostu kazała mi posprzątać, wynieść ręcznik i miskę, wylać wodę... Zabrałem się za to natychmiast, aby mieć już to z głowy, ale wciąż nie odważyłem się wciągnąć majtek na obolałą dupę. Podciągnąłem je tylko tak, aby zasłaniały mi przód, ale z tyłu były opuszczone i odsłaniały całe pośladki. 

Wystawiłem głowę z pokoju. Mama pracowała w kuchni, wyraźnie słyszałem nóż krojący warzywa. Przemknąłem z miską i ręcznikiem do łazienki, zamknąłem za sobą drzwi. Wylałem wodę, odwiesiłem ręcznik i wtedy mój wzrok padł na rzemień suszący się na zimnym grzejniku w łazience... Stwierdziłem, że nie mogę już dłużej odwlekać tej chwili i ostrożnie spojrzałem na mój tyłek w lustrze.

Widok był przerażający. Skóra była naznaczona długimi, czerwonymi pręgami, biegnącymi we wszystkie strony. Cała pupa była nimi pokryta, po bokach, w środku, na dole, do góry... Jeszcze nigdy mój tyłek po laniu nie wyglądał tak paskudnie, pas zostawiał znacznie mniej "widowiskowe" ślady. Ale, co ciekawe, wcale nie bolało mnie jakoś mocno. Właściwie to nawet z każdą chwilą coraz mniej. Spodziewałem się jednak, że gdy usiądę, albo chociaż tylko wciągnę majtki, ból wzrośnie. Dlatego uznałem, że jak najdłużej się da będę funkcjonować z opuszczonymi tak jak teraz slipkami. A zamiast siedzieć, będę leżeć na łóżku, na boku albo na brzuchu. Wyszedłem z łazienki i gdy byłem już w połowie przedpokoju, usłyszałem za sobą głos Mamy.

- No na obiad możesz tak przyjść, chociaż i tak będziesz musiał usiąść przy stole, więc nie wiem czy to coś da - powiedziała drwiącym tonem - Ale po popołudniu przyjdzie pani Danuta i bardzo cię proszę, żebyś mi wtedy tyłkiem przy niej nie świecił.

Coś mruknąłem i speszony zamknąłem się w pokoju, z którego w tę sobotę wychodziłem już tylko na posiłki i do łazienki. A gdy faktycznie przyszła do Mamy sąsiadka, udawałem że w ogóle nie ma mnie w domu.

* * * 

Gdy w poniedziałek, dwa dni później, zbierałem się do szkoły, tyłek już w ogóle mnie nie bolał i mogłem normalnie zakładać spodnie, a nawet siedzieć. Ale te pręgi, chociaż już trochę bardziej przyblakłe, wciąż się utrzymywały. Nie był to jakiś wielki problem, nawet mimo faktu, że miałem dzisiaj w planie lekcji WF. Założyłem dość szerokie slipki, które zasłaniały wszystkie ślady, zresztą w szatni były takie miejsca, gdzie można się było przebrać w strój sportowy z dala od wzroku kogokolwiek. Bardziej obawiałem się konfrontacji z Marcinem, pierwszego z nim spotkania od chwili, gdy wtedy wieczorem zostawił mnie samego w lasku za miastem i uciekł bez słowa, aby nie patrzeć jak jego siostra będzie dupczona przez "księcia ciemności". Zastanawiałem się jak przebiegnie ta rozmowa, czy Marcinowi będzie głupio, czy wręcz przeciwnie. Zastanawiałem się, jak ja powinienem na to wszystko zareagować. Zrobić mu wyrzuty za tak mało koleżeńskie zachowanie? Przejść na tym do porządku dziennego i udawać, że nic się nie stało? A coś muszę zdecydować, bo w końcu przez cały rok szkolny będziemy siedzieć w jednej ławce na części lekcji.

Dzisiaj miały być dwie takie lekcje, ale akurat na nich poszliśmy do pobliskiego parku wziąć symboliczny udział w akcji "Sprzątanie Świata", która wypadała właśnie we wrześniu. Na pozostałych lekcjach albo nie siedziałem z Marcinem, albo odbywały się one w klasach, w których były jednoosobowe ławki. A na przerwach miałem wrażenie, że kolega mnie unika. Trzymał się w dalszej części korytarza, zaczynał rozmowę z kimś innym zawsze, gdy się zbliżałem, albo w ogóle znikał gdzieś na całą przerwę. Na początku usilnie dążyłem do konfrontacji z nim. Na przerwach zamiast siedzieć w miejscu, krążyłem po szkolnych korytarzach, schodziłem do szatni, kręciłem się w okolicach szkolnego sklepiku, wychodziłem nawet przed budynek, ale Marcin wciąż był gdzieś o dwa kroki przede mną. Po sześciu lekcjach dałem sobie spokój. Potem była jeszcze chemia, gdy już w ogóle nie zwracałem na niego uwagi, a na końcu, na ósmej godzinie lekcyjnej, WF. W szatni stanęliśmy daleko od siebie, a na lekcji ćwiczenia były indywidualne, bo akurat była gimnastyka, więc też nie musieliśmy się ze sobą stykać. Miałem tylko jedno krótkie wrażenie na samym początku WF-u, gdy akurat wszedł do sali nasz nowy wuefista, że moje spojrzenie na moment spotkało się ze spojrzeniem Marcina, ale szybko odwrócił on wzrok. Szkoda, że to wszystko potoczyło się akurat w ten sposób. Gdyby to rozstanie w piątkowy wieczór przebiegło normalnie, teraz pewnie w najlepsze dyskutowałbym z Marcinem o drugiej naturze naszego nowego nauczyciela, o jego tajemnicy, o której pewnie myśli, że żaden z uczniów jej nie zna... Z pewnością byłoby to w jakiś sposób pomocne. A tak trudno mi było się skoncentrować na ćwiczeniach, zwłaszcza gdy tuż obok przechodził facet, który trzy dni temu, przy ognisku w lasku za miastem, w przebraniu pół-diabła, pół-wampira uprawiał seks przynajmniej z trzema kobietami z jednego wydziału miejskiego urzędu, a ja to wszystko słyszałem, a część nawet widziałem. I ile razy na niego spojrzałem, przypominał mi się jego szeroki, nagi tors, jego groteskowy czarny płaszcz, widziałem jego dziwaczny taniec przy ognisku, słyszałem jego sapanie wtedy, gdy posuwał te dziewczyny...

Jakoś jednak ten WF przetrwałem, a po lekcji nawet zgłosiłem się na ochotnika do posprzątania sprzętu. Ktoś musiał wynieść do magazynu przy sali gimnastycznej materace, trampoliny i inne przyrządy. Zwykle nie było chętnych i nauczyciel losował "ochotnika". Dzisiaj jednak chciałem uniknąć konfrontacji z Marcinem w szatni po lekcji, a w ten sposób było to najprostsze do osiągnięcia. Zanim powynoszę sprzęt (a nie będę się z tym spieszył), większość chłopaków już dawno się przebierze i pójdzie do domu.

Mój plan realizowałem skrupulatnie i rzetelnie. Spokojnie uprzątnąłem salę po lekcji, zamknąłem magazyn na klucz, odniosłem go wuefiście do kantorka (nawet nie podniósł na mnie wzroku znad swoich papierów) i dopiero wtedy poszedłem do szatni. Miałem rację - była już kompletnie pusta. Jeden mój samotny plecak spoczywał na ławce w kącie pomieszczenia i jedna tylko moja bluza z kapturem wisiała na całym rzędzie pustych wieszaków. Zamknąłem za sobą drzwi szatni i usiadłem na ławce, aby odetchnąć. To był ciężki dzień. Osiem lekcji, długie łażenie po parku i podnoszenie śmieci z podłogi. A teraz jeszcze mocno się zmachałem wynoszeniem tego sprzętu (wiecie ile waży taka szkolna trampolina, albo ile trzeba się natargać z takim nieporęcznym materacem do robienia przewrotów?). Nie tylko koszulkę, ale nawet gacie miałem kompletnie przepocone. Na szczęście zawsze w dniu WF-u miałem w plecaku zapasowe, czyste majtki. Pomyślałem, że skoro i tak jestem sam w szatni, a to już ostatnia lekcja i żadna grupa uczniów się tu już dzisiaj nie zjawi, to nie tylko się przebiorę, ale też wezmę prysznic. Zwykle tego po WF-ie nie robiłem, a jedynie po treningu szkolnej drużyny piłkarskiej. Ale dzisiaj tak się do mnie wszystko lepiło, że chciałem się jak najszybciej odświeżyć.

Wykąpałem się błyskawicznie i wróciłem do szatni. Przez moment wydawało mi się, że drzwi są lekko uchylone, chociaż zamknąłem je wcześniej na klamkę. Może przeciąg je otworzył, a może wuefista sprawdzał, czy już wszyscy wyszli z szatni. Przestraszyłem się, że mogą mnie tu zamknąć na noc na klucz, więc postanowiłem szybko się stąd zmywać. Założyłem koszulkę i odwinąłem ręcznik, którym okrywałem się w pasie po kąpieli. Gdy pakowałem go do worka, stałem goły od pasa w dół, ale przecież w szatni nikogo nie było, więc co mogło stać się złego...?

... I wtedy drzwi do szatni otworzyły się na oścież i weszła do środka jedna ze sprzątaczek - pani Bronisława. Z wiadrem, miotłą, szmatami i całym sprzętem do sprzątania. Na chwilę stanąłem jak wryty, a gdy uświadomiłem sobie, że mam na sobie tylko koszulkę, uświadomiłem sobie też, że nie mam się czym okryć, bo ręcznik był JUŻ w plecaku, a czyste majtki JESZCZE w plecaku. 

- Ja się tu przebieram! - krzyknąłem, machając rękami i starając się bezskutecznie zasłonić. Nic to jednak nie dało, mój goły tyłek, cały w pręgach, był widoczny w pełnej krasie.

- To po co tak się guzdrasz? - sprzątaczka nie miała zamiaru wyjść z szatni i spokojnie rozkładała swój sprzęt, śledząc mnie jednym okiem

- Proszę wyjść! - krzyknąłem rozpaczliwie i niezbyt uprzejmie, w pośpiechu wciągając majtki. Gdy jednak człowiek się spieszy, to przysłowiowy diabeł się cieszy i nic nie wychodzi tak jak powinno. Zaplątałem prawą stopę w materiał i o mało nie wyłożyłem się jak długi.

- Ja tu mam robotę do zrobienia, nie będę tu siedzieć do nocy, bo ty pół godziny gacie ubierasz - stęknęła sprzątaczka i dalej gapiła się na moje zmagania z majtkami, a po chwili dodała bezczelnie - Widzę, że ładne wciry były wczoraj, co?

- Nie pani sprawa - warknąłem, zakładając wreszcie slipki i spodnie, cały czerwony ze wstydu.

- Ano nie moja, nie moja... - westchnęła pani Bronisława - Ale jeszcze parę lat temu twoja gadka to byłaby moja sprawa. Oj, za takie pyskowanie mogłabym ci ja ściągnąć z powrotem te gatki i zerżnąć mietłą tę gołą dupinę tak samo jak cię wczoraj ojciec sprał kablem. Oj byś mnie ruski miesiąc popamiętał!

- Nie kablem tylko rzemieniem i nie ojciec tylko matka! - krzyknąłem w gniewie przechodząc obok sprzątaczki do wyjścia. Byłem tak wściekły, że kopnąłem jeszcze jej wiadro. Nie było w nim dużo wody, ale i tak się trochę wylało.

- Wracaj tu i posprzątaj coś narobił! - usłyszałem za plecami

- Niech mnie pani w dupę pocałuje! - odparłem i dopiero po kilku sekundach zrozumiałem, że przegiąłem. Ale było już za późno. Szybko oddaliłem się od szatni, żegnany przez krzyki i groźby sprzątaczki. Wiedziałem, że na tym się nie skończy. Na pewno pójdzie z tym do nauczyciela, do mojej wychowawczyni, albo nawet do wicedyrektorki. Czyli znowu wpakowałem się w spore kłopoty... Ale w tej chwili miałem wszystkiego dość i chciałem być po prostu jak najdalej stąd. 

Przeszedłem przez opustoszały szkolny korytarz i wyszedłem z budynku. Przed szkołą też było kompletnie pusto. Z kilkunastu ławek zajęta była tylko jedna. I siedziała na niej tylko jedna osoba. Jej sylwetka wydawała mi się jakoś znajoma, ale nie zastanawiałem się nad tym teraz, chciałem jak najszybciej opuścić teren szkoły, na wypadek gdyby sprzątaczce przyszło do głowy mnie gonić. Gdy podszedłem bliżej tej ławki, tamta osoba drgnęła, spojrzała na mnie i przestała bawić się trzymaną w rękach gałązką. Skądś znałem tę dziewczynę, wszystko poza fryzurą kogoś mi przypominało... Tymczasem tajemnicza postać wstała i zaczęła iść w moim kierunku. Gdy znalazła się o pięć kroków ode mnie, uzmysłowiłem sobie skąd ją znam i dlaczego jej zupełnie nowa fryzura tak mnie zmyliła...

- Karolina? - wydusiłem tylko.

czwartek, 17 listopada 2022

(69.) Sabat czarownic

Jeśli początek nowego roku szkolnego przyniósł wiele zaskakujących dla mnie wydarzeń i zmian, tak kolejne dni uspokoiły sytuację i sprawiły, że mój świat z powrotem się ustabilizował. Najłatwiej było oczywiście przywyknąć do zmian w klasie, gdzie trzyosobowe ławki zostały zastąpione przez dwuosobowe. Szybko znalazłem kolegę do nowej pary i miałem nadzieję, że układ z Marcinem przetrwa już całą ósmą klasę. Wprawdzie przed nami nadal samotnie siedziała Sylwia, co oznaczało, że Karolina nie wróciła do szkoły nie tylko na rozpoczęcie roku szkolnego, ale też na kolejne dni (a może wręcz nie wróci już nigdy...), ale widocznie nie można mieć od razu wszystkiego na swoim miejscu.

Ucieszyłem się również z faktu, że chociaż lekcje WF odbywały się z nowym nauczycielem o wyglądzie kulturysty (szerokie bary, wydatna klata, mała głowa), to oficjalny szkolny przekaz głosił, że nauczyciel ten jest tylko "na zastępstwo". Co oznaczało, że w bliżej nieokreślonej przyszłości wróci pan Rzemyk, który miał być aktualnie na zwolnieniu lekarskim albo urlopie dla poratowania zdrowia (słyszałem różne wersje). Cóż, gdy w lipcu przypadkiem podejrzałem jak pan Rzemyk dupczy naszą sąsiadkę - panią Kalipską, wcale nie wyglądał na kogoś, komu zdrowie szwankuje. Ale to ich ruchanie było wtedy tak intensywne, że nic dziwnego iż mogło mu zacząć serce szwankować, zwłaszcza jeśli robili to częściej. Same lekcje WF zresztą niewiele mnie obchodziły i równie dobrze mógł już do końca roku prowadzić je ten kulturysta. Zależało mi jedynie na szkolnej drużynie piłkarskiej, której opiekunem był poprzedni wuefista, a w której miałem przez niego zagwarantowaną funkcję kapitana. U kulturysty pewnie nastąpiłyby nowe porządki, dlatego niemal modliłem się o powrót pana Rzemyka. Nawet jeśli stosował on niekonwencjonalne metody dyscypliny, z laniem całej drużyny (albo poszczególnych formacji) po gołych tyłkach swoim nieodłącznym rzemieniem.

Nauki w ósmej klasie faktycznie było więcej niż wcześniej, a widmo zdawania do liceum wciąż wisiało nad głową, ale już w pierwszym tygodniu szkoły dostałem dwie piątki (z kartkówki na geografii i z odpowiedzi przy tablicy na matematyce), co jeszcze bardziej upewniło mnie w przekonaniu, że w rozmowie z rodzicami wybrałem właściwy system kontrolowania mojej pracy. Alternatywna wersja zakładała codzienne spowiadanie się z zadanych prac, wykonanych zadań i uzyskanych ocen (aczkolwiek nie zakładała karania laniem za negatywne wyniki). Wybrana przeze mnie opcja sprowadzała się do rozliczania mnie tylko z wyników (i niestety karania laniem za oceny od trójki w dół, uwagi z zachowania i spóźnienia), co oznaczało stres raz w miesiącu, ale za to na co dzień spokój. Początek roku upewnił mnie jednak w przekonaniu, że dobre oceny mogę zdobywać bez większego trudu. Pewnie w końcu wpadnie mi jakaś dwója czy jedynka, bo tego się całkiem uniknąć nie da, ale to będzie tylko kilka pasów na dupę raz czy dwa razy w semestrze. Najbardziej liczyło się jednak to, że mogę pracować swoim własnym rytmem, bez rodziców patrzących mi codziennie na ręce.

Kolejną pozytywną niespodziankę przyniosło spotkanie z Beatą. W tamtych czasach nie było telefonów, esemesów, internetu, więc o nowościach u siebie dowiadywaliśmy się wzajemnie tylko przy krótkich spotkaniach na szkolnych przerwach, albo przy dłuższych spotkaniach po szkole, które wypadały raz lub dwa razy w tygodniu, w zależności od naszych obowiązków domowych (Beata miała ich znacznie więcej ode mnie). I w tę pamiętną środę zauważyłem ją, gdy szła szkolnym korytarzem w lśniących od nowości butach. A gdy podeszła bliżej dostrzegłem też plecak prosto ze sklepu. Ucieszyłem się nie mniej niż Beata, bo w jej rodzinie (matka samotnie wychowująca czwórkę dzieci), funkcjonującej dzięki zasiłkom, pomocy socjalnej i kiepsko opłacanej pracy pani Znyk, nowy ciuch pojawiał się rzadziej niż kometa na niebie. Beata niemal od zawsze ubierała się w rzeczy przechodzone, z drugiej ręki, od kogoś, a szczytem marzeń była rzecz z lumpeksu. Z kolei jej młodsze rodzeństwo chodziło w rzeczach, z których Beata już wyrosła. Co najważniejsze, dziewczyna nigdy nie narzekała na tę sytuację, nigdy nie robiła z tego najmniejszego problemu, ale sam widziałem nieraz jak zazdrośnie patrzy na koleżanki w nowych ubraniach z najmodniejszych sklepów.

- Mama mi kupiła! - powiedziała z dumą, gdy już się przywitaliśmy krótkim cmoknięciem w usta

- Rewelacja! - potwierdziłem oglądając plecak i buty, które chociaż nie były z najdroższego sklepu w naszym mieście, to niemal u każdego mogły wzbudzać lekkie pożądanie

- W ogóle wyposażyła do szkoły nas wszystkich, całą czwórkę - ciągnęła Beata - Pierwszy raz od nie wiem kiedy, chyba odkąd tato... No, nieważne... Podobno dostała jakąś premię w pracy czy coś.

Zdziwiłem się, bo mama Beaty była sprzątaczką w urzędzie, w którym pracowała też moja mama. I jeszcze wiosną pani Znyk nie radziła sobie najlepiej. Coś stłukła, coś zniszczyła, a jej przełożony już nawet wypisał jej rozwiązanie umowy o pracę. Dał się uprosić i je odwołał, ale w zamian pani Znyk miała ponieść inną karę - szef chciał jej wymierzyć lanie paskiem na gołą pupę. Niestety, pani Znyk nie wytrzymała nawet trzech razów, a ja to wszystko widziałem siedząc przypadkowo zamknięty w wielkiej szafie, w pomieszczeniu tego urzędu, w którym to się rozgrywało. Ostatecznie ten kierownik zgodził się na seks zamiast lania. Tego jednak jak dupczy mamę Beaty już nie widziałem ani nawet nie słyszałem, bo rozpaczliwie zatkałem sobie oczy i uszy, w obawie przed traumą do końca życia i przed tym, że stanie mi ten obraz przed oczami zawsze, gdy spotkam się z Beatą. Dziwne byłoby zatem, że ledwie dwa miesiące po tamtych wydarzeniach, teraz pani Znyk dostaje premię... A może wcale nie dziwne? Może wreszcie wprawiła się należycie do pracy i załapała o co chodzi? Życzyłem jej i całej jej rodzinie jak najlepiej, Beata zasługiwała na to. Niech więc jej mama dostaje premię nawet co miesiąc, a co!

A w czwartek, dokładnie tydzień po rozpoczęciu roku szkolnego, jeszcze przed lekcjami złapał mnie Marcin.

- Tomek, chcesz zobaczyć sabat czarownic? - zapytał konspiracyjnym szeptem

- Co?!

- No, to jest taki zlot, zebranie...

- Wiem co to jest "sabat", kretynie - obruszyłem się - Ale one były w średniowieczu i to w dodatku na tej... Łysej Górze, a nie w centrum miasta.

- Oj, to tylko taka nazwa... - powiedział Marcin - Dobra, już ci mówię od początku. Chodzi o to, że moja siostra skończyła studia w czerwcu i niedawno dostała pracę w Urzędzie Miasta, w Wydziale... eee... jakichś tam Spraw Publicznych czy Obywatelskich, kij z tym. W tym wydziale pracują same kobiety i one już od lat mają taką tradycję, że jak ich szefowa ma urodziny... albo imieniny... w sumie to nie wiem... No, w każdym razie one się wtedy spotykają wszystkie, robią sobie taki babski zlot.

- No i co z tego? - drążyłem - Wiele osób tak robi.

- Nie rozumiesz? - zdziwił się - To się nazywa "sabat czarownic" nie bez powodu. One się spotykają gdzieś poza domem, w plenerze, przy ognisku, przebierają się, tańczą, piją alkohol...

- No pewnie tak, ale dlaczego mnie to ma interesować?

- Kurde, Tomek! - Marcin zacisnął pięść - Widziałeś kiedyś na starych rysunkach jak takie sabaty czarownic wyglądały? Dzikie tańce nago, alkoholowe ekstazy... A te babki podobno to naśladują!

- Akurat! Ale zaraz, zaraz... Skąd ty o tym wszystkim wiesz? Siostra ci powiedziała?

- Nie, no co ty! To ściśle tajne jest u nich - Marcin znowu zniżył głos do szeptu - Podsłuchałem. Siostra dalej mieszka z nami, bo mamy duże mieszkanie. Jej pokój jest przez ścianę z moim, a za szafą przy rurze brakuje kawałka cegły i wszystko słychać. I przedwczoraj były u niej dwie koleżanki z pracy, żeby ją zaprosić na ten sabat. To ma być jej pierwszy udział w tym zlocie, więc jej wszystko tłumaczyły dokładnie.

- I co? Ona pójdzie?

- No jasne! A najważniejsze, że dokładnie jej opisały jak tam trafić. To jest w tym niedokończonym parku w pobliżu obwodnicy, za ogródkami działkowymi. Tam jest taki placyk z miejscem na ognisko. Aha, i to się ma odbyć w piątek, czyli jutro, po zachodzie słońca. To co, jedziesz ze mną, pooglądać z ukrycia?

- Swoją siostrę chcesz podglądać?

- Niee, coś ty. Ona jest zresztą bardzo nieśmiała, na pewno nie będzie tańczyć na golasa. Ale inne może tak. Z tego co podsłuchałem, to co roku są jakieś szaleństwa, bo tym babkom z wydziału nieźle odbija po wódce. A w tym roku to już w ogóle szykują dla tej szefowej jakąś dużą niespodziankę, bo ma okrągłe urodziny, 45 lat kończy. Po prostu mnie ciekawi co tam się będzie działo. A ciebie nie...? No, dalej, Tomek, tylko tobie o tym mówię, bo tylko ty w tej klasie jesteś wobec mnie w porządku po tym, co się stało na zielonej szkole.

Nie powiem, istotnie zaciekawiło mnie to wszystko. W tym wieku w jakim wtedy byłem, podglądanie dzikich zabaw dorosłych ludzi miało w sobie jakąś nutkę "zakazanego owocu". Nawet jeśli Marcin przesadzał i jakieś starsze babki (a za takie wtedy uważałem wszystkie kobiety po 30-tce) wcale nie miały tam tańczyć na golasa, to już sam fakt, że obserwuję "tajną" imprezę z ukrycia, bez wiedzy dorosłych był wystarczającą zachętą. Słońce zachodziło jakoś po dziewiętnastej, więc spokojnie zdążę się wyrwać na godzinkę i wrócić rowerem do domu przed wyznaczonym mi przez rodziców nieprzekraczalnym terminem powrotu (czyli 20:30). 

* * * 

W piątek około osiemnastej powiedziałem rodzicom, że jadę na przejażdżkę rowerową z kolegą i zapewniłem, że wrócę przed "godziną policyjną" wypadającą w piątki i soboty o 20:30. Potem podjechałem w okolice stacji benzynowej, gdzie umówiłem się z Marcinem. Razem przejechaliśmy skrajem osiedla i wyjechaliśmy polną drogą za miasto. Nasza dzielnica była ostatnią w granicach miasta, za nią rozciągały się już pola, łąki, lasy i gdzieś tam dalej - wsie i kolejne miejscowości. Za PRL-u socjalistyczni planiści uznali, że osiedle będzie się dynamicznie rozbudowywać właśnie w tym kierunku, w którym jechaliśmy. Z drzewnego kompleksu widocznego na horyzoncie postanowiono zrobić przyszły osiedlowy park i miejsce rekreacji, do którego bloki miały wkrótce dobić. Niestety, wraz z upadkiem PRL-u, ekspansja osiedla zatrzymała się. Od ostatnich postawionych bloków z wielkiej płyty do planowanego parku ziała trzykilometrowa pustka łąk i nieużytków. Rozpoczętych inwestycji nigdy nie dokończono. Bo i kto miałby z nich korzystać, skoro są one nie tuż za oknem, ale wymagają półgodzinnego spaceru błotnistą, nieutwardzoną drogą do zdziczałego parku za miastem, pośrodku pól i łąk oraz z nasypem po którym przebiegała dwupasmowa obwodnica miasta w tle. Park straszył teraz zardzewiałymi kikutami resztek koszy do koszykówki i bramek do piłki nożnej. Oraz zarośniętym kręgiem, w którym widziano wcześniej miejsce organizacji spotkań przy ognisku. Do teraz pozostało tylko obmurowane miejsce na palenisko oraz kilkanaście betonowych słupków w kształcie odwróconej do góry nogami litery L. Do nich miały być przytwierdzone drewniane deski ławek, ale nawet jeśli te deski faktycznie kiedyś owe ławki tworzyły, to już dawno ich tutaj nie było. Natomiast te betonowe podstawki wciąż wyrastały z ziemi i nawet nieźle się sprawdzały jako siedzisko dla jednej osoby. O ile ktoś w ogóle chciał na nich siadać, bo w ten rejon nie zaglądał przysłowiowy pies z kulawą nogą. Nawet dla różnych grup (dzieciaków, nastolatków, chuliganów, miejskich "gangów"), które chciały się spotkać czy zabawić z dala od wzroku dorosłych i policji, było tutaj z miasta po prostu za daleko.

Objechaliśmy park z nieco innej strony, aby nie zwracać na siebie uwagi i przypięliśmy rowery do jednej z zardzewiałych bramek piłkarskich, niewidocznej z polanki na której miała odbyć się impreza. Polanka była położona na skraju tego zapomnianego parku, z dwóch stron otoczona gęstą ścianą drzew i krzaków, z dwóch pozostałych - tylko pojedynczymi drzewami. Podeszliśmy z Marcinem możliwie najbliżej i schowaliśmy się w jednym z krzaków wyrastającym nad niewielkim parowem. Dzięki temu byliśmy niemal zupełnie niewidoczni, a jednocześnie mieliśmy doskonały widok na polankę. Na której jeszcze i tak nikogo nie było. Chociaż dwie pierwsze osoby pojawiły się krótko po nas. Kobiety po czterdziestce, jedna na rowerze i z dużą płócienną torbą, druga pieszo. Ta pierwsza zaczęła rozkładać koce na betonowych pozostałościach ławek, druga zajęła się rozpalaniem ogniska. Wkrótce zaczęły przybywać kolejne "czarownice". W zdecydowanej większości kobiety pomiędzy 30. a 50. rokiem życia, chociaż była też jedna, która chyba powinna być już na emeryturze (później dowiedziałem się, że faktycznie jest). Marcin szeptem zwrócił mi uwagę na wysoką, szczupłą blondynkę, z włosami związanymi w koński ogon przeciągnięty przez otwór czapki z daszkiem. "To moja siostra, Iza" - powiedział. "Ładna" - pomyślałem, ale przyglądałem się jednocześnie nieco niższej brunetce w wieku chyba lekko po 30-tce, której włosy zaplecione były w mało popularne wtedy warkocze afrykańskie. Dziewczyna miała ze sobą dwa spore, podłużne bębny, też zresztą kojarzące się z Afryką.

Poza tymi bębnami, kocami i mnóstwem butelek alkoholu, żadne inne rekwizyty się nie pojawiły. Zebrało się już dwanaście kobiet i wyglądało na to, że na nikogo więcej nie czekają. Porozsiadały się na betonowych kikutach ławek, pootwierały butelki z piwem, winem, wódką, cin&cin-em i co tam kto jeszcze miał. Zaczęły się normalne rozmowy, śmiechy, krzyki. Ognisko płonęło spokojnie. Chyba tylko dwie albo trzy uczestniczki spotkania były w ogóle przebrane w stylu czarownic, a i to też tylko w jakiś drobiazg (długi, czarny płaszcz, spiczasty kapelusz, albo jakaś fantazyjna wstążka we włosach). No, chyba że ta z bębnami miała udawać afrykańską szamankę. Ale nawet te bębny leżały odłożone na boku, więc po co tu one...? Poczułem lekki zawód i nawet zacząłem narzekać Marcinowi. Widziałem zresztą po jego wyrazie twarzy, że też spodziewał się czegoś więcej po tym "sabacie czarownic".

Zmrok zapadł już całkowicie i pomyślałem, że jeśli to ma tak dalej wyglądać, to chyba trzeba się zbierać do domu. Nagle jednak Marcin drgnął, bo jego siostra podniosła się z kręgu przy ognisku i ruszyła w naszą stronę. Zamarłem, ale ona zatrzymała się nieco wcześniej i kucnęła. Widziałem tylko zarys sylwetki, ale po chwili usłyszałem też charakterystyczny szum.

- Ej, Izka, co ty tam robisz? - zawołała któraś z kobiet

- Sikam! - odkrzyknęła siostra Marcina

- A lej tu bliżej! Tam w krzakach jeszcze cię jakiś pająk w dupsko ugryzie! - roześmiała się najstarsza uczestniczka zlotu, do której wszystkie pozostałe zwracały się: "ciotka"

Siostra Marcina wróciła do kręgu i znowu przez kilkanaście minut nic się nie działo, poza tym, że pęcherze kobiet zaczynały dawać o sobie znać i co jakiś czas któraś podnosiła się, odchodziła na kilka kroków w tył i sikała. Już nie w krzakach jak Iza, ale normalnie na polanie, na widoku. Z naszego miejsca widzieliśmy jednak tylko kucające sylwetki, nie było nawet mowy żeby dostrzec gołe pupy... Całą polanę oświetlało bowiem jedynie światło ogniska i jakaś jedna lampa na baterie, wyglądająca jak latarenka przyniesiona ze starej kopalni. 

W pewnej chwili wszystkie kobiety jak na komendę podniosły się i odśpiewały "Sto lat" szefowej. Krótko ostrzyżona naczelniczka wydziału, o atrakcyjnej jak na swój wiek figurze (w istocie miała 50 lat, a nie 45 jak mi wcześniej mówił Marcin) dyrygowała kobietami, a potem każda po kolei podchodziła i składała jej życzenia. 

- A teraz prezent dla ciebie! - krzyknęła jedna z kobiet, gdy już łańcuszek z życzeniami dobiegł końca - Jesteśmy na sabacie czarownic, jest nas dwanaście i brakuje nam tylko tego trzynastego - Księcia Ciemności. A oto i on!

Dziewczyna z afrykańskimi warkoczami zaczęła rytmicznie uderzać w swoje bębny, a wtedy z krzaków po naszej lewej stronie wyszedł powoli jakiś człowiek. Tęgi, albo po prostu bardzo dobrze zbudowany. Ubrany w długi czarny płaszcz, a na głowie, na krótko ostrzyżonych włosach, miał przyczepione plastikowe rogi. Zacząłem się śmiać, że wygląda jak niskobudżetowy diabeł, dopóki nie podszedł bliżej ogniska i blask światła nie oświetlił jego twarzy. Marcin spojrzał na mnie, a ja nie niego. Ten facet, z małą głową i sylwetką kulturysty, to był nasz nowy wuefista - pan Andrzej!

Okazało się, że uczenie wychowania fizycznego to nie jedyne umiejętności, jakie posiada. Teraz zaczął tańczyć zmysłowo, przesuwając się pomiędzy klaszczącymi kobietami, zbliżając się do ognia, to znów oddalając. Wymachiwał rytmicznie rękami, posyłał "czarownicom" powłóczyste spojrzenia. Cały czas kierował się jednak w stronę szefowej, obchodzącej dzisiaj urodziny. Gdy w końcu do niej dotarł, stanął za nią i nie przerywając tańca zaczął ją oplatać rękoma. Kobieta również kołysała się w rytm monotonnego dźwięku bębnów, a "książę ciemności" schodził z rękami coraz niżej, aż zatrzymał się na wysokości jej bioder i zaczął manipulować dłońmi w tym rejonie. Szefowa wiła się coraz bardziej, zalotnie wypinając i prężąc, aż wreszcie zaczęła się rozbierać. Zdjęła bluzę z długim rękawem i spodnie, po chwili stała już tylko w koszulce i majtkach. "Diabeł" wziął ją delikatnie za rękę i poprowadził ze sobą między drzewa, gdzie nie dosięgał już blask ognia. Gdy zniknęli w ciemności, przy ognisku zapadła pełna oczekiwania cisza, umilkł nawet dźwięk bębna...

Przez kilka minut nikt się nie odzywał, my w krzakach też zamarliśmy nie wiedząc, co się teraz wydarzy. Słychać było tylko szum samochodów przejeżdżających obwodnicą miasta gdzieś w oddali, delikatny odgłos poruszanych wiatrem liści, momentami nawet brzęczące owady i ciche dźwięki ptaków... I nagle:

- Ooooooooch! Ooooooooooo! - usłyszeliśmy z ciemności kobiecy jęk rozkoszy

Wtedy przy ognisku nastąpiła eksplozja entuzjazmu! Okrzyki radości, gwizdy, pohukiwania, oklaski. Dziewczyna z warkoczami energicznie zaczęła bić w bębny, kobiety wznosiły do góry butelki i wiwatowały, wołając w ciemność:

- Brawo Jolka!

- Tak jest!

- Ju-huuu!

- Wszystkiego najlepszego, szefowo!

- Rżnij ją zdrowo, księciu ciemności!

W odpowiedzi z ciemnych zarośli dobiegały kolejne jęki zadowolenia:

- Ach, ach, ach! Tak! Tak! Tak! Ooooooooooooooooo!

To był chyba najbardziej nieoczekiwany i zwariowany prezent urodzinowy, jaki ktoś mógł wymyślić. W mgnieniu oka zapomniałem o moim wcześniejszym rozczarowaniu. Nie zastanawiałem się też, skąd koleżanki szefowej "wytrzasnęły" tego wuefistę, skąd wiedziały, że jest on gotowy świadczyć takie "usługi", kto wpadł na to, żeby zafundować naczelniczce tak oryginalny "upominek", ani nawet czy jubilatka w ogóle jest mężatką i jaki ciężar moralny ma to, co właśnie dzieje się w tych krzakach. Ta przesycona dziką erotyką scena w zupełności wynagrodziła mi wcześniejsze oczekiwanie i pochłonęła całkowicie moją wyobraźnię, zwłaszcza, że nic nie było widać, a jedynie słychać odgłosy. Marcin chyba miał podobnie. Po jego twarzy widziałem, że zapomniał o całym świecie (chyba także o tym, że ja jestem tuż obok), wpatrując się w jeden punkt w tych krzakach i manipulując prawą dłonią w okolicy swojego krocza.

Po kilku minutach odgłosy ucichły, a chwilę później dwie postacie wyszły spomiędzy drzew. Szefowa - jubilatka wciągała właśnie majtki. Koszulkę miała podwiniętą niemal do piersi, włosy - w nieładzie. Gdy usiadła przy ognisku, na chwilę znowu zapadła cisza...

- Uuch, dziewczyny, ale to było diabelnie dobre dymanie - westchnęła upojonym głosem - Dzięki wam za tak wspaniały prezent! A teraz wasza kolej, bierzcie i korzystajcie z naszego gościa!

"Czarownice" dziko zakrzyknęły chórem, a "książę ciemności" - teraz z klatą jeszcze bardziej wypiętą niż wcześniej - znowu zaczął krążyć wokół ogniska w rytm dźwięków bębna, posyłając siedzącym lubieżne spojrzenia. Kobiety wiwatowały, ale chyba żadna nie miała ochoty na seks z wuefistą w środku lasu...

- Ciekawe, czy któraś się zdecyduje? - szepnął Marcin - Jak myślisz, Tomek? Ja stawiam na tę czarną, co gra na bębnach. Ale bym zobaczył jak ją bierze od tyłu...

- Eee, chyba żadna się nie zdecyduje - stwierdziłem z powątpiewaniem, ale w tym momencie z kręgu podniosła się... szczupła, wysoka blondynka z włosami związanymi w koński ogon

- O nie! O nie! - Marcin złapał się za głowę widząc swoją siostrę wstającą z kręgu najwyraźniej zdecydowaną na "numerek" z gościem wieczoru - Tomek, kurwa, musimy coś zrobić!

- Zwariowałeś?! - syknąłem i złapałem go za ramię, bo Marcin stanął niemal na równe nogi - Co chcesz zrobić? Ona jest dorosła! I mówiłeś mi, że nie ma chłopaka.

- Nie, nie, ja nie wytrzymam tego - bełkotał Marcin, a gdy z kręgu któraś krzyknęła "Brawo, młoda!", mój kolega z ławki zerwał się i bez słowa pobiegł w kierunku miejsca, gdzie zostawiliśmy rowery. 

Normalnie pewnie byłbym zszokowany, że zostawił mnie w środku lasu, po zmroku, bez żadnego wyjaśnienia, ale trochę rozumiałem jego decyzję, a zresztą wciąż byłem skołowany i podniecony tym, co działo się w pobliżu ogniska. A tam siostra Marcina tanecznym i trochę nieprzytomnym krokiem, prowadzona przez wuefistę przebranego za diabła, zmierzała w stronę drzew. Zanim zniknęli w ciemności, pan Andrzej klepnął ją jeszcze w pupę i znowu zapadła cisza.

Zrobiło mi się trochę nieswojo. Coś trzasnęło tuż za moimi plecami, ale to chyba tylko gałązka na którą nieświadomie położyłem stopę. Obejrzałem się za siebie; Marcina nie było widać ani słychać, chyba definitywnie uciekł. Nigdy wcześniej nie byłem sam w nocy, tak daleko od domu i w obcym miejscu. Ale to, co działo się na "sabacie czarownic" skutecznie trzymało mnie w tym miejscu i powstrzymywało przed powrotem do domu.

Przy ognisku znowu panowało niecierpliwe wyczekiwanie.

- No, co tam Izka? - krzyknęła w przestrzeń jedna z kobiet

- Daj głos, młoda! - odezwała się inna, ale z zarośli wciąż nie dochodził żaden dźwięk.

Aż wreszcie:

- Oooooooo! Oooooooo! - poniósł się w dal głęboki żeński głos, zupełnie nie pasujący do smukłej, zgrabnej siostry Marcina

- Brawoooo!!! - krzyknęły chórem czarownice, ale Iza nie dała im się przekrzyczeć

- Och! Och! Och! O tak, o tak, o tak! - jęczała na cały głos - O tak, kurwa, o tak! Ooooooooo!

Siostra Marcina dochodziła dłużej niż szefowa, a finiszowała przy oklaskach i gwizdach wszystkich czarownic. W duchu cieszyłem się, że Marcina już tutaj nie ma. Po chwili Iza wyszła z krzaków chwiejąc się na nogach. Od pasa w dół była naga, okrywała się własną spódniczką jak ręcznikiem po kąpieli. Usiadła przy ognisku witana brawami, a "książę ciemności" puszył się jak paw.

- A teraz która z was odda mi się nie tam w krzakach, a tu przy świetle ognia, na tym kamiennym tronie? - zawołał niskim głosem, niczym aktor z prowincjonalnego teatru, a ja uzmysłowiłem sobie, że to były pierwsze słowa, które wypowiedział głośno tego wieczoru.

Wśród zebranych przemknął pomruk, podniosły się gorączkowe szepty i spojrzenia po sobie. A mi serce waliło jak młotem! Już to, czego byłem świadkiem do tej pory, przerosło moje nadzieje, a gdyby jeszcze teraz miało się odbyć dupczenie przy ognisku, na oczach wszystkich, w tym mnie oczywiście... Wow! To byłoby jak wygrana na loterii! Ale czy ktoś się na to zdecyduje?

Bębny niosły jednostajną muzykę w przestrzeń, "czarownice" patrzyły jedna na drugą i milcząco popijały ze swoich butelek, a "książę ciemności" wił się w tańcu i czekał... Nagle muzyka umilkła. Grająca na bębnach trzydziestolatka z afrykańskimi warkoczami odłożyła bęben, pociągnęła "z gwinta" spory łyk wina i krzyknęła:

- A kij z tym! Jestem twoja, władco ciemności!

Po czym tanecznym krokiem zbliżyła się do niego i nawzajem zaczęli się obłapiać w rytm oklasków pozostałych kobiet. Szefowa wstała ze swojego siedziska w centralnym miejscu kręgu, poprawiła na nim koc i wskazała tak przygotowany "tron" tańczącej parze. Brunetka zrzuciła już z siebie kwiecistą bluzę, pod nią miała tylko top bez rękawów. Pan Andrzej rozwiązał jej sznurki od szarawarów, a ona zgrabnie się z nich wysunęła. Jej duży, jędrny tyłek w skąpych majtkach był teraz doskonale widoczny w blasku ognia, gdy wuefista opadł na siedzisko, a dziewczyna usiadła mu na kolanach, wciąż poruszając szerokimi biodrami w tył i w przód. Minęło kilka minut, a może krócej, a tylko dla mnie czas nagle tak zwolnił swój bieg. "Książę" rozchylił poły swojego płaszcza, pod którym już chyba nic nie miał. Brunetka z warkoczami jednym zgrabnym ruchem "wyskoczyła" ze swoich majtek. Zostając w samym tylko topie "nabiła się" na siedzącego mężczyznę, ten okrył ją swoim płaszczem i tak spleceni zaczęli uprawiać seks. Dziewczyna poruszała się w górę i dół, momentami wolno i subtelnie, a momentami wręcz "skakała", jakby jechała na koniu. Jej naga pupa wysuwała się co rusz spod płaszcza pana Andrzeja, a ogień malował na tych podskakujących pośladkach fantazyjne cienie. Cichy jęk dziewczyny wciąż tonął w okrzykach pozostałych "czarownic", chociaż chyba nawet one były zaskoczone tak odważną decyzją swojej koleżanki. Ten stosunek trwał najdłużej ze wszystkich, dziewczyna dawkowała sobie rozkosz i przeciągała moment finiszu. Ale jak dla mnie, mogą tak się ruchać nawet do rana, mogę na to patrzeć całą noc...

... ZARAZ! Noc? Przecież o 20:30 miałem być w domu? To była nieprzekraczalna godzina wyznaczona mi przez rodziców. A która jest? Spojrzałem przerażony na podświetlaną tarczę zegarka - była 21:14... W obliczu tego wszystkiego, co się zaczęło dziać odkąd na scenę wkroczył "książę ciemności", zupełnie straciłem rachubę czasu...

Zerwałem się w panice i pobiegłem w stronę mojego roweru wiedząc, że i tak nie zdążę, bo już jestem spóźniony. Żegnały mnie ekstatyczne jęki dziewczyny z afrykańskimi warkoczami, która chyba właśnie przeżywała orgazm, ale chociaż słyszałem je za plecami, już nie zdecydowałem się odwrócić. Dopadłem do miejsca, gdzie zostawiłem mój jednoślad. Stał tam sam, roweru Marcina nie było. Ruszyłem z całych sił, nieoświetloną ścieżką, w stronę mojego osiedla, nie dbając już nawet o to, czy ktoś mnie zauważy czy nie. Wiedziałem, że nie uniknę kary, ale chodziło teraz o minimalizowanie strat. Każda minuta spóźnienia to jedno uderzenie pasem. Do 15 minut spóźnienia nie musiałem nawet pokazywać gołego tyłka, bo lanie miało być na majtki, ale ta granica bezpieczeństwa padła już dawno temu, pewnie jeszcze wtedy gdy nasz nowy, jurny wuefista rżnął w krzakach siostrę Marcina... 

Pędziłem jak pershing, nie zważając na dziury w drodze, krawężniki i inne przeszkody, które mogły mi uszkodzić rower. Wykorzystałem wszystkie znane mi skróty na osiedlu. Niedbale przypiąłem rower pod blokiem i po trzy schody wbiegałem na moje piętro. Gdy wszedłem do mieszkania, rodzice już czekali w przedpokoju. Spojrzałem odruchowo na zegarek. Była 21:28.

* * *

W świetle osiedlowych latarni wyszliśmy z bloku i ruszyliśmy w stronę rzędów garaży na skraju naszej ulicy. Ja z przodu, w spoconych ciuchach, tak jak wpadłem zdyszany do mieszkania. Za mną Tato, w prawej ręce trzymał zwinięty skórzany pasek. Przede mną jeszcze kilkadziesiąt metrów, a potem już tylko lanie. Pierwsze z dwóch.

Spóźniłem się o 58 minut, co oznaczało 58 pasów na goły tyłek. Zgodnie z ustaleniami w "taryfikatorze kar" uzgodnionym z rodzicami, jedno lanie mogło liczyć najwyżej 50 pasów, dlatego gdybym uzbierał większą liczbę, kara miała być wówczas podzielona na dwa lania. Mama od razu stwierdziła, że nie ma sensu wymierzać jednego lania w wysokości 50 pasów, a potem drugiego z tylko ośmioma uderzeniami. Dlatego miałem dostać dwa razy po 29 uderzeń. Z mojej perspektywy to nawet lepiej niż 50 plus 8. Gorzej, że rodzice nie dopuszczali w ogóle, aby pierwsze lanie przełożyć na jutro. Miałem dostać natychmiast, tak jak zostało ustalone, ale aby nie hałasować i nie zakłócać ciszy nocnej orzekli, że pierwsze lanie dostanę... w garażu.

- Jeszcze tego by brakowało, żeby sąsiedzi po nocy musieli wysłuchiwać twoich wrzasków - uniosła się Mama, tak jakbym przy każdym dotychczasowym laniu tyłka darł się niczym zarzynany osioł - Mnie głowa boli, więc pójdziesz z ojcem do garażu i tam dostaniesz dzisiaj pierwszą część, a jutro ja ci zleję dupsko.

Nie dyskutowałem z tym werdyktem, bo znalazłem się w pozycji, w której nie miałem żadnych argumentów. Bez powodu spóźniłem się do domu prawie o godzinę. Zaledwie tydzień po wdrożeniu nowego planu mojego dobrego zachowania, który na własną odpowiedzialność wprowadziłem. Na dobrą sprawę, rodzice mogli by anulować porozumienie sprzed tygodnia, autorytarnie włączyć opcję codziennej i ścisłej kontroli, a ja nie mógłbym powiedzieć złego słowa. Nie zrobili tego jednak (przynajmniej na razie), więc potulnie wyszedłem z domu, wraz z Tatą i narzędziem chłosty. 

Garaż był jednak tak ciasny, że gdy w środku stał nasz Polonez, trzeba się było przeciskać wzdłuż ściany. Nie dało się tam nawet rozłożyć ramion na szerokość, a co dopiero wziąć zamach i wymachiwać pasem. Tato miał więc najpierw wyjechać samochodem, potem mieliśmy się zamknąć w pustym garażu, a po laniu Tato miał wjechać autem z powrotem do środka. Gdy jednak wyjął z kieszeni pęk kluczy okazało się, że brakuje tego najważniejszego - właśnie od samochodu.

- Ech, faktycznie, zostawiłem kluczyki do auta w torbie, z którą jechałem na fuchę - powiedział Tato - Weź Tomek, leć do domu i przynieś je.

- Tato, a nie damy rady jakoś bez wyjeżdżania autem? - westchnąłem, nie mając ochoty na kilkuminutowy bieg do domu i z powrotem po jeden kluczyk - Chciałbym już mieć to za sobą...

- Ja też bym chciał, ale zobacz - rozłożył ręce i potoczył nimi po wnętrzu garażu - Tu jedna osoba ledwo się mieści...

- No to nie wiem... Gdzieś indziej?

- Gdzie? - Tato, który faktycznie też już chyba chciał mieć z głowy to lanie, podrapał się w głowę - W piwnicy? Tam dopiero jest ciasno.

- A może gdzieś tutaj? - podsunąłem w desperacji. Już byłem gotów nawet wypiąć dupę do lania gdzieś na dworze niż biec do mieszkania po ten nieszczęsny klucz. Oczywiście, najbardziej miałem nadzieję, że Tato odpuści, ale na to nie było większych szans. Tato nie był tak wybuchowy i neurotyczny jak Mama, ale był równie zasadniczy co ona.

- W sumie... jakbyśmy poszli z tyłu za te garaże - rozejrzał się niepewnie

- Tak, spróbujmy - podchwyciłem i ruszyliśmy w stronę końca długiego rzędu bram garażowych.

Na szczęście o tej porze dnia (a właściwie nocy) mało kto pojawiał się w tych okolicach, zatem ryzyko, że ktoś obcy się napatoczy było minimalne. Jeśli wejdziemy w pustą przestrzeń za garaże, to nikt tam nie będzie zaglądał, nawet gdyby ktoś przyjechał autem i parkował je w swoim garażu. Jedynie przejeżdżając boczną uliczkę, można by nas było przelotnie dostrzec.

Weszliśmy za długi rząd ostatnich garaży. Takie skryte miejsca za różnymi elementami osiedlowej architektury często były miejscem dzikiego wyrzucania śmieci, spotkań podejrzanych typów, arenami imprez nastolatków czy przygodnego seksu, ale akurat u nas ten problem nie występował. Garaże na naszej ulicy były dobrze oświetlone, a przestrzenie za nimi regularnie karczowane i sprzątane. Nie było mowy o żadnych zaroślach i gdyby nie nierówny teren, można by tu wręcz ścigać się na rowerach.

Odeszliśmy kilkanaście metrów od bocznej uliczki. Teraz z jednej strony osłaniał nas długi rząd tylnych ścian garaży, a z przeciwnej - długi płot nad wysoką skarpą. Pozostawały dwa małe wejścia po obydwu stronach - to którym weszliśmy i identyczne jakieś sto metrów po drugiej stronie. 

- Nie ma sensu dalej iść, bo tam i tak wszystko tak samo jest jak tu - orzekł Tato i zatrzymał się w miejscu - Jak nie chcesz lecieć po kluczyki, to tylko tutaj możemy to załatwić.

- Dobrze - skinąłem głową. Westchnąłem głęboko i rozpiąłem spodnie, zsuwając je do kolan. To samo zrobiłem ze slipkami.

- Oprzyj się mocno rękami o ścianę - polecił Tato - Nogi szeroko... No, wystarczy. I dupę wypnij. Jeszcze... Jeszcze... Może być.

Nie była to wygodna pozycja. Moje plecy i nogi tworzyły niemal kąt prosty. Nigdy nikt nie kazał mi się aż tak mocno pochylać i jednocześnie aż tak mocno wypinać. Ale przecież to było moje pierwsze lanie od Taty... Z tęsknotą pomyślałem jeszcze o tym, co działo się, a może nawet nadal się dzieje, w zapuszczonym parku, przy ognisku, przymknąłem oczy i zagryzłem zęby..

W samą porę, bo właśnie pierwszy pas spadł mi na tyłek. Byłem już na tyle przyzwyczajony do lania pasem, że pierwsza dziesiątka przeleciała nawet nie wiem kiedy. Przy piętnastym pasie jęknąłem z bólu, ale wciąż miałem jeszcze rezerwy. Nagle jednak jakieś światła mignęły na ulicy. Pewnie ktoś przyjechał samochodem do swojego garażu. Starałem się nie myśleć o tym, że gdyby zatrzymał się i spojrzał w przestrzeń za garażami, zobaczyłby mnie jak na dłoni, stojącego z wypiętą gołą dupą. Uliczna latarnia oświetlała mój tyłek jak studyjny reflektor, nie pozostawiając ani cienia, ani miejsca na wyobraźnię.

- Tato, szybciej, bo ktoś przyjdzie... - powiedziałem cicho, ale Ojciec wciąż lał mnie z tym samym, jednostajnym tempem

- Trzymaj pozycję i wypięty tyłek! - rozkazał tylko

Wypiąłem się jak tylko mogłem najbardziej, licząc że lanie skończy się szybciej, gdy Tato nie będzie musiał mnie poprawiać. Jednak w tej dość wstydliwej pozycji skóra na pośladkach była maksymalnie napięta, więc kolejne uderzenia były coraz trudniejsze do wytrzymania. Ostatnią dziesiątkę jakoś wytrzymałem, ale po każdym pasie wyrzucałem z siebie coraz głośniejsze "ach!" albo "ałaa!".

Gdy wracaliśmy do domu, wcale nie myślałem o tym, że przeżyłem właśnie pierwsze porządne lanie w plenerze, gdzie w każdej chwili ktoś niepowołany mógł zobaczyć jak dostaję pasy na goły tyłek. Nie czułem dumy, podekscytowania ani nawet wstydu. Szczerze mówiąc, miałem już trochę dość tego dnia. Po raz kolejny wszystko szło nieźle i nagle się zepsuło. Gdybym wcześniej spojrzał w lesie na zegarek, teraz nie szedłbym z Tatą przez nocne, puste ulice naszego osiedla rozcierając obolałą dupę i mając w perspektywie kolejne lanie już jutro. Nic z tego wszystkiego by się nie wydarzyło. Ale w sumie co dzisiaj widziałem tam w lesie, to moje. Przypomniałem sobie pikantne jęki szefowej wydziału i siostry Marcina niosące się z zarośli w głuchą noc. Przed oczami stanęła mi dziewczyna z afrykańskimi warkoczami dosiadająca pana Andrzeja i jej goła pupa, która na oczach wszystkich "czarownic" i mnie  podskakiwała na biodrach wuefisty jakby uprawiała "twerking" - taniec, który stanie się modny dopiero za kilkanaście lat. W uszach wciąż brzmiały mi zmysłowe dźwięki bębna.

Tak, nikt mi nie zabierze tych obrazów i wspomnień, a cena w postaci lania od rodziców wcale nie była zbyt wysoka. Chociaż za mną dopiero jedna część lania, jutro na pewno będzie trudniej, już Mama się o to postara... Ale nawet ta perspektywa nie zepsuła mojego podejścia. Patrząc w rozgwieżdżone, czyste, nocne niebo i wciąż uciekając myślami do lasku za miastem, miałem wtedy nadzieję, że następnego dnia o tej porze nadal będę tak samo pozytywnie myśleć o tym wszystkim.

niedziela, 23 października 2022

(68.) Powrót do przyszłości

 - To teraz musisz mi wszystko dokładnie opowiedzieć! - orzekła Beata z naciskiem na słowo "dokładnie". Nawet jednak, gdyby położyła akcent na słowo "wszystko", nie zamierzałbym spełniać tego żądania. A był właśnie ostatni dzień sierpnia 1999 roku, następnego dnia miałem rozpocząć rok szkolny w ósmej klasie, mój finałowy rok w szkole podstawowej. I dopiero w tym ostatnim dniu ostatnich takich wakacji udało mi się spotkać z moją dziewczyną, pięć dni po powrocie ze stolicy Małopolski, i ogólnie nakreślić jej, co robiłem podczas wyjazdu do Krakowa i Zakopanego.

Nie zamierzałem opowiadać dokładnie wszystkiego, bo niektóre kwestie były po prostu nieistotne, inne natomiast (jak przygoda w pociągu do Krakowa, z niewiele starszą ode mnie, atrakcyjną współpasażerką czy wydarzenia na Zakrzówku) rodziłyby niepotrzebne i kłopotliwe pytania. Nie pominąłem jednak wiele. Relacjonowałem niemal każdą godzinę pobytu w Zakopanem, opisywałem wszystkie odwiedzone miejsca, które dla dziewczyny nie opuszczającej swojego miasta wydawały się równie odległe i nieosiągalne jak Ameryka czy Himalaje. Opowiedziałem o aferze z mieszkającą w naszym pensjonacie awanturniczą kobietą i jej córeczką, oraz o wszystkim co z tego finalnie wynikło, a także o solidnym laniu, które na goły tyłek wlepiła mi ciocia paskiem klinowym przyniesionym przez kierownika pensjonatu, który zresztą podczas tego lania mnie musiał trzymać, bo tak bardzo się wyrywałem. W tym momencie mojego opowiadania Beata ujęła moją dłoń i trzymała ją przez dłuższą chwilę, gładząc delikatnie. Do faktu, że dość często dostaję w dupę zdążyła już chyba jednak przywyknąć, bo nie zrobiło to na niej aż takiego wrażenia jak kilka miesięcy wcześniej. Zainteresowała się za to tym fragmentem moich wakacji, gdy pomyliłem pokoje w pensjonacie i nakryłem parę studentów uprawiających seks.

- Pokaż na nas jak to dokładnie wyglądało! - zażądała Beata wstając z krzesła, mimo że opowiedziałem o tym już dwa razy - Ta dziewczyna klęczała na fotelu, tak?
- Eee... tak, na fotelu - potwierdziłem, zabierając z fotela koc, aby Beata mogła na nim uklęknąć i oprzeć dłonie na bocznych oparciach, mniej więcej tak samo jak dziewczyna w pensjonacie. Teraz nadeszła moja kolej, aby odegrać co robił w tym czasie jej partner...

Dup, dup, dup, dup, dup... Stałem tuż za fotelem, a moje biodra (oczywiście w pełni ubrane, w slipki i krótkie spodenki wiązane na sznurek) poruszały się w przód i w tył, uderzając lekko w pupę Beaty (również okrytą, przez pocerowane dżinsy).

- No, i tak mniej więcej to wyglądało dopóki nie skrzypnęła podłoga, oni się odwrócili, a ja uciekłem - podsumowałem po tej krótkiej demonstracji.

- Aha, aha... Ale wiesz, Tomek, czegoś mi tu brakuje... - powiedziała Beata dziwnym głosem - Przecież oni nie byli tak ubrani jak my...

- No nie, w ogóle nie mieli nic na sobie - odpowiedziałem, jakby chodziło o największą oczywistość - Tylko ta dziewczyna miała na sobie te... no... pończochy

- To zróbmy tę scenkę jeszcze raz, ale teraz dokładnie tak samo jak ci studenci - szepnęła Beata, przysuwając się do mnie - Ja mam na sobie podkolanówki, one mogą udawać pończochy.

- Chcesz się... rozbierać do golasa... teraz?! - jęknąłem rozglądając się rozpaczliwie, ale Beata już przylgnęła ustami do moich ust, a sznurek w moich spodenkach został rozwiązany, gdy nawet tego nie zauważyłem...

Kilka mocniejszych uderzeń serca później Beata klęczała ponownie na fotelu, ale tym razem miała na sobie tylko majteczki i wspomniane podkolanówki. Ja stałem za nią całkiem goły. Inaczej się zresztą nie dało, bo to co miałem między nogami przestało się mieścić w slipkach.

- To co, ściągam gacie i jedziemy? - powiedziała Beata 

- Mhm - potwierdziłem, chociaż nie miałem pojęcia jak to odgrywanie scenki z pensjonatu będzie wyglądać w takich okolicznościach przyrody.

Ale było już za późno. Beata złapała za gumkę swoich majtek i w momencie gdy miała je zsunąć w dół, usłyszeliśmy szczęk klucza w drzwiach wejściowych. Nigdy w życiu nie ubierałem się tak szybko.

* * * 

- Tomek, pozwól do dużego pokoju na chwilę - Mama zajrzała do mnie tego samego dnia po obiedzie, gdy Beata już dawno poszła - Chcemy z Tatą porozmawiać z tobą poważnie.

Zmroziło mnie. Mama niezbyt często używała zbitki słów "porozmawiać poważnie". Rzadko kiedy też rodzice rozmawiali ze mną oboje naraz. To musi chodzić o jakąś grubą sprawę. Ale o co? O to, co robiliśmy z Beatą przed południem (a właściwie: próbowaliśmy robić)? Zanim Mama przekręciła klucz w zamku, ubraliśmy się błyskawicznie i udawaliśmy, że oglądamy moje zdjęcia z wakacji. Nie ma mowy, żeby się czegoś domyśliła. To może ktoś coś widział przez okno? Nie, na trzecim piętrze, niemożliwe! Zatem jeśli nie o to, to o coś innego. Może zadzwoniła ciocia z Krakowa i opowiedziała o moich wybrykach na wakacjach? A rodzice uznali, że trzeba po niej poprawić i zaraz zarobię kolejne pasy na tyłek? Tak, pewnie o to chodzi, bo nic innego nie zmalowałem przez ostatnie dni, a ton głosu Mamy był naprawdę poważny.

- Tomek, jutro zaczynasz ósmą klasę i chcieliśmy z tobą porozmawiać o przyszłości - powiedziała Mama, gdy w trójkę usiedliśmy przy stole w dużym pokoju, a Tato nawet wyłączył telewizor, co się zdarzało wyjątkowo rzadko - Chcieliśmy zapytać cię, czy już wiesz, co chcesz robić po skończeniu szkoły podstawowej?

- Nooo... iść do liceum - bąknąłem, bo spodziewałem się przecież zupełnie innego tematu tej rozmowy

- No tak, to chyba oczywiste - prychnęła Mama - Ale do którego?

- Eeee... no jedno jest tylko w naszym mieście - odpowiedziałem zdziwiony i przerażony jednocześnie, że może rodzice chcą mnie wysłać do liceum w innym mieście albo do jakiejś szkoły z internatem.

W naszym mieście były de facto dwa licea ogólnokształcące, ale tego drugiego nie brałem w ogóle pod uwagę, bo nie była to "zwykła", publiczna szkoła, tylko liceum społeczne, współfinansowane przez Polonię Amerykańską (stąd potoczna nazwa tej szkoły: "Amerykanka"), w którym nauka była odpłatna.

- A nie myślałeś nigdy o społecznym liceum? - zapytał Tato - Uważamy z mamą, że bardzo dobrze byś sobie tam poradził.

- Ale przecież ono jest płatne! Nie chciałbym narażać was na dodatkowy wydatek.

- Edukacja jest warta niemal każdej ceny - powiedział Tato - A poza tym sprawdziliśmy to i czesne w "Amerykance" nie jest aż tak wysokie jak w prywatnych liceach w innych miastach. W ogóle szkoły społeczne są nieco tańsze niż prywatne, a tutaj dochodzi jeszcze dotacja od Polonii Amerykańskiej. Opłata aktualnie wynosi... (tutaj podał kwotę, która w przeliczeniu na obecne warunki i siłę nabywczą pieniądza byłaby porównywalna do jakichś 450 złotych miesięcznie). Nie będzie to duże obciążenie dla naszego budżetu. Kwestia tylko, czy chciałbyś iść do społecznego liceum zamiast do zwykłego?

- No tak, jasne! - niemal krzyknąłem. O tej szkole opowiadano cuda, o jej wyposażeniu (podobno mieli tam komputery z Windowsem 98, a w naszej szkole podstawowej był tylko jeden z Windowsem 95, a reszta pracowała na DOS-ie...), nauczycielach, ciekawych zajęciach, języku angielskim od pierwszej do ostatniej klasy... "Przaśne" publiczne liceum wyglądało w tych opowieściach przy społecznym jak przysłowiowy ubogi krewny. Zawsze to było jednak dla mnie jak lizanie cukierka przez szybę, po nigdy nie spodziewałem się, że w ogóle będę mieć szansę tam trafić. Również krążące w opowieściach słowa takie jak "czesne" i "opłata" skutecznie sprowadzały te marzenia na ziemię. Nigdy nie zweryfikowałem tych faktów i dlatego nigdy wcześniej nie dowiedziałem się, że wcale nie są to kwoty z Księżyca...

- No, to załatwione! - powiedział Tato - Ty się ucz pilnie, żeby się dostać do tego liceum, a my z mamą zadbamy o opłaty.

- Tak, oczywiście, super! - odpowiedziałem z uśmiechem i wciąż chyba nie dowierzając temu, co usłyszałem w trakcie tej rozmowy. I już chciałem wstać z fotela, gdy...

- Zaraz, zaraz... - powiedziała Mama - "Oczywiście" to trochę za mało, bo do tej pory z twojej strony wcale nie było "super". Z rozmów z twoimi nauczycielami wiem, że masz ogromny potencjał, taki żeby się dostać nie tylko do społecznego, ale nawet do jeszcze lepszych liceów. Ale przez twoje lenistwo, bimbanie i odpuszczanie sobie pracy marnujesz ten potencjał. Zamiast średniej 4,8 mógłbyś spokojnie mieć 5,5. Ale tym razem nie chodzi tylko o oceny na świadectwie, teraz gra idzie o znacznie większą stawkę...

Mama miała rację. W tamtych czasach system kwalifikacji do szkół średnich był nieco inny. Przede wszystkim zdawało się egzamin wstępny. W jednym, konkretnym, wybranym liceum - tym, do którego się chciało dostać. A nie tak jak obecnie, że pisze się egzamin ósmoklasisty w swojej starej podstawówce, a potem składa się "papiery" do wielu szkół i idzie się do tej, do której uzyskany wynik egzaminu pozwolił się zakwalifikować. Tamten system był o wiele bardziej ryzykowny, bo jeśli nie zdało się egzaminu z odpowiednim wynikiem w tej jednej, wybranej szkole, to pozostawało już tylko szukać innej szkoły, w której zostaną jeszcze jakieś wolne miejsca i na podstawie konkursu świadectw pokona się innych, podobnych pechowców, w walce o te wolne miejsca. Zwykle jednak w liceach, zwłaszcza tych dobrych, takich wolnych miejsc już nie było. Zostawały te słabsze, oraz technika. Ale technika (inaczej niż obecnie) w tamtych czasach uchodziły za szkoły drugiej kategorii, dla tych którym się nie udało. A szkoły zawodowe już w ogóle miały fatalną opinię - że to miejsca wręcz tylko dla nieuków (jak bardzo obecnie się to zmieniło, w czasach, gdy ceni się konkretny zawód i fach w ręku!).

W moich czasach należało zatem w ósmej klasie podstawówki pracować bardzo rzetelnie. Aby jak najlepiej przygotować się do egzaminu wstępnego w wybranej szkole (tak, "bezpieczniej" było zdawać do mniej renomowanej placówki, ale wówczas nie miało się szans już na tę lepszą) i aby mieć jak najlepsze oceny na koniec podstawówki, bo świadectwo w konkursie świadectw mogło również uratować sytuację. 

- ... a w twoim przypadku wciąż nie ma gwarancji takiej ciężkiej i rzetelnej pracy - podsumowała mnie Mama - Dlatego ustaliliśmy z tatą, że w trosce o twoją przyszłość, właśnie w tej ósmej klasie musimy szczególnie mocno cię kontrolować. I nie dopuścić do tego, abyś sobie przebimbał rok, skończył znowu ze średnią około 4,5, a do egzaminu zaczął się uczyć na tydzień przed nim.

- Na pewno tak nie będzie! - zapewniłem - Wiem jaka jest sytuacja i jak wygląda procedura zdawania do liceum.

- Przykro mi, Tomek, ale nie możemy w pełni ci zaufać i pozostawić ci tyle swobody ile do tej pory - powiedziała Mama - Wiele razy już zapewniałeś, że coś zrobisz na sto procent, a robiłeś tylko na pięćdziesiąt, jeśli w ogóle. A jesteś dodatkowo teraz w trudnym wieku, wiele rzeczy cię rozprasza. Nikt z nas nie chce, żebyś za rok o tej porze szykował się do jakiegoś technikum... Nieważne czy chcesz dostać się do publicznego liceum czy do społecznego, musisz pracować systematycznie przez całą ósmą klasę. A my tego przypilnujemy.

- To znaczy jak dokładnie to będzie wyglądać to pilnowanie? - zapytałem

- Sam zdecydujesz - powiedział Tato - Ustaliliśmy z mamą, że damy ci do wyboru dwie możliwości. Wybierzesz jedną, którą chcesz, a po półroczu zobaczymy jak to działa, a jeśli nie działa, to zmienimy na tę drugą.

- Pierwsza opcja to codzienna kontrola - zaczęła wyjaśniać Mama - Codziennie zdajesz nam raport z tego, co było zadane do domu, ile z tego zrobiłeś, z czym masz ewentualnie problemy, co można poprawić albo polepszyć. Przy biurku powiesisz kartkę na której będziesz wypisywał terminy najbliższych sprawdzianów, a potem relacjonował nam jak ci na nich poszło. Za złe oceny nie będziesz oczywiście karany. Chodzi nam o to, żeby wszystko było przejrzyste, żebyśmy wiedzieli z jakimi partiami materiału masz problem, w czym my możemy ci pomóc w miarę naszych możliwości, a jeśli nie - postaramy się zorganizować ci korepetycje.

- A druga opcja? - zapytałem

- Druga opcja to zostawienie ci większej swobody, mniej więcej tak jak do tej pory. Uczysz się sam, przygotowujesz się sam, nie wnikamy w to, co i ile masz zadane. Ale za to rozliczamy cię z wyników. Surowo, bo stawka - jak sam wiesz - jest bardzo wysoka. W ósmej klasie nie ma już miejsca na teksty typu: "Mamo, ja na pewno poprawię tę jedynkę". W ósmej klasie tych jedynek w ogóle ma nie być! Ta opcja oznacza, że przyjmujesz na siebie pełną odpowiedzialność za wyniki, stwierdzasz że dasz sobie radę bez naszej pomocy i wsparcia. To jest bardzo dojrzałe, ale jednocześnie odpowiedzialność oznacza konsekwencje, jeśli nie osiągniesz tego, co założyłeś że osiągniesz. Dlatego w tej opcji z góry akceptujesz karę za złe wyniki.

- Jaka to kara?

- Przede wszystkim nie podlegająca żadnej dyskusji ani negocjacjom - powiedziała stanowczo Mama - Musisz z góry wiedzieć co cię czeka za określone przewinienia i zazwyczaj będzie to niestety lanie pasem na dupsko. Ale szczegółową listę ustalimy dopiero wtedy, jeśli wybrałbyś ten właśnie system. Naszym zdaniem powinieneś jednak zastanowić się nad opcją numer jeden.

Zamyśliłem się. Lanie pasem to i tak już dla mnie norma, przez ostatni rok dostawałem je średnio jakoś dwa razy w miesiącu. Z czego za oceny w szkole prawie wcale, głównie za złe zachowanie i pakowanie się w jakieś dziwne sytuacje, często przeze mnie w ogóle niezawinione. Uczę się dobrze, a jeśli faktycznie przysiądę do nauki jeszcze mocniej, to z wynikami w ogóle nie powinno być problemu. Nawet jeśli raz na semestr złapię jakąś "dwóję", to dostanę za to pewnie jedno lanie i będzie po sprawie. A z drugiej strony mam "opcję numer jeden", która oznacza codzienne zdawanie raportu rodzicom z moich postępów w nauce, "spowiadanie się" z wykonania prac domowych, no prawie jak w pierwszej klasie podstawówki... Nie, ten system zupełnie mi się nie opłaca.

- Nie obraźcie się - zacząłem ostrożnie - To nie tak, że odrzucam waszą chęć pomocy i wsparcia. Ale ja czuję się naprawdę dobrze w nauce, a teraz - gdy wiem jak wielka jest stawka - dodatkowo mam motywację, aby mieć jak najlepsze oceny. I wiem, że jestem w stanie sam osiągnąć te wyniki. Zwłaszcza, że mam iść do najlepszego liceum w okolicy, a tam przecież umiejętność samodzielnej organizacji swojej pracy jest na pewno bardzo ważna. Dlatego wybieram ten drugi system, z moją większą odpowiedzialnością i z rozliczaniem mnie z wyników. A jeśli na semestr się okaże, że to nie działa jak należy, to zawsze możemy go wtedy zmienić, prawda?

- No cóż - powiedziała Mama - Spodziewałam się takiej twojej decyzji i to w sumie nawet dobrze. Wiem, że wielu rodziców bez pytania zaczyna teraz u swoich dzieci taką kontrolę jak w tej naszej opcji numer jeden, bo egzamin do liceum to nie przelewki i chcą mieć pewność, że ich zagonią do nauki. Wiem jednak, że ty jesteś lepszy w nauce od większości twoich rówieśników i naprawdę czas to udowodnić. Jeśli czujesz, że dasz sobie z tym radę sam, to mam nadzieję, że perspektywa egzaminów wreszcie wyzwoli w tobie właściwą motywację. Ale tak jak wspomnieliśmy z tatą, opcja numer dwa zakłada też kary. Chciałabym naprawdę nigdy z nich nie korzystać, ale musisz mieć z góry świadomość co cię może czekać przez najbliższe miesiące.

W tym momencie Mama wyjęła spod stołu czystą kartkę papieru, wzięła długopis i zaczęła pisać od myślników, jednocześnie mówiąc na głos.

- Ustaliliśmy wspólnie z tatą, że akceptujemy tylko oceny od czwórki w górę, chociaż to nie jest tak, że masz się zadowolić samymi czwórkami, bo twoim celem są szóstki. Natomiast za oceny od trójki w dół będziesz ponosić kary. Raz w miesiącu twoja wychowawczyni będzie przekazywać nam kartkę z twoimi ocenami za poprzednie cztery tygodnie. Sama zaproponowała wszystkim rodzicom taki system na ostatniej wywiadówce w siódmej klasie i widziałam, że wielu było zainteresowanych. A zatem będzie cię czekać taki system kar:

  • za każdą "tróję" - 5 pasów przez majtki
  • za każdą "dwóję" - 10 pasów na goły tyłek
  • za każdą "jedynkę" - 15 pasów na goły tyłek
  • za każde spóźnienie na lekcję, minus, nieprzygotowanie do lekcji odnotowane w dzienniku - 5 pasów na goły tyłek
  • za każdą uwagę do dziennika związaną z zachowaniem - 10 pasów na goły tyłek
  • za każdą opuszczoną, nieusprawiedliwioną lekcję, ucieczkę z lekcji itd. - 20 pasów na goły tyłek
  • z domu możesz oczywiście wychodzić kiedy chcesz, grać z kolegami w piłkę, spotykać się z Beatą itd., ale masz być z powrotem najpóźniej o godzinie 20:00, a w piątek i sobotę o 20:30. Za każdą minutę spóźnienia dostaniesz 1 raz pasem. Do 15 minut spóźnienia to będą pasy przez majtki, powyżej 15 minut na goły tyłek.

- Te kary nie podlegają negocjacji - ciągnęła Mama - Jeśli dostałeś na przykład "dwóję", a jutro masz szansę ją poprawić, to nie ma znaczenia. Za tę ocenę i tak dostaniesz lanie, nawet jak ją poprawisz. Wszystko co będzie na kartkach z ocenami jest rozliczane. I kary się oczywiście sumują. Nie zakładam nawet takiego scenariusza, ale gdyby ci się jednorazowo uzbierało powyżej 50 pasów, to rozkładamy to na dwa lania. Jeśli masz - powiedzmy - 71 pasów, to nie dostajesz tego na raz, tylko pierwszego dnia 50, a następnego dnia pozostałe 21. Jasne?

- Tak - potwierdziłem

- I jeszcze jedno - zastrzegła Mama - Nie chcę żadnych scen ani cyrków, żadnego błagania i proszenia, że teraz nie, że jutro, że poprawisz, że nie chciałeś... Jak przyjdziemy do ciebie, ja albo tato, z kartką i paskiem, i mówimy ile ci się nazbierało za ostatni miesiąc, to bez gadania wstajesz, ściągasz spodnie, opierasz się o biurko i wypinasz dupsko. I nie słyszymy od ciebie ani słowa wtedy. Rozumiemy się?

Kiwnąłem głową, a wtedy rodzice pozwolili mi odejść. Dopiero w swoim pokoju przemyślałem wszystko jeszcze raz i chociaż ten "taryfikator" robił wrażenie, to uznałem, że mimo wszystko zrobiłem dzisiaj dobry "interes". Bardzo mi zależało na dostaniu się do "amerykańskiego" liceum, a jeśli będę mieć tak silną motywację przez cały rok, to nie powinny mi wpaść żadne złe oceny, a wtedy i lanie od rodziców mnie ominie.

* * * 

Następnego dnia moja pewność siebie została jednak mocno zachwiana. Już na uroczystym apelu z okazji rozpoczęcia roku szkolnego poczułem się oszołomiony. Koleżanki i koledzy, których nie widziałem przecież ledwie dwa miesiące, wyglądali w większości tak, jakbyśmy nie widzieli się dwa lata. Chłopaki rośli w oczach, zmieniał im się głos, dziewczyny zaokrąglały się w strategicznych miejscach. Sporo było nowych fryzur albo całkowitych zmian wyglądu zewnętrznego.

Zmian było zresztą więcej. Na apelu wicedyrektorka przedstawiła nową osobę w gronie pedagogicznym. Niski, krępy blondyn, z sylwetką rozszerzającą się ku górze przypominał trochę kulturystę. Okazało się, że to nowy wuefista - pan Dariusz Jakiś-tam. Ponieważ nigdzie wśród nauczycieli nie dostrzegłem naszego dotychczasowego wuefisty - pana Zbigniewa znanego jako "pan Rzemyk", wpadłem niemal w panikę. Pan Rzemyk był też trenerem szkolnej drużyny piłkarskiej, w której od nowego roku miałem odgrywać ważną rolę - pierwszego bramkarza i kapitana zarazem. Pan Zbigniew obiecał mi te funkcje, a ja dla ich realizacji poświęciłem w minionych miesiącach bardzo wiele. Od upokarzającego "chrztu" do drużyny, przez lanie od Mamy, po rezygnację z kolonii nad Bałtykiem, które odstąpiłem siostrze Beaty jako dowód mojej dojrzałości i odpowiedzialności, co miało jednocześnie zmazać moje wybryki na urodzinach kolegi Konrada, za które Mama pozbawiła mnie możliwości grania w piłkę w szkolnej drużynie. I teraz to wszystko miałoby pójść na marne...? Nowy trener pewnie zechce od nowa ustawiać drużynę i sam wybierze kapitana... A może jednak ten wuefista jest nie ZA pana Rzemyka, ale jako dodatkowy, a pan Zbigniew tylko dzisiaj się nie pojawił, bo na przykład jest chory.

Trzymałem się tej optymistycznej wersji naiwnie, ale miałem złe przeczucia. Na początku wakacji przypadkiem nakryłem (na szczęście niezauważony) jak pan Rzemyk dupczył sąsiadkę z pierwszego piętra naszego bloku - panią Kalipską. Sąsiadkę, która była mężatką... Jeśli zatem ten romans się wydał, może wuefista został zmuszony do wyjazdu z miasta. Albo oboje wyjechali, żeby być razem. Faktem jest, że dawno nie widziałem pani Kalipskiej na korytarzu czy przed blokiem, ale z drugiej strony gdyby wyjechała, to moi rodzice na pewno coś by o tym wspomnieli. A może uznali, że mnie nie interesują sprawy dorosłych i dlatego nic mi nie powiedzieli...?

Nurtowałem się tym przez cały apel i jeszcze chwilę później, do momentu gdy weszliśmy do naszej macierzystej klasy na krótkie spotkanie z panią Teresą - naszą wychowawczynią. Zamurowało mnie, gdy zobaczyłem, że klasa została gruntownie wyremontowana. Pomalowane ściany, automatyczne rolety w oknach, nowoczesne lampy zamiast starych, pamiętających jeszcze pewnie Gierka. Do tego białe tablice na których się pisze markerem, zamiast tych starych na kredę. I przede wszystkim nowe ławki. Zamiast starych trzyosobowych z półeczką pod blatem, stały teraz pachnące drewnem i nowością dwuosobowe. Ta modernizacja zrodziła jednak nieoczekiwany problem. Do tej pory wszędzie gdzie były trzyosobowe ławki (czyli w większości klas, w tym w naszej macierzystej) siedziałem razem z Patrykiem i Damianem, których można było uznać za moich najbliższych kolegów. Teraz jednak Patryk i Damian usiedli razem, a mi została pusta ławka. Kto mógłby do mnie dołączyć? Mały psychopata Piotrek? Niezbyt rozgarnięty Rafał? Aż się wzdrygnąłem. Z obydwoma miałem nie najlepsze wspomnienia, obaj nieraz wpakowali mnie w kłopoty, a kilka dni z nimi w jednym pokoju podczas zielonej szkoły to była pomyłka...

Nagle zauważyłem, że nie ja jeden siedzę sam w ławce. Tuż przede mną sama w ławce siedziała Sylwia, dupiata blondynka, od jakiegoś czasu zainteresowana chyba tylko swoimi paznokciami, ale w sumie sympatyczna. Zwykle siedziała z Karoliną - swoją najbliższą przyjaciółką. Ale Karolina zniknęła niemal z dnia na dzień jeszcze w czerwcu i nawet Sylwia nie miała pojęcia, co się z nią dzieje i dlaczego przestała przychodzić do szkoły. Przez ostatnie tygodnie ubiegłego roku szkolnego zaczęły na korytarzach naszej "budy" narastać wokół tego faktu coraz bardziej nieprawdopodobne teorie. Słyszałem plotki, że Karolina uciekła z domu, bo gwałcił ją jej własny ojciec, jak też i takie, że leży w szpitalu, bo jest w ciąży z chłopakiem, który sprzedawał jej narkotyki. A z Karoliną i Sylwią też miałem burzliwe przejścia. Razem szliśmy po lekcjach do upiornej polonistki - pani Marleny deklamować wiersz, którego nie nauczyliśmy się na pamięć akurat wtedy, gdy na lekcji polskiego była wizytacja. Pani Marlena zlała nas zresztą za to na gołe tyłki. A właściwie tylko mnie i Karolinę, bo Sylwia histeryzowała tak bardzo, że wspaniałomyślnie wziąłem jej karę na siebie. Karolinie bardzo to zaimponowało, dzięki temu przyciągnęła mnie bliżej ich babskiej przyjaźni z Sylwią, a pewnego dnia w krzakach zaczęła mnie obściskiwać. A ja... no cóż, zrobiłem to samo i to był właśnie pierwszy raz, gdy dotykałem nagich dziewczyńskich pośladków. Potem jednak Karolina zniknęła, a było to mniej więcej w tym samym czasie, gdy zacząłem "chodzić" z Beatą. Przez pewien czas zastanawiałem się nawet, czy może obraziła się i zniknęła właśnie z tego powodu, może miała nadzieję na "coś więcej" ze mną, ale z czasem uznałem tę teorię za naciąganą. A skoro dziewczyny nie szuka Policja, a w mieście nie wiszą plakaty z jej twarzą i podpisem "zaginęła", to chyba dorośli wiedzą co się dzieje z Karoliną i wszystko jest pod kontrolą.

- Mogę usiąść z tobą, Tomek? - jakiś głos wyrwał mnie z zamyślenia. Obejrzałem się gwałtownie i zobaczyłem Marcina. Najwyraźniej on też nie miał z kim siedzieć w nowej konfiguracji ławek. Zgodziłem się natychmiast, bo raz, że to rozwiązywało mój dylemat w kwestii nowego "partnera" do ławki, a dwa, że Marcin jak mało kto zasługiwał na przyjazne podejście.

Może nie pamiętacie już, ale do ostatniej "zielonej szkoły" Marcin był klasową supergwiazdą. Wysoki, wysportowany, przystojny, podobał się dziewczynom, przewodniczący klasy, nieźle się uczył. Aż na tym wyjeździe dał się przyłapać na paleniu papierosów. Ponieważ nasza klasa od początku źle się na tamtej "zielonej szkole" zachowywała, wychowawczyni orzekła, że każde następne przewinienie będzie karane bardzo surowo. Wcześniej, gdy palił Rafał, a ja go pilnowałem (a i tak daliśmy się złapać) dostaliśmy obaj lanie w naszym pokoju. Ale gdy przelała się przysłowiowa czara goryczy, a wpadł Marcin, nie miał już tyle "szczęścia". Pani Teresa spuściła mu przykładne lanie, na goły tyłek, przed wszystkimi chłopakami. I tak dobrze, że wcześniej wyprosiła dziewczyny, zapowiadając jednocześnie, że następny delikwent oberwie już na gołą dupę przed całą klasą w komplecie. Biedny Marcin stracił wówczas nie tylko dumę i godność, nie tylko stanowisko przewodniczącego klasy (w naprędce zorganizowanych wyborach przejął je Patryk, a ja zostałem zastępcą), ale stracił też uznanie w oczach klasy. Nie wiem w sumie dlaczego, ale stał się trochę "trędowaty". Może uważano powszechnie, że ktoś, kto poniósł tak wstydliwą karę i spadł z tak wysoka, nie jest atrakcyjnym "materiałem" na kolegę, albo że razem ze sobą pociągnie kogoś jeszcze niżej. W każdym razie, od tamtych wydarzeń nikt z nim nie chciał siedzieć ani w powrotnym autokarze, ani w ławce w szkole, odzywano się do niego rzadko, nie wybierano w pierwszej kolejności do drużyny na WF-ie... Ja byłem jedną z niewielu osób, które traktowały Marcina tak jak wcześniej, czyli po prostu normalnie. W "kolegowaniu" się z nim nie widziałem żadnych szczególnych zagrożeń, średnio mnie tez obchodziło co inni by ewentualnie o mnie plotkowali.

Dlatego bardzo się ucieszyłem, że zdecydował się przysiąść do mnie i zapewniłem, że możemy siedzieć razem w ławce przez cały rok. Po chwili pani Teresa przywitała nas po wakacjach już po raz ostatni i zaczęła mówić o różnych sprawach organizacyjnych. A ja natychmiast zorientowałem się, że to co Mama mówiła wczoraj o "trudnym wieku" i różnych bodźcach, które będą mnie rozpraszać i odciągać od nauki, jest jak najbardziej prawdziwe. Zamiast wsłuchiwać się w panią Teresę, wbiłem wzrok w pupę Sylwii, wciąż siedzącą samotnie tuż przed naszą ławką. Gdy dziewczyna usiadła na krześle, jej białe spodnie biodrówki odsłoniły trochę dolnej części jej pleców. Ale nawet gdyby nie odsłoniły, ja i tak wiedziałem, co się pod nimi znajduje. Koronkowe majtki. Dwa razy widziałem je na własne oczy; nawet Karolina trochę podśmiechiwała się z Sylwii, że ona uznaje tylko majtki zdobione koronkowym ornamentem. Teraz klasa i monolog wychowawczyni był tylko tłem, a ja wyobrażałem sobie w najdrobniejszych szczegółach jak gdzieś na osobności, na przykład w starej stodole, Sylwia zdejmuje te białe spodnie i ociera się swoją pupą o moje biodra. A po chwili ja odchylam te jej koronkowe majtki, wkładam dłonie pod materiał, ściskam gładki, krągły tyłeczek...

- ... Tomek? - głos Marcina wyrwał mnie z fantazji - Idziesz?

- Co?! Dokąd?

- No pod tą gablotę?

- Jaką gablotę?

- No z planem lekcji... Nie słuchałeś pani? - zdziwił się Marcin

- Nie, ja... eee... trochę się zamyśliłem - speszyłem się - To o co chodzi?

- Plan lekcji wisi teraz w nowym miejscu, w gablocie na pierwszym piętrze za pokojem nauczycielskim. Mamy iść i sobie spisać.

* * *

Po odpisaniu planu lekcji wyszedłem ze szkoły z Marcinem. Mieszkaliśmy na innych ulicach, ale w tak bliskiej okolicy, że większą część drogi mogliśmy iść razem.

- Jak myślisz, może za rok też będziemy w tej samej klasie? I usiądziemy razem w ławce, co?

- A co, idziesz do liceum? - zapytałem

- Tak, będę próbować - odpowiedział - Ty chyba też.

- No, ale ja do "amerykanki" będę próbować - zdradziłem - Myślę, że dam radę się dostać.

- Do "amerykanki"?! Zwariowałeś?! - Marcin stanął w miejscu jak wryty - Przecież tam...

- Wiem, wiem, czesne - kiwnąłem głową - Ale rodzice mówią, że spokojnie mogą sobie na to pozwolić, to nie jest aż tak dużo...

- Nie, nie chodzi mi o opłaty - przerwał mi Marcin - Przecież w "amerykance" oficjalnie leją na dupę!

- CO?!

- Nie wiedziałeś? Przecież wszyscy to wiedzą...

- No, coś tam słyszałem, ale myślałem, że to plotki - skłamałem, bo tak naprawdę nie słyszałem nic o "laniu na dupę" w tym liceum, a nie chciałem wyjść na niepoinformowanego - A ty co wiesz konkretnie, co słyszałeś?

- To jest szkoła społeczna, więc ma prawo mieć swój regulamin - zaczął opowiadać Marcin - A tam są nie tylko amerykańskie komputery i pieniądze, ale też amerykańska tradycja. Jak w tych... no... anglosaskich szkołach z internatem. Rodzice na początku roku szkolnego podpisują papiery, że zgadzają się żeby szkoła wymierzała uczniom kary zgodnie z obowiązującym regulaminem, czy jakoś tak. Słyszałem to od trzech osób, a dwie z nich znały kogoś, kto tam chodził, do "amerykanki".

- No i co z tym regulaminem? - ponagliłem

- No właśnie. Za wszystko zbierasz punkty karne, za spóźnienia na lekcje, za złe zachowania, nawet za złe oceny. I jak nazbierasz ileś tych punktów, nie wiem... dwadzieścia czy trzydzieści, to musisz je "wykupić". A nawet jak nie nazbierasz tego limitu tylko mniej, to też musisz go wykupić chyba dwa razy w semestrze. Bo są jakieś okresy, które musisz zacząć z zerowym kontem, nie wiem dokładnie jak to działa. W każdym razie wykupienie tych punktów karnych odbywa się przez no... kary cielesne. Chłopaki dostają lanie na gołą dupę, dziewczyny chyba też...

- Pasem?

- Człowieku, wszystkim! Pasem, trzcinką, rzemieniem, drewnianym kijem jak na tych starych filmach zagranicznych! I tam jest jakiś przelicznik, że każdy punkt to są dwa uderzenia. To za dwadzieścia punktów masz czterdzieści razy. Weź czterdzieści razy taką trzcinką na gołą dupę, jak to tnie, ja bym się chyba popłakał. Przecież to przez tydzień nie usiądziesz na dupie po czymś takim!

- I co, tak oficjalnie w klasie, przy wszystkich leją?

- Nie no, aż tak to nie. Jest kilku nauczycieli, którzy mają uprawnienia do wymierzania kar. Nazywają się "administratorzy dyscypliny" czy jakoś tak. Idziesz do nich po lekcjach z tymi punktami które nazbierałeś, do takiego specjalnego pokoju i tam wykupujesz te punkty. Podobno ten pokój ma podwójne drzwi i specjalnie wygłuszone ściany.

- Jakoś to naciągane... - powątpiewałem - Przecież to by prawie wszyscy w tej szkole dostawali lanie...

- No i tak jest! - powiedział Marcin - Tylko, że oni się na to zgadzają. Wiesz kto tam chodzi. Największe dziwaki z miasta. Albo najzdolniejsi z wiosek i z małych miasteczek, gdzie i tak rodzice im regularnie tłukli dupsko, więc są przyzwyczajeni do pasa. 

- Eee... co?

- No na wioskach wszyscy rodzice stosują pasa do karania, tam jest taka tradycja czy coś. Ale no dobra, może nie wszyscy w "amerykance" dostają lańsko, ale większość. Bo musiałbyś nie nazbierać nigdy ani jednego punktu, żeby się uratować przed "wykupieniem", a jaka jest na to szansa...? No prawie żadna, bo zawsze coś ci wpadnie, albo jakieś spóźnienie, albo nieprzygotowanie. Każdemu się czasem zdarza zapomnieć stroju na WF czy coś... 

* * * 

Wszystko, co ludzie mówią dziel przez dwa. Co najmniej. Znałem tę zasadę. Ale nawet jeśli Marcin zdrowo przesadzał, na przykład z tym pokojem z wygłuszonymi ścianami, to coś musiało być na rzeczy. Rewelacje, których się dzisiaj dowiedziałem, kompletnie mnie zbiły z tropu. Zapomniałem nawet o nowym wuefiście i możliwych problemach z moją rolą w drużynie piłkarskiej. Przez całe popołudnie myślałem tylko o systemie kar cielesnych w szkole, która jeszcze niedawno wydawała mi się spełnieniem marzeń. Jeśli faktycznie coś takiego tam obowiązuje, to może jednak lepiej się wycofać z decyzji o zdawaniu tam i aspirować do "normalnego" liceum? Jest jeszcze czas, prawie rok. Ale po wczorajszej rozmowie z rodzicami, po tych wszystkich ustaleniach, po tym jak bardzo starałem się udowodnić moją odpowiedzialność, gdybym teraz nagle zmienił zdanie, to w jakim to stawiałoby mnie położeniu...? Jak można wierzyć w odpowiedzialność kogoś, kto co chwilę zmienia zdanie tak, jak wieje wiatr? Już pomijając fakt, że zakwestionowałoby to moje ambicje. Po tym wszystkim, co wczoraj mówiłem, gdybym teraz poszedł do rodziców i powiedział, że nie chcę iść do społecznego liceum, pomimo ich zaufania i gotowości do finansowego poświęcenia, byłaby to spektakularna katastrofa. Oboje pewnie spraliby mi dupę tak, jak najlepszy "administrator dyscypliny" z "amerykanki". Wygląda więc na to, że czegokolwiek bym nie zrobił, przed laniem i tak nie ucieknę... Co za ponura perspektywa. Chciałbym mieć już wreszcie osiemnaście lat...

sobota, 20 sierpnia 2022

(67.) Wakacyjny wyjazd (część 5. - krakowskie przedmieścia)

Kalendarze w całym Krakowie pokazywały, że już poniedziałek, ale moje myśli wciąż wracały do wydarzeń sprzed trzech dni. Do tego feralnego piątku, gdy po powrocie z wycieczki na Kasprowy Wierch dostałem solidne lanie od cioci w obskurnym pokoju zakopiańskiego pensjonatu. Nie o to lanie miałem zresztą do ciotki największy żal, koniec końców zasłużyłem sobie na taką karę. Bardziej niż zbity tyłek bolała mnie urażona duma. Zamiast pozwolić mi przyjąć karę "po męsku", wbrew wcześniejszej umowie ciocia zmieniła zdanie i wlepiła mi lanie w upokarzającej pozycji, na gołą pupę, a co najgorsze - wciągnęła do sprawy kierownika pensjonatu, który akurat napatoczył się, przychodząc poinformować gdzie przed wyjazdem złożyć klucze. Ciotka nie tylko zaprosiła go do pokoju, w którym na łóżku leżałem z opuszczonymi spodniami, nie tylko poprosiła go o pożyczenie paska do wymierzenia mi kary, ale przede wszystkim pozwoliła mu trzymać mnie z całej siły, gdy sama okładała mi dupę tym wypożyczonym paskiem. Nie mogłem się temu tak łatwo poddać, dlatego zrobiła się z tego spora awantura, z krzykiem cioci, moim wyrywaniem się temu facetowi i zwiększeniem liczby pasów aż do sześćdziesięciu. Gdy następnego dnia wracaliśmy autobusem do Krakowa, niełatwo było mi wysiedzieć w pojeździe przez dwie i pół godziny podróży, a na moje kręcenie się na fotelu ciotka reagowała milczącą satysfakcją, wypisaną na twarzy.

W dodatku nie był to koniec moich wakacji z ciocią. Od powrotu w sobotnie popołudnie, czekały mnie jeszcze cztery dni w Krakowie, gdyż bilet do domu miałem wykupiony dopiero na wtorek. Jedynym pozytywem tej niezręcznej sytuacji była nadzieja, że teraz nie będę już "skazany" na ciotkę dwadzieścia cztery godziny na dobę, tak jak to było w Zakopanem, i że więcej czasu będę spędzać z jej mężem, czyli moim ulubionym wujkiem. I faktycznie początkowo tak było. Zarówno w sobotni wieczór, jak i przez całą niedzielę, wujek pokazywał mi niezwykłe i niecodzienne miejsca w stolicy Małopolski. Wszystko, co dobre, szybko się jednak kończy. W poniedziałek wujek musiał iść do pracy, a ja utknąłem w krakowskim mieszkaniu wujostwa sam na sam z ciocią. Liczyłem, że przeczekam pół dnia zamknięty w pokoju, a potem już jakoś pójdzie, zwłaszcza, że wróci wujek. Rzadko jednak w życiu coś przebiega dokładnie tak, jak sobie zaplanujemy. Już w południe ciocia oznajmiła mi, że zjemy dziś wcześniej obiad, a potem pojedziemy do jej koleżanki na Zakrzówek, która ma sad i da nam śliwki. Dodała też, że zjemy tam deser i wrócimy pod wieczór, dlatego mam zabrać ze sobą bluzę z długim rękawem, bo będzie już chłodno. Oczywiście nie miałem ochoty jechać z ciocią na jakieś zadupie do jakiejś baby i siedzieć tam przy stole kilka godzin.

- Nic mnie to nie obchodzi - powiedziała ciocia, gdy jej przedstawiłem mój punkt widzenia - Musisz mi pomóc przywieźć te śliwki, przecież sama nie dam rady tramwajem z dwoma wiadrami.

- A nie możemy jechać tylko po te śliwki i zaraz wracać? Musimy siedzieć u tej pani tak długo?

- Tak, musimy, bo tak wypada - oświadczyła ciocia - A ty zjesz deser i będziesz siedział grzecznie z nami przy stole.

- Ale ja nie chcę!

- Nie przesadzaj, przez dwie godziny z dorosłymi przy stole korona ci z głowy nie spadnie.

- Akurat! - burknąłem

- Tomek, ty chyba ostatnio za słabo w dupsko dostałeś. Nie minęły trzy dni i znowu zaczynasz?

- Mówię, co myślę - powiedziałem obrażony

- Takie zachowanie potwierdza, że jesteś wciąż małym dzieckiem. Bo dorosły wie, kiedy zachować dla siebie to, co myśli. A skoro jesteś dzieckiem, to i wychowywać cię trzeba przy użyciu kar jak dla dziecka. Więc oświadczam ci, że pojedziesz ze mną do pani Kornelii. Do ciebie należy jedynie decyzja, czy pojedziesz tam z obolałym tyłkiem czy nie.

- To w takim razie wolę już wcześniej wracać do domu - powiedziałem - Moja mama mnie nie traktuje w taki sposób jak ciocia i nie robi tak, że za wszystko od razu jest lanie...

- Tak myślisz? - ciotka uśmiechnęła się dziwnie - Myślisz, że gdybym nie miała pozwolenia od twojej mamy, to bym ci spuściła lanie?

- Eeee... - zaciąłem się, bo ta rozmowa brnęła w niespodziewanym kierunku

- Jesteś teraz pod moją opieką, to prawda, i mam w tym momencie nad tobą taką władzę jak twoi rodzice, ale nie pozwoliłabym sobie na samowolne karanie cię laniem, gdybym nie wiedziała, że twoja mama to akceptuje. Zresztą chodź, coś ci pokażę. No chodź, nie bój się, no ludzie kochani...

Głos cioci zmienił się na tak sympatyczny i serdeczny, że już sama ta zmiana tonu mnie trochę przerażała, ale po chwili wahania poszedłem za ciocią do salonu.

- Gdzie ja to mam... - mrucząc pod nosem ciocia przebierała w kupce kartek leżącej na półce meblościanki w stylu wysoki połysk - O, jest! Masz, czytaj, od tego miejsca. Czytaj na głos.

Ciocia podsunęła mi pod nos list napisany na kartce z bloku listowego w kratkę. Od razu poznałem odręczne pismo mojej mamy. Zacząłem czytać na głos...

"Aniu, bardzo ci dziękuję, że przyjmiesz znowu Tomka na ten tydzień z hakiem. To będą jedyne jego wakacje i jak początkowo byłam przekonana, że w tym roku na wakacje nie zasłużył, to historia z tą dziewczyną, o której mówiłam ci przez telefon, wszystko zmieniła. Niestety, było już za późno żeby zorganizować mu jakiś wyjazd w nagrodę, dlatego Twoja propozycja spadła mi jak z nieba. Nie wiem jak Ci się odwdzięczę! Mam tylko nadzieję, że Tomek nie narobi Ci żadnych kłopotów, bo chyba bym się zapadła ze wstydu pod ziemię. On wchodzi teraz w cielęcy wiek, różne głupoty ma w głowie, w jednej chwili jest wszystko dobrze, a potem nagle coś mu odbija i robi albo mówi zupełnie inaczej. Ja wiem, że to jest taki okres, gdy hormony szaleją, ale jakby co to nie wahaj się tego zachowania ukrócić i zdusić w zarodku. Wiosną musiałam parę razy solidnie sprać mu tyłek, żeby go utemperować. A musi poczuć respekt także wobec ciebie, więc jeśli zacznie głupieć, od razu ściągaj mu gacie i lej mu na dupsko ile wlezie. Na tym etapie to chyba jedyny sposób. Chociaż mam nadzieję, że ma w głowie tyle oleju i doceni Twoją gościnę, zamiast pajacować."

I pojechaliśmy. Najpierw jednym tramwajem, potem jakimś innym. Centrum Krakowa zostało daleko z tyłu, zabudowa się zmieniła. Chociaż wciąż widziałem jakieś bloki niedaleko, ale pojawiła się też szeroka linia lasu. Nie poszliśmy jednak ani w stronę bloków, ani w stronę lasu. Zamiast tego ciocia poprowadziła mnie w kierunku niezbyt gęsto rozrzuconych domków jednorodzinnych, w większości typowych kwadratowych kostek. Przy jednym z nich, szarym i niewyróżniającym się, stanęliśmy i ciotka zadzwoniła przyciskiem przy furtce. Po chwili wyszła do nas pani Kornelia, nieco starsza od ciotki, przerażająco tęga kobieta, z siwiejącymi włosami związanymi w ciasny kok i wąskimi oczami ukrytymi za okrągłymi okularami. Jednak to właśnie jej tusza przyciągała całą uwagę. Moja ciocia nie była szczupła, a jej tyłek który miałem pecha zobaczyć podczas wycieczki w Tatrach był wielki, ale pani Kornelia przerastała ją kilkukrotnie. Gdy usiadła na metalowym taborecie, jej zadek rozlewał się na wszystkie strony. W toalecie musiała chyba załatwiać się do miednicy, bo żadna muszla klozetowa nie utrzymałaby jej ciężaru. To wszystko jednak rejestrowałem i rozważałem jak przez mgłę. Przywitanie, chwile gdy pani Kornelia poprowadziła nas do ogrodu za domem, gdy siadała na tym metalowym stołku, gdy pokazywała nam wiadra ze śliwkami, które mamy zabrać i gdy wskazywała ręką na sad za naszymi plecami ("wyjątkowo w tym roku obrodziło", "śliwki, ulęgałki, jabłka, wszystko spada jak szalone"), gdy posadziła nas przy stole w ogrodzie i zachęcała do skosztowania szarlotki... 

Główny tok moich myśli krążył wciąż wokół listu mojej mamy, który przeczytałem dwie godziny temu. Świadomość, że lanie które dostałem nie było fanaberią mojej surowej ciotki, tylko było ukartowane ponad moją głową, że mama nie tylko to akceptowała, ale wręcz zachęcała ciotkę do tego, zmieniała wszystko. Nie byłem teraz zły na ciocię, nie byłem też zły na mamę, chociaż to by było akurat uzasadnione. Moje emocje rozlały się znacznie szerzej. Byłem wściekły na cały "świat dorosłych", na ich układy, porozumienia, na to, że wciąż uważają mnie za dziecko, za rzecz którą można przestawiać i układać zgodnie z własnym upodobaniem. Chciałem być teraz sam, tylko z własnymi myślami, ale jak na złość nie mogłem, bo ciotka wyciągnęła mnie na deser ze swoją koleżanką... Kolejny dowód na odgórne sterowanie moim czasem, wbrew mojej woli. 

- Podoba ci się w Krakowie, serdeńko? - z zamyślenia wyrwał mnie głos pani Kornelii. W przeciwieństwie do ogromnej masy ciała, jej głos był cienki i śpiewny, niemal jak u dziecka, chociaż można by się spodziewać barytonu.

- Tak - odpowiedziałem nieprzytomnie, i całe szczęście że nieprzytomnie, bo nie zdążyłem się oburzyć na kolejne infantylne określenie pod moim adresem

- Ale tutaj nie byłeś jeszcze, na Zakrzówku?

- Nie, tutaj nie.

- Zaraz przyjdzie Mariuszek, mój syn, i ci pokaże okolicę - zaszczebiotała 

- Mariuszek? - włączyła się ciocia - A on już nie jest dorosły?

- Niee, jeszcze trochę. Szesnaście lat ma skończone w grudniu, siedemnaście rocznikowo. Ale jestem pewna, że chłopcy się dogadają. Mamy szczęście, że jeszcze jest, bo jutro skoro świt rusza na pielgrzymkę do Częstochowy. O, właśnie idzie!

Odwróciłem się, spodziewając się tłustego "prosiaka", który wdał się w swoją matkę pod względem wagi, ale ku swojemu zaskoczeniu zobaczyłem wysokiego chłopaka, szczupłego jak tyczka, chudszego nie tylko ode mnie, ale nawet od najszczuplejszego chłopaka z mojej klasy! Mariusz przywitał się znudzonym głosem, ale gdy pani Kornelia poleciła mu, by oprowadził mnie po "pięknej okolicy", o dziwo zgodził się od razu. Byłem przekonany, że będzie co najmniej kręcił nosem na konieczność zajmowania się jakimś obcym dla siebie gówniarzem. Na tym całym Zakrzówku co rusz same niespodzianki.

Żegnani przez nadopiekuńcze głosy siedzących przy stoliku kobiet ("Bawcie się dobrze", "Wróćcie najpóźniej o szóstej") wyszliśmy z posesji, przeszliśmy na drugą stronę ulicy, a potem kawałek chodnikiem i na przełaj przez jakąś łąkę. Doszliśmy do rzadkiego, niewielkiego lasku porastającego skały ostro schodzące zboczami do wody o szmaragdowym kolorze. Widok tej wody przypomniał mi kamionkę na przedmieściach mojego miasta. Próbowałem wyciągnąć z nowo poznanego kolegi jakieś informacje o tym miejscu, ale Mariusz, który do tej pory odzywał się do mnie półsłówkami ("Tędy", "Chodź tu, skrótem"), również teraz niewiele mógł mi powiedzieć.

- No, jeziorko takie... Był dół, zalało go wodą i tak to powstało. Chyba - wzruszył ramionami

- A właściwie czemu tak chętnie się zgodziłeś mi pokazać okolicę? - zapytałem wprost - Bo nie potrafisz mi o niej nic powiedzieć, ani chyba w ogóle nie chce ci się ze mną gadać...

- Spoko, młody - Mariusz uniósł ręce w górę - To nie ma nic wspólnego z tobą. Po prostu przyszliście w odpowiednim momencie i miałem pretekst żeby się wyrwać z domu.

- To ma związek z tą pielgrzymką?

- Kij z pielgrzymką! - rzucił Mariusz i nagle ściszył głos - To jest ściema dla mojej matki, nie idę na żadną zasraną pielgrzymkę. Jadę z moją dziewczyną i resztą naszej paczki do Zakopanego...

- Byłem tam w zeszłym tygodniu - próbowałem nawiązać rozmowę, ale Mariusz był nadal zbyt skupiony na sobie

- ... będziemy tam chlać i imprezować do rana. I właśnie dlatego matka nie może o tym wiedzieć. Zaraz przyjdzie Alka, moja lasencja, żeby przechować u mnie bagaż, bo ją starzy kontrolują bardziej niż mnie. Tu jest nasze umówione miejsce spotkań.

- Aha

- A ty, młody, masz już jakąś dupę? Znaczy dziewczynę?

- Mam.

- Ładna?

- No...

- Ruchaliście się już?

- Eee... jeszcze nie

- Bo moja robi najlepszego loda na świecie - Mariusza nadal nie interesowały moje odpowiedzi - Po prostu odlatujesz na orbitę!

Nie podejmowałem już prób dialogu, bo nie miało to najmniejszego sensu. Po chwili zresztą, na małą polankę na której siedzieliśmy na przewróconym pniu drzewa, wpadła zdyszana dziewczyna w wieku Mariusza. Cała była ubrana na czarno. Od czarnych włosów i wściekle pomalowanych na czarno ust, przez kusą czarną spódniczkę i czarne podkolanówki, aż po czubki czarnych, skórzanych butów. Punkówa? Metalówa? Nie do końca znałem się wtedy na tych subkulturach...

- Gówno! - krzyknęła od progu, w ogóle nie zwracając na mnie uwagi - Matka wróciła cztery godziny wcześniej i nie zdążyłam wynieść plecaka z pokoju. A teraz nie ma już na to szans, ona chyba coś podejrzewa i pilnuje mnie jak ześwirowana...

- Kurwa... - mruknął Mariusz - I nigdzie dzisiaj już nie wychodzi? Na miasto? Do pacjenta?

- Wygląda na to, że nie...

- To trzeba jakąś ją zająć na chwilę. Ona mnie zna, ale może zadzwonię do niej na telefon, zmienię głos, a ty się wślizgniesz, zabierzesz plecak...

- Skąd, kurwa, zadzwonisz?! Z budki? A masz jakąś forsę, żetony?

- No nie... Ej, młody, masz jakiś szmal przy sobie? - Mariusz zwrócił się do mnie

- A kto to w ogóle jest? - wreszcie dziewczyna zainteresowała się mną

- Przyszedł ze swoją ciotką do mojej starej, a ona kazała mi pokazać mu okolicę...

- Czekaj, czekaj - przerwała mu dziewczyna - Ciebie moja matka zna, ale jego nie i to jest pomysł! Słuchaj, młody... Jak ty w ogóle się nazywasz?

- Tomek

- Słuchaj, Tomek - dziewczyna podeszła do mnie i położyła mi dłonie na ramionach - Musisz nam pomóc. Zagadasz moją matkę na kilka minut, żebym mogła w tym czasie wejść do domu i zabrać mój plecak.

- To nie moja sprawa - odparłem - Niby po co mam się mieszać w wasze problemy? Wracam do mojej ciotki i zaraz zabieramy się stąd.

- Błagam cię, Tomek - dziewczyna zupełnie zmieniła ton - Jesteś naszą ostatnią szansą. Posłuchaj... Moja stara to wariatka, w życiu nie puści mnie na żaden wyjazd ze znajomymi. A jak Mario tam pójdzie, to też nic nie da, bo ona go kojarzy i jest na niego cięta. Jak ty nam nie pomożesz, to cały wyjazd przepadnie... Zrobię wszystko, co zechcesz. Zrobię ci loda, może być? Takiego, którego długo nie zapomnisz!

- Ej, ej, Alka, pogięło cię? - wtrącił się Mariusz natarczywym tonem - Loda, jemu? Może mu od razu dupy dasz?

- Jak będzie trzeba, to dam! - dziewczyna krzyknęła, odsunęła się ode mnie i podeszła do Mariusza - Od tego chłopaka zależy teraz cały nasz wyjazd. W tym plecaku są wszystkie szlugi, wszystkie gumki, bilety na busa na jutro i przede wszystkim cały szmal. Jak nie wyciągnę tego plecaka teraz, to sobie możemy do Zakopca co najwyżej na stopa pojechać. I nocować pod mostem, pić wodę ze strumienia, a zapalić będziemy sobie mogli ognisko, jak nazbierasz gałązek. Czekałam na ten wyjazd cały rok i jak będzie trzeba to dam chłopakowi wszystko, żeby nas z tego wyciągnął, jasne?

- Ale Alka, nie przesadzaj... - jęknął Mariusz - To kupmy mu czekoladę jak nam pomoże. A nie od razu takie... kurwa.. zobowiązania...

- Mario, nie świruj! - przerwała mu dziewczyna - Sam pozwoliłeś Majkelowi mnie wyruchać i jeszcze się na to patrzyłeś i waliłeś sobie w trakcie, a teraz zgrywasz cnotliwego...

- Ale Majkel to mój kumpel od przedszkola, a tego chłopaka znamy od pół godziny...

- Masz mniejsze jaja od przepiórki - prychnęła dziewczyna i wróciła do mnie - To co, Tomek, umowa stoi? Pomożesz nam wyciągnąć ten plecak, a ja ci w zamian dam co zechcesz, może być?

Nadal uważałem, że niezbyt rozsądnie jest pakować się w nie swoje sprawy, zwłaszcza, że mogły z tego wyniknąć spore kłopoty. Ale z drugiej strony od kilku godzin byłem obrażony na cały "świat dorosłych" (przez ten nieszczęsny list mojej mamy do ciotki, rzecz jasna), a zagranie na nosie matce tej punkowej dziewczyny mogło być taką swoistą zemstą na dorosłych. Przeżyciem jakiejś przygody na własną rękę, pokazaniem im, że nie kontrolują mojego życia w całości, że mogę zrobić coś ciekawego za ich plecami. No i nagroda od tej dziewczyny zapowiadała się interesująco, a poza tym charakter tej nagrody wyraźnie był nie na rękę Mariuszowi, którego od początku nie polubiłem.

- Okej, pomogę wam - powiedziałem po chwili zastanowienia - Ale chcę zapłatę z góry.

- Z góry... to możesz sobie popatrzeć na ładne widoczki albo zjechać na nartach - powiedziała zgryźliwie Alka, gdy podeszła do mnie i spojrzała mi głęboko w oczy, a prawą dłonią złapała mnie za krocze i ścisnęła - Nie przeginaj, Tomek, zapłata jest po robocie. Ale nie martw się, nie pożałujesz.

- No dobrze... To jak mam zagadać tę twoją matkę?

- Nie wiem, wymyśl coś po drodze. To idziemy, już. A ty, Mario, czekaj i nie ruszaj się stąd.

I tak poszedłem z Alką wąską ścieżką w dół, przez rzadki las. Momentami niemal biegliśmy, ale gdy między drzewami dało się już widzieć pierwsze zabudowania, zwolniliśmy. Po chwili zatrzymaliśmy się w krzakach oddzielających chodnik od lasu. Domy przy tej ulicy wyglądały zupełnie inaczej niż te kwadratowe pudełka tam, gdzie mieszkała pani Kornelia. Ta dzielnica była wyraźnie bogatsza, niektóre budynki to były prawdziwe wille. Alka wskazała mi ostatni dom przy końcu ulicy, z wysokim płotem i automatyczną bramą. Powiedziała jeszcze, żebym zaczekał pięć minut aż zacznę działać, żeby zdążyła się ustawić przy płocie i wślizgnąć do domu, gdy tylko zagadam jej matkę. Po czym życzyła mi powodzenia i pod osłoną krzaków pobiegła w stronę swojego domu.

Dopiero wtedy dotarło do mnie, że nie mam pojęcia co dalej robić. W jaki sposób zająć na kilka minut matkę Alki. Do tej pory wszystko działo się tak szybko, że nie miałem czasu zastanowić się nad tak istotnymi szczegółami. Improwizacja nigdy nie była moją mocną stroną i zwykle kończyła się katastrofą, nawet jeśli na początku szło w miarę dobrze. Tym razem stawka była jednak bardzo wysoka i kusiło mnie, żeby uciec do domu pani Kornelii i czym prędzej wracać z ciotką do mieszkania wujostwa. Ale na to było już chyba za późno...

Pięć minut minęło jak trzy sekundy. Wyszedłem z krzaków i w miarę pewnym krokiem podszedłem do bramy, której ozdobą były dwie wielkie kule jakby ze szkła, umieszczone tam, gdzie czasami stoją figurki lwów albo czegoś podobnego. Wziąłem głęboki oddech i zadzwoniłem naciskając przycisk przy furtce. Po chwili wyszła do mnie kobieta w średnim wieku, ubrana tak elegancko jakby szła na przyjęcie do prezydenta (łańcuch z pereł na szyi!), a jej kruczoczarne włosy wyglądały tak, jakby właśnie wyszła od najdroższego fryzjera w kraju.

- Słucham? - powiedziała wyniośle

- Eee... dzień dobry... - wydukałem - Ja... ja przyszedłem pani powiedzieć, że jest awaria jakaś tam na dole. Wodociągowa. I żeby... tego... żeby pani sobie wody nabrała na zapas, bo zaraz zakręcą i nie będzie.

- Awaria? Nie było żadnej informacji. Co to za wygłupy?

- Bo to przed chwilą się stało. Tam w dole ulicy już służby działają i... i tego... mówią, że zakręcą zaraz - brnąłem w kolejne kłamstwa, modląc się, żeby kobieta nie wpadła na pomysł, aby zadzwonić do wodociągów

- A ty to kto tak w ogóle? Pracownik wodociągów? - zakpiła

- Nie, ja jestem... Ja z ciocią przyszedłem do państwa sąsiadów, tam na początku ulicy i jak się to stało, to ciocia mówi, żebym poleciał w górę ulicy i powiedział ludziom w każdym domu, że zaraz nie będzie wody - łgałem jak z nut, ale nie miałem wyjścia, bo ponad ramieniem matki Alki zauważyłem, że dziewczyna przeskakuje przez płot i podbiega do domu. Musiałem teraz za wszelką cenę utrzymać uwagę kobiety na sobie.

- Z ciocią, mówisz... A nazywasz się? Gdzie ty w ogóle mieszkasz?

- Nie, ja nie jestem stąd. Nazywam się Piotrek, Piotrek Znyk... Mieszkam na... na Słowackiego - w pośpiechu skleciłem ze sobą nie tylko imię nielubianego kolegi z klasy i nazwisko mojej dziewczyny Beaty, ale też podałem nazwę własnej ulicy zamieszkania w mojej rodzinnej miejscowości i miałem nadzieję, że w Krakowie ona jest gdzieś na drugim końcu miasta

Kobieta przez chwilę przypatrywała mi się badawczo i byłem niemal pewny, że mi nie uwierzyła. Jednak nagle powiedziała do mnie sympatycznym tonem:

- Hmm, skoro jest awaria to pomożesz mi proszę nabrać wody do wiader? Dam ci jakąś dyszkę do kieszonkowego, co?

- Eee... tak, oczywiście

Kobieta wpuściła mnie za bramę i poprowadziła do otwartego garażu, w którym obok luksusowego samochodu było też mnóstwo innych rupieci, jakieś kartony jedne na drugich, długie drabiny leżące wzdłuż ścian... Wcisnęła mi jedno plastikowe wiadro i powiedziała, że więcej ma na piętrze i tam, w łazience będziemy nabierać wody. Wzięła coś jeszcze z otwartej szafki, ale nie dostrzegłem co, a potem przeszliśmy przez garaż do wnętrza domu, kilka stopni przez jakiś korytarzyk i znowu po schodach do góry, na pierwsze piętro. Tam pchnęła jedne drzwi i stanęliśmy oko w oko z Alką, która ściskała wielki plecak i była już gotowa do opuszczenia pokoju, który okazał się jej własnym pokojem.

- Alicjo! - powiedziała kobieta triumfalnie - Wiedziałam, że to twoja sprawka, odkąd zobaczyłam odbicie w kuli na bramie jak się wślizgujesz do domu, gdy ten tutaj usiłował mnie zagadać. Nie ma żadnej awarii wody, prawda?

- Eee... no nie ma - przyznałem, nadal ściskając plastikowe wiadro

- Spiskowcy od siedmiu boleści - prychnęła kobieta - No to słucham, po co ta szopka? Wybierasz się gdzieś, to jasne, a ja miałam się nie dowiedzieć, ale akurat dzisiaj odwołano konsylium i wróciłam do domu za wcześnie, co pokrzyżowało ci plany. To co to za wycieczka, która nie dojdzie do skutku?

Alka jednak milczała z zaciętym wyrazem twarzy. 

- Kto jeszcze jest w to zamieszany oprócz kolegi Piotrusia? Ten twój fircyk Mariusz? To z nim ten wyjazd? Mów, ale już!

Alka nadal milczała.

- Do jasnej cholery, dziewczyno! Mam z tobą zacząć inaczej rozmawiać? Dobrze. Kładź się na łóżko i wypnij tyłek.

Spodziewałem się, że buntowniczo nastawiona dziewczyna nie ruszy się z miejsca, ale o dziwo posłusznie wykonała polecenie. Matka podwinęła jej spódniczkę ukazując czarne majtki, a potem wyjęła z kieszeni swojego żakietu ten przedmiot, który zabrała z szafki w garażu, a okazał się nim długi, skórzany rzemień. Przyłożyła Alce pięć szybkich uderzeń na tyłek, ale dziewczyna nawet nie pisnęła.

- Gadaj! Dokąd chciałaś jechać. Z kim. Kiedy. Już!

Znowu milczenie. I pięć kolejnych razów. Czerwone pręgi pojawiły się na udach dziewczyny po obu stronach.

- Słucham! No dalej! Bo ci ściągnę gacie i narobię wstydu przed kolegą.

Alka tylko wzruszyła ramionami. Matka natychmiast zsunęła jej majtki. Po chwili na zgrabny tyłek dziewczyny spadło nie pięć, a dziesięć uderzeń rzemieniem. Nadal nawet nie jęknęła.

- Jeszcze ci mało?! No to może zapytamy kolegi?

- Ja nic nie wiem - powiedziałem szybko

- Może i tak - przyznała kobieta - Ale jak ci przećwiczę dupsko rzemieniem, to Alicja wreszcie sobie przypomni to wszystko, co chcę wiedzieć.

- Zostaw go! - warknęła Alka - To nie jego sprawa, poprosiłam go tylko żeby mi pomógł cię zagadać.

- Odkąd go poprosiłaś, a on się zgodził, to jest też jego sprawa. Wiedział chyba na co się pisze. Ale skoro jesteś taka honorowa, to będę ciebie rżnąć do skutku. A tobie, kolego, dobrze radzę - zacznij mówić co wiesz, bo za chwilę zrobi się bardzo nieprzyjemnie.

Tym razem Alka dostała serię dwudziestu uderzeń rzemieniem na gołą pupę. I ponownie nie wydała z siebie żadnego dźwięku bólu ani skargi. Leżała z lekko rozchylonymi ustami i dyskretnym uśmiechem, zupełnie jakby... sprawiało jej to przyjemność.

- Następna seria to będzie pięćdziesiąt, a potem sto. A potem aż do skutku, z tą różnicą, że rzemień będzie zamoczony w wodzie z solą. Co ty na to, Alicjo?

- Pieprz się! - odpowiedziała dziewczyna

Matka przygryzła wargi i zaczęła wymierzać kolejne uderzenia. Alka chyba nie miała układu nerwowego, skoro była to w stanie wytrzymać tak na luzie, jak to wyglądało. I nagle, zupełnie niespodziewanie, wpadł mi do głowy pewien pomysł.

- Proszę przestać! Ja powiem wszystko - krzyknąłem

- Zamknij się! Nie mów jej nic - syknęła Alka, ale matka natychmiast ją uciszyła uderzeniem rzemienia przez uda

- No, słucham, mów kolego, wszystko co wiesz

- Więc... tego... oni planują jechać w Bieszczady... eee... dzisiaj wieczorem

- Oni? Czyli kto?

- No, Alicja i ten jej chłopak

- Tak, Mariusz, dobrze, dobrze - podchwyciła matka Alki - Co jeszcze wiesz? Gdzie on teraz jest? Czeka gdzieś tu blisko?

- Tak, czeka na nas w takiej kryjówce, w lasku, niedaleko.

- Tak myślałam! Dobrze, to teraz pójdziesz po niego i powiesz mu, żeby tu przyszedł. Wymyślisz jakąś historyjkę, do tej pory ci dobrze szło. Powiesz mu, że Alicja potrzebuje pomocy z tym plecakiem albo coś. W każdym razie ma tu przyjść i ma się niczego nie domyślać, że ja tu na niego czekam. Osobiście zerżnę mu dupsko, a potem zadzwonię do jego matki, a może i na policję. Och, jak ja nie znoszę tego gówniarza!

- Czyli co, mam iść po niego teraz? - dopytałem

- Tak, idź i go przyprowadź. Ale jak go ostrzeżesz i nie przyjdzie, to zleję Alicję tak, że nie usiądzie na tyłku do świąt Bożego Narodzenia. Więc dobrze ci radzę, zastanów się, czy chcesz mieć taki jej ból na sumieniu. Aha, i zostaw swój zegarek, chcę mieć pewność, że wrócisz. I pospiesz się. Co 10 minut Alicja dostanie kolejną serię razów i każda następna będzie mocniejsza.

Niechętnie odpiąłem swój zegarek, prezent na Pierwszą Komunię i położyłem na szafce przy drzwiach. Matka Alki podała mi jeszcze kod do otwarcia furtki, żebym użył go, gdy będę wracać z Mariuszem. Miałem go przyprowadzić prosto do pokoju dziewczyny, gdzie zamiast niej potrzebującej pomocy z plecakiem miał się skonfrontować z jej wściekłą matką. Nie musiałem się jednak zastanawiać, jaką historyjką przekonać go, aby tu przyszedł. W ogóle nie miałem zamiaru po niego iść. Matka Alki była jakąś psychopatką, którą zaślepia niechęć do Mariusza, niezrozumienie swojej córki, której pewnie w ogóle nie kocha i jeszcze mnóstwo jakichś innych rzeczy. To nie była moja sprawa, to ich rodzinny problem, ale skoro już się wpakowałem w tę dzisiejszą sytuację, to postanowiłem przynajmniej pomóc dziewczynie wybrnąć z niej, a potem niech sobie dalej radzą sami, uciekają z domu i co tam jeszcze chcą...

A mój pomysł wydawał się znakomity i sam nie spodziewałem się, że takie coś potrafiło mi przyjść do głowy w tak stresującej sytuacji. Chociaż ryzyko też było spore... Zszedłem na dół, wyszedłem przez garaż i rozejrzałem się. Okno pokoju Alki wychodziło na drugą stronę domu, więc tutaj z przodu mogłem działać spokojnie, niezauważony. Wziąłem z garażu największą drabinę, jaką byłem w stanie unieść i przeniosłem ją na tył budynku. Zlokalizowałem okno pokoju Alki, które łatwo było poznać dzięki czarnej rozetce zawieszonej na szybie. Ostrożnie, jak najciszej potrafiłem, przystawiłem drabinę pod okno jej pokoju. Potem odczekałem jeszcze chwilę w ukryciu, a następnie wróciłem do garażu i wbiegłem po schodach, aby upozorować zadyszkę. Wszedłem do pokoju, w którym Alka nadal leżała na łóżku, ze spuszczonymi majtkami i tyłkiem całym w pręgach. Jej matka siedziała obok i bawiła się rzemieniem, przesuwając go sobie między palcami.

- Szybko się uwinąłeś - stwierdziła na mój widok - A ten pajac gdzie? Jednak stchórzył?

- Czeka na dole... Przy furtce. Mówi, że boi się wejść na górę. Przysłał mnie, żebym pomógł Alicji znieść ten plecak na dół, a on go weźmie od bramy.

- Ha, czyli miałam rację! - zatriumfowała kobieta - Stchórzył! Ale dobrze, niech będzie i tak. Sama po niego pójdę i go tu przyprowadzę. Mówisz, że stoi przy furtce? Świetnie! Podejdę od śmietników, to nawet mnie zauważy.

I wyszła z pokoju.

- Co ty narobiłeś? Przecież ona go zabije! - rzuciła Alka z pretensją w głosie

- Spokojnie, to ściema. Nie ma go przy furtce, w ogóle go tu nie ma - zapewniłem, chwytając mój zegarek - Ubieraj się, spadamy stąd!

- Nie ma go? Ale... ale po co...? - Alka była kompletnie zbita z tropu, a gdy zacząłem otwierać okno, wydawała się skołowana jeszcze bardziej - Zwariowałeś?! Przecież to jest wysokie piętro, nie damy rady wyskoczyć.

- Gdy poszedłem niby to po Mariusza, to przystawiłem drabinę pod okno, patrz! - wskazałem jej moje dzieło - A teraz zwijajmy się, bo twoja matka zaraz wróci i będzie wściekła.

Dziewczyna spojrzała na mnie z podziwem, ale od razu przystąpiła do działania. W mgnieniu oka wciągnęła majtki i chwyciła swój plecak. Gdy zszedłem po drabinie na dół, rzuciła mi go, a potem zeszła sama. Wskazała mi, którędy najlepiej przeskoczyć przez płot, a po chwili byliśmy już w lesie. Dobiegł nas jeszcze jakiś dźwięk, jakby krzyk matki Alki, ale nie mogła już nas złapać. Biegliśmy przez krzaki, a letni wiatr rozwiewał nam włosy i niósł zapach wolności.

- Co teraz zrobisz? - zapytałem, gdy wreszcie zatrzymaliśmy się na niewielkiej polanie, wciąż jeszcze spory kawałek od miejsca, gdzie faktycznie czekał na nas Mariusz - Uciekniesz z domu?

- Nie pierwszy raz. Ale to właściwie nie jest uciekanie, matka przyzwyczaiła się już, że sobie wyjeżdżam i wracam kiedy chcę. Od czasu do czasu robi tylko takie szopki jak dzisiaj, pewnie sama dla siebie, żeby uspokoić swoje sumienie i stwarzać pozory, że wciąż ma nade mną jakąś kontrolę. A ojczym słucha ją we wszystkim i nawet słówka nie piśnie. Przekimam noc u znajomych, a rano pojedziemy wszyscy do tego Zakopca, tak jak planowaliśmy. Dzięki tobie, uratowałeś nam cały wyjazd!

- Bez przesady, po prostu chciałem żeby przestała cię już bić i wpadł mi do głowy taki pomysł.

- Jesteś niesamowity - pokręciła głową - Ale nie powinieneś się aż tak tym przejmować. Wszystko było pod kontrolą. Ja... ja lubię jak mnie biją. Jestem sadomasochistką.

- Eee... czym?

- Doznawanie bólu podnieca mnie. Tak jak... tak jak facetów podnieca widok nagiej dziewczyny i tak dalej. Często prowokuję matkę, żeby mnie lała. Ona jest lekarką, więc zawsze zatrzyma się w takim momencie, żeby nie zrobić mi trwałej krzywdy. Ale nie jest psychiatrą, więc nie dostrzega, że to mi sprawia przyjemność... No, ale tak czy inaczej uratowałeś nam wyjazd. Zasłużyłeś na nagrodę.

Emocje ostatnich minut sprawiły, że w ogóle zapomniałem o tej "zapłacie", którą wcześniej obiecała mi Alka. Teraz nie byłem jednak w stanie wydusić z siebie ani słowa, gdy dziewczyna ustawiła mnie pod drzewem, rozpięła mi spodenki i zsunęła je w dół, a potem to samo zrobiła ze slipkami. Uklęknęła i złapała mi "ptaszka" w obie dłonie. Ja jednak nie czułem nic od w pasa w dół. Nic poza tym, że nogi miałem jak z waty i aż cud, że wciąż stałem na nich w pozycji wyprostowanej.

- Hej, Tomek, co z tobą? - zmartwiła się - Zrelaksuj się. Czy wolisz w cipkę zamiast loda?

- Nie, nie o to chodzi. Jakoś chyba nie umiem się zrelaksować, teraz... - bąknąłem

- Chodzi ci o Mariusza? Spoko, on tylko udaje zazdrosnego faceta, bo cię nie zna. A tak naprawdę kręci go jak coś robię z innymi, a on się gapi. Wszystkim jego kolegom robiłam już lody, a jeden nawet mnie ostro dupczył na oczach Mario...

- Po prostu... chyba za dużo było emocji na dzisiaj... Chciałbym loda od ciebie, ale... czuję, że mi dzisiaj nie stanie... - wciągnąłem slipki i spodnie i próbowałem się uśmiechnąć blado

- Ach, rozumiem... - powiedziała powoli dziewczyna - No nic, może innym razem. Jakbyś był kiedyś na Zakrzówku, pytaj o Czarną Alkę, każdy tu mnie zna. Gdybyś czegoś potrzebował, jestem twoją dłużniczką. Bo... bo jesteś naprawdę ekstra gość! Wymyśliłeś taką akcję, taki genialny plan, jak moja matka groziła ci laniem. Łał! Kocham mojego Mario, ale ty masz większe jaja od niego! 

I pocałowała mnie w policzek, a potem się rozdzieliliśmy. Alka wskazała mi jeszcze, jak stąd trafić do domu pani Kornelii, zresztą sam się tego domyślałem, bo miałem niezłą orientację w przestrzeni. Pozostało mi jeszcze wymyślić, co tam powiem, gdy wrócę z "wycieczki po okolicy" sam, bez Mariusza, który musiał się teraz zająć ukryciem plecaka i organizacją noclegu dla Alki. Nie przejmowałem się tym jednak. Po dzisiejszym dniu miałem już duże doświadczenie w wymyślaniu historii.