niedziela, 25 lutego 2018

(6.) Pechowe okienko

Jedno trzeba było przyznać pani Marlenie – była niezwykle skuteczna. Nie wiem, ilu osobom oprócz mnie i Patryka zdążyła już przetrzepać tyłek, ale na lekcjach polskiego panował teraz porządek idealny. Wszyscy odrabiali zadania domowe, w trakcie lekcji cisza jak w kościele, na sprawdzianach nikt nawet nie próbował ściągać. Podejrzewałem, że metody polonistki nie omijały również dziewczyn. Kiedyś bowiem pani Marlena kazała zostać po lekcji Sylwii – dziewczynie, która zawsze siedziała w ławce przede mną. A następnego dnia Sylwia dziwnie kręciła i wierciła się na krześle… A może to ja byłem przewrażliwiony i wszędzie chciałem dostrzegać przejawy lania?
Miałem zresztą poważniejsze problemy do roztrząsania. Chyba to, co nazywa się „okresem dojrzewania”, coraz silniej na mnie zaczynało wpływać. Coraz częściej zaczynałem mieć kłopoty z wypracowaniem obrazu samego siebie. Z jednej strony czułem się jeszcze dzieckiem – w końcu miałem dopiero 13 lat -  które może sobie beztrosko żyć i nie martwić się o nic poza chodzeniem do szkoły. Ale z drugiej strony czasami zaczynałem myśleć o sobie jako o niemal dorosłej osobie. Coraz częściej zaczynało mi przeszkadzać, że coś muszę robić, że ktoś mi mówi co mam robić tak, jakbym sam nie wiedział. Coraz częściej chciałem wreszcie, żeby traktować mnie poważniej, a nie jak dziecko. Ale już następnego dnia znowu chciałem być tym dzieckiem, bawić się i nie mieć żadnych zmartwień. Te dwa obrazy samego siebie coraz silniej ścierały się w mojej głowie i naprawdę nie było łatwo ich ze sobą pogodzić.
Niechęć do uznania czyjegoś zwierzchnictwa nade mną utrzymywała się coraz dłużej. Oczywiście, musiałem chodzić do szkoły i słuchać nauczycieli, z tym nie miałem jeszcze problemu. Ale gdy pomyślałem o laniu, w mojej głowie zapalała się ostrzegawcza lampka. Bez różnicy czy lanie jest dobre tylko dla dzieci czy nie – myślałem – ja już nie mam zamiaru wypinać przed kimkolwiek mojego tyłka, zwłaszcza gołego. Nie pozwolę, żeby ktoś mnie bił po pupie jak kilkulatka i mówił, że to dla mojego dobra. Moje postanowienie, żeby jak najdłużej nie wpaść w kłopoty, które mogłyby sprowokować lanie zmieniło się na takie, żeby już nigdy w nie nie wpaść. Z czasem stwierdziłem, że to może się udać. Patrząc wstecz oceniłem, że przecież właściwie każde dotychczasowe lanie jakie dostałem, było dziełem przypadku. Gdyby w Krakowie ciocia nie dostała w ostatniej chwili pilnej przeróbki, gdyby pan Janusz nie wszedł do toalety, gdzie Patryk i Damian odpisywali z mojego zeszytu, gdyby Ewelina zaczepiła kogoś innego w sprawie badania wyników, a nie mnie… Właśnie – gdyby. Czyli wystarczy tylko bardziej uważać, być ostrożniejszym i jakoś skończę tą szkołę bez kolejnych upokorzeń. Tym bardziej, że pracowałem ciężko, oceny miałem rewelacyjne i już nie mogłem się doczekać końcowej klasyfikacji. Więc z nauką jest dobrze i wystarczy tylko kontrolować swoje zachowanie, aby nie dać nikomu powodu do ukarania mnie za cokolwiek. A nie ma powodu – nie ma lania.
Z tym postanowieniem wszedłem w grudzień. Na szkolnych korytarzach powoli zaczynały pojawiać się świąteczne dekoracje. A na dworze zaczął padać śnieg i zrobiło się wyraźnie zimniej. Spowodowało to pewne zmiany w moim planie dnia. Regulamin szkoły zezwalał na to, żeby dopiero od siódmej klasy w planie lekcji mogły pojawiać się dziury, zwane popularnie „okienkami”. Nie było ich zresztą zbyt wiele. W tym semestrze moja klasa miała tylko jedno – w czwartki na piątej lekcji. Regulamin pozwalał, aby uczniowie na okienku mogli pójść do domu na tą godzinę. Na początku roku szkolnego rodzice musieli podpisać specjalne oświadczenia, że zgadzają się, aby ich dziecko mogło chodzić na okienku do domu. Jeśli nie podpisali – uczeń musiał zostać w szkole, nie otrzymał bowiem specjalnej karty przepustkowej, którą sprawdzał portier każdorazowo, gdy ktoś chciał w czasie lekcji opuścić szkołę.
Ja pozwolenie oczywiście miałem i na początku roku szkolnego faktycznie chodziłem do domu w czasie, gdy wypadało okienko. Przejście zabierało mi 10 minut w jedną stronę, więc w domu spędzałem ledwie pół godziny, ale i tak wydawało mi się to lepsze niż siedzenie na pustym szkolnym korytarzu, a już tym bardziej w świetlicy – z pierwszo-, czy trzecioklasistami. Gdy jednak nadeszła zima, odechciało mi się wychodzić ze szkoły w czasie okienka. Ubierać się trzeba dłużej, na dworze wieje i zimno – nie, to się zupełnie nie opłacało. Na początku przesiadywałem więc na korytarzu, powtarzając materiał na kolejne lekcje, chociaż wszystko już zwykle przygotowałem wcześniej w domu. A potem znalazłem efektywniejszy sposób na zabicie czasu w trakcie „pustej” lekcji. Od pewnego czasu wszystkie czwartkowe okienka spędzałem… na klopie. Zamiast marnować czas w domu na załatwienie… eee… dużej potrzeby fizjologicznej, pomyślałem, że mogę to zrobić w szkole, skoro i tak tam muszę siedzieć. W czasie lekcji korytarze pustoszały, toalety też. Panowała tam cisza, spokój, było nawet cieplej niż na korytarzu. Więc jakieś 10 minut po dzwonku na lekcje, gdy już wszyscy poznikali w klasach, brałem swój plecak, szedłem do toalety i siadałem na klopie. Czasami w trakcie czytałem książkę, częściej jednak myślałem o niebieskich migdałach. A że zwykle trochę trwało, zanim się załatwiłem, na takich „posiedzeniach” szybko mijał mi właściwie cały czas trwania okienka.
Tak było i w ten grudniowy czwartek. Dzwonek na piątą lekcję już wybrzmiał, zabrałem plecak i skierowałem się do toalety na końcu korytarza na parterze, w pobliżu klas nauczania początkowego. Zwykle chodziłem właśnie tam, bo tam było najcieplej. Ponieważ toaleta była blisko klas dla maluchów, chyba ze dwa sedesy były tam faktycznie mniejsze – przystosowane do pośladków siedmio- i ośmiolatków, ale pozostałe były normalne, bo toaleta była ogólnodostępna (dla uczniów rzecz jasna, nauczyciele mieli osobną). Wszedłem – jak zawsze – do ostatniej kabiny, zamknąłem drzwi (tylko na klamkę, bo nie były ryglowane), zsunąłem spodnie, majtki i przygotowałem się na to nieprzyjemne uczucie, gdy pupa styka się z zimną deską sedesową. Ale już po chwili siedzenia było cieplej. Nie chciało mi się nic czytać, więc postanowiłem po prostu siedzieć i czekać, obgryzając paznokcie.
Tym razem jednak los zadbał, abym się nie nudził. Po jakichś pięciu minutach usłyszałem odgłos otwieranych drzwi wejściowych do toalety. Ktoś wszedł, a po chwili dobiegł mnie szum wody w umywalce. Potem szum ucichł, ale ten ktoś nie wyszedł, tylko otworzył drzwi do tej części, gdzie są kabiny. Pogwizdując pod nosem otworzył okno, po chwili zamknął, a potem zaczął – jak wywnioskowałem z odgłosów – otwierać po kolei drzwi do kabin. Podejrzewałem, że to jakieś dziecko, które się nudzi i nie ma co ze sobą zrobić. I miałem rację. Osobnik dotarł do mojej kabiny, podobnie jak w poprzednich beztrosko otworzył drzwi na oścież, a ja ujrzałem jasnowłosego chłopca, ubranego w kolorowy dres. Nie mógł mieć (chłopiec, nie dres) więcej niż 9 lat, pewnie druga, albo trzecia klasa. Gdy zobaczył mnie siedzącego na klopie, zamurowało go z zaskoczenia na dobrych kilka sekund. „Spadaj stąd!” – krzyknąłem w końcu, ale on dalej stał w drzwiach i gapił się na mnie. „No już, wypad!!!” – zniecierpliwiłem się, ale on nie tylko nie poszedł sobie, ale jeszcze zaczął się śmiać. Jaki bezczelny! Nigdy nie wstydziłem się jakoś bardzo siedzenia na kiblu, ale on po prostu mnie wkurzał tym, że stał tam jak kołek, wyśmiewał się ze mnie i jeszcze zaczął drwić:
- Sraluś, sraluś – powtarzał śpiewnym głosem
- Spierdalaj stąd, debilu! Bo ci nakopię do dupy! – krzyknąłem i poderwałem się lekko, ale zaraz usiadłem z powrotem, żeby uśpić jego czujność.
- No, złap mnie sralusiu – znowu zadrwił.
Teraz jednak poderwałem się na dobre z klopa. Dzieciak też szybko zareagował, chciał uciec, ale rękawem zaczepił się o klamkę od drzwi, więc złapałem go bez trudu. Wyrywał się, ale prawą ręką trzymałem go mocno, a lewą naciągnąłem sobie majtki i spodnie.
- I co teraz powiesz, cwaniaczku?- syknąłem mu do ucha
- Puszczaj mnie, dupku, bo powiem pani!
- A mów sobie – powiedziałem, po czym kolanem kopnąłem go w tyłek,a potem jeszcze raz – Powinienem cię sprać na kwaśne jabłko. Ale mam lepszy pomysł. Skoro tak lubisz oglądać innych bez majtek, to teraz ściągniemy twoje, co?
Zaczął wyrywać się jeszcze mocniej i czułem, że jest już mocno przestraszony. Normalnie bym go już dawno puścił, ale teraz byłem wściekły, że tak nabijał się ze mnie. Chyba faktycznie ściągnąłbym mu spodnie, gdyby nagle nie otworzyły się drzwi do tej części toalety. Stanęła w nich zdumiona pani Grażyna, nauczycielka nauczania początkowego.

- Dawid, co tu się dzieje? Miałeś wrócić zaraz na lekcję, a cię nie ma już 10 minut… – powiedziała, a ja zrozumiałem, że to jest jego wychowawczyni. „No, to wpadłem!” – przemknęło mi przez głowę. Niestety dla mnie, scena wyglądała dość jednoznacznie. Ja trzymałem dzieciaka w uścisku, byłem starszy od niego o jakieś cztery lata, nie miałem świadków, że mi dokuczał. Owszem, poniosły mnie nerwy. Mogłem przecież zignorować smarkacza, ubrać się i wyjść… Puściłem Dawida i zacząłem się tłumaczyć, opowiedziałem co się stało, że może za bardzo się zdenerwowałem, bo mnie wyśmiewał. Nie miałem tylko żadnych dowodów. Pani Grażyna spojrzała tymczasem na swojego ucznia, a ten zaczął dramatyzować:
- Wcale tak nie było! Chciałem się tylko wysikać, a on mnie złapał i chciał mnie zbić. Powiedział, że nakopie mi do tyłka…
Zdumiało mnie, jak zręcznym kłamcą jest dziewięciolatek. Powiedział to bez mrugnięcia okiem, a jego wychowawczyni chyba mu uwierzyła. Podeszła do mnie z groźnym wyrazem twarzy.
- A co ty tu w ogóle robisz w czasie lekcji?
- Mam okienko – wybąkałem
- Tak? I zamiast iść do domu, albo gdzieś z kolegami, to w czasie okienka znęcasz się nad młodszymi od siebie?
- Nie znęcam się nad nikim! – prawie krzyknąłem – Siedziałem spokojnie na klopie, on mi wlazł i zaczął przeszkadzać…
- A po co miałby to robić?
- Nie wiem! – wybuchnąłem – Jego niech pani spyta.
- Nie tym tonem, chłopcze! – pani Grażyna zdenerwowała się już nie na żarty – Nie wiem, co tu zaszło, ale wszystko wskazuje, że masz coś na sumieniu.
Uznałem, że i tak jej nie przekonam, więc moje dalsze tłumaczenia nie mają sensu. Wzruszyłem tylko ramionami z obrażoną miną. Nauczycielka uznała to widocznie za objaw lekceważenia.
- Widzę, że nikt cię nie nauczył szacunku, ani dla młodszych, ani dla starszych – powiedziała, po czym lewą ręką złapała mnie wpół, a prawą zaczęła mi dawać klapsy po tyłku.
- Co pani robi? Niech mnie pani puści – zacząłem się wyrywać z jej objęcia, tak jak przed kilkoma minutami Dawid z mojego uścisku.
- Stój spokojnie! – powiedziała stanowczo – Bo zaraz pójdziemy do dyrektora.
I tak już byłem krańcowo wściekły na to, jak się sprawy potoczyły. Znowu nie do końca z własnej winy wpadłem w kłopoty. A miało być takie spokojne okienko… Dlatego trochę straciłem nad sobą panowanie, nie przestałem się buntować i wyrywać, zupełnie nie myślałem o konsekwencjach. Tymczasem zamiast zabrać mnie do dyrektora, pani Grażyna złapała mnie jeszcze mocniej. A potem zdecydowanym ruchem ściągnęła mi spodnie. I majtki!
- Zachowujesz się jak dziecko, więc dostaniesz karę jak dziecko – powiedziała tylko i zaczęła dawać mi klapsy na goły tyłek. Na chwilę mnie to otrzeźwiło, ale zaraz przypomniałem sobie o moim postanowieniu, zaraz wrócił styl myślenia o sobie jak o dorosłym… A tu takie upokorzenie. Znowu lanie. Znowu stoję z gołą dupą, zdany na łaskę nauczycielki. Wpadłem w jakiś amok, wyrywałem się, ale im bardziej się szarpałem, tym mocniej trzymała mnie pani Grażyna. A na mój tyłek spadały uderzenia jej ręki, plaskały o skórę moich pośladków i odbijały się echem o wykafelkowane ściany toalety. Dopiero po chwili uznałem, że opór jest bezcelowy. Przestałem się wyrywać, miałem dość wszystkiego. Mimo to nauczycielka lała mnie dalej. Wymierzała kolejne klapsy w bardzo szybkim tempie. Dopiero poczułem uderzenie na jednym pośladku, a już po ułamku sekundy jej ręka lądowała na drugim. Lania w tak szybkim tempie jeszcze nie dostałem. Mimo, że to znowu nie były jakieś mocne uderzenia, pupa piekła mnie coraz bardziej, wręcz czułem jak czerwienieje. Czekałem tylko, kiedy wreszcie będzie koniec. Ale koniec nie nadchodził, chociaż moje lanie trwało już dobrych kilka minut. Obejrzałem się za siebie i kątem oka dostrzegłem uradowaną twarz Dawida, który przyglądał się tej scenie. Też bym pewnie był tak zadowolony w jego wieku, gdyby udało mi się sprawić, że dzięki mnie jakiś starszy uczeń na moich oczach dostałby po gołym tyłku. Ale ja byłem teraz po tej drugiej stronie. To ja dostawałem właśnie po gołym tyłku. Upokorzenie totalne…
Z tym uczuciem zbiegł się koniec lania. Pani Grażyna puściła mnie i zapytała, kto jest moim wychowawcą. Odpowiedziałem grzecznie, ale cicho, pod nosem. Natychmiast złapała mnie znowu, wymierzyła mi w pupę kolejnych pięć siarczystych klapsów, mówiąc:
- Nauczycielowi odpowiada się grzecznie, zapamiętaj to sobie raz na zawsze!
Powiedziałem więc głośno i wyraźnie:
- Pani Dobrowolska, proszę pani.
- Dobrze. A ty się nazywasz?
- Tomek S., proszę pani.
- Porozmawiam sobie z nią o tobie w wolnej chwili. Dawid, już do klasy! – ponagliła swojego ucznia i wyszła z toalety. Zostawiając mnie, opartego o ściankę kabiny, ze spuszczonymi majtkami i z gołym, obolałym tyłkiem. Nawet nie chciało mi się w tamtej chwili ubrać. Czułem się fatalnie. Targały mną chyba wszystkie negatywne emocje. Już od dawna, chyba od lania w Krakowie, nie zostałem tak upokorzony. I to jeszcze na oczach bezczelnego dzieciaka, który był temu wszystkiemu winny. Z bezsilności i frustracji kopnąłem z całej siły w ścianę. Teraz oprócz pupy, bolał mnie jeszcze dodatkowo palec u nogi…
(pierwotnie opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl dnia 26.04.2012)

wtorek, 20 lutego 2018

(5.) Pierwszy stopień do piekła

Ostatnie lanie za kradzież testu z historii przebolałem bardzo. Następnego dnia po pechowym czwartku tyłek piekł mnie tak, że ledwo wysiedziałem w szkolnej ławce. Na szczęście to był piątek, a więc tylko cztery lekcje, a potem nadszedł upragniony weekend. Praktycznie cały ten czas przeleżałem w swoim pokoju na kanapie, obowiązkowo pupą do góry, czytając książki. Za każdym razem gdy miałem pewność, że nikt nie otworzy gwałtownie drzwi, zsuwałem majtki, bo jakikolwiek dotyk materiału drażnił moje pośladki poznaczone czerwonymi prążkami paska pani Aldony.
Po weekendzie już było lepiej, mogłem wreszcie normalnie siedzieć. Cieszyłem się też, że ta sprawa z badaniem wyników jakoś rozeszła się po kościach. Wiedziały o tym tylko cztery nauczycielki i na szczęście żadna nie uznała za stosowne, aby dowiedział się o tym ktoś więcej. Uwaga w dzienniku była enigmatyczna, a zapowiedzianym obniżeniem stopnia z zachowania nie martwiłem się specjalnie – zawsze miałem wzorowe, więc jeśli teraz nic już nie zmaluję, będę mieć bardzo dobre. Nikt nawet nie zauważy różnicy. Jedyną przykrą konsekwencją całej „afery” było to, że Ewelina zaczęła mnie unikać. Nie wiem, czy ze wstydu czy z poczucia winy, ale ile razy próbowałem ją gdzieś „złapać” na korytarzu czy po lekcjach, kończyło się to niepowodzeniem. Wiedziałem, że robi to celowo. W czasie „spisku” doskonale nauczyliśmy się wzajemnie naszych planów lekcji, więc wiedziała kiedy kończę zajęcia i zapewne ukrywała się w tym czasie gdzieś w niekończących się korytarzach szkolnego budynku. Nie zamierzałem jej zatem gonić na siłę. Z doświadczenia wiedziałem, że po pierwszym laniu w życiu potrzeba trochę czasu, aby psychicznie dojść do siebie. Mi zajęło to kilka tygodni, a było mi też o tyle łatwiej, że w trakcie „dziewiczego” lania nikt poza bijącą nauczycielką nie obserwował mojej gołej pupy. Wierzyłem więc, że gdy Ewelina zostawi to już za sobą, sama się do mnie odezwie.
Nadszedł ponury listopad. Rok szkolny ruszył już pełną parą. Pracy miałem po uszy i wyżej. Nieraz siedziałem w domu nad książkami całe popołudnie i wieczór, z przerwą jedynie na kolację. W siódmej klasie doszły przecież dwa nowe przedmioty – chemia i WOS, poza tym pozostali nauczyciele jakby zmówili się, aby zadawać nam niebotyczne ilości zadania domowego i materiałów do powtórzenia. Dla mnie było to z tego względu trudniejsze, ponieważ do tej pory nauka szła mi lekko, łatwo i przyjemnie. Byłem w miarę inteligentny, więc specjalnie się nie wysilając, do szóstej klasy kolekcjonowałem właściwie same piątki i świadectwa z paskiem. Zadania domowe robiłem od ręki, na sprawdzian wystarczyło, że przejrzałem zeszyt na przerwie przed klasówką. Teraz rzeczywistość trochę mi uciekła, ale postanowiłem ją dogonić. Harowałem jak dziki osioł, aby utrzymać się w klasowej elicie i aby pokazać – przede wszystkim sobie – że pewne zmiany, które w ostatnim czasie zaszły w moim wizerunku „grzecznego ucznia” nie wpłyną na moje stopnie. I było warto. Po dwóch miesiącach nauki i pierwszej wywiadówce, miałem najlepsze oceny w klasie.
Najbardziej przykładałem się – rzecz jasna – do polskiego. U poprzedniej nauczycielki nie musiałem robić praktycznie nic, wypracowania pisałem na kolanie, a i tak miałem piątki. Teraz jednak sytuacja zmieniła się o 180 stopni. Oczywiste było, że podpadłem pani Marlenie tym nieszczęsnym zadaniem domowym na początku roku szkolnego i potem stawianiem się w czasie lania. Zapamiętała to sobie doskonale. Wzywała mnie – niby przypadkowo – do odpowiedzi znacznie częściej niż innych, drobiazgowo sprawdzała mój zeszyt, czułem, że czyha na moje najmniejsze potknięcie. Nie zamierzałem jednak dać jej tej satysfakcji. Zresztą trochę się jej bałem. Wiedziałem, że jest nieobliczalna i nie zawaha się przed ponownym wypróbowaniem swojej linijki na moich pośladkach z byle powodu. A mimo, że już się oswoiłem z myślą, że lanie to też ludzka rzecz, po aferze z badaniem wyników obiecałem sobie, że przynajmniej przez jakiś czas zrobię wszystko, aby mój tyłek mógł spać spokojnie. Dlatego kułem ze wszystkich przedmiotów, zwłaszcza z polskiego i powoli wszystko zaczęło wracać na prostą. Czasami tylko wyskakiwał mi przed oczami pewien obraz, który nie ułatwiał mi pracy. Zawsze ten sam – goła pupa Eweliny. Różowa i gładka. Nie mogłem się potem skupić na nauce, dlatego próbowałem go odpędzać, ale nie było łatwo. A ponadto coś dziwnego zaczynało się wówczas dziać z moim… no, z tym co chłopcy mają między nogami i co w moim wieku zaczynało się trochę powiększać w pewnych sytuacjach.
Początkowo ignorowałem to i obiecywałem sobie zastanowić się nad tym fantem później. Nie chciałem pozwolić sobie na przestój w nauce, aby nie wpaść w pułapkę lenistwa. Na szczęście nadchodzący tydzień miał przynieść trochę wytchnienia. Miałem bowiem zaplanowany dyżur w jadalni. Było to zajęcie dla siódmych i ósmych klas. Na każdy tydzień była wyznaczona trójka uczniów z jednej klasy. Ich zadaniem było posprzątanie jadalni po obiedzie. Obiad był wydawany po piątej i na szóstej godzinie lekcyjnej (były to tzw. przerwa obiadowa i lekcja obiadowa). Dyżurni natomiast schodzili do jadalni na siódmej i ósmej lekcji (jeśli mieli wtedy lekcje – byli z nich zwolnieni) i musieli poznosić naczynia do kuchni, pozmywać je, pozasuwać krzesła, powycierać stoliki itp. Generalnie – całkiem przyjemna robota. Zwłaszcza, że wiązało się to z utratą kilku lekcji, w tym – w moim planie na ten semestr – aż dwóch języków polskich (wtorek na siódmej i czwartek na ósmej lekcji)!
Dyżurni byli wyznaczani alfabetycznie, „według dziennika”. Trafiłem więc do grupy z dwiema dziewczynami – Dominiką i Martą. I trafiłem świetnie. Dziewczyny znakomicie sprzątały, szybko zmywały, ja się przyuczyłem i praca szła nam śpiewająco. Zwykle kończyliśmy przed czasem, w czasie trwania ósmej lekcji, zostawiając jadalnię „na błysk”. A wówczas nie musieliśmy już wracać na zajęcia, mogliśmy iść do domu. Tak też było w pochmurny, listopadowy czwartek. Pożegnaliśmy się z kucharkami, wyszliśmy wspólnie z jadalni, ale ja wstąpiłem jeszcze do toalety, bo wypiłem za dużo przydziałowego kompotu, a Dominika i Marta wyszły ze szkoły. Wysikałem się i zszedłem opustoszałymi korytarzami do szatni. Na dworze było tak ponuro, że na korytarzach wszędzie świeciły się już lampy. Otworzyłem moją szafkę, zdjąłem z wieszaka kurtkę, gdy w oddali usłyszałem zbliżające się kroki, a po chwili głos, który mnie zmroził. To był głos… pani Marleny. Zdenerwowanej pani Marleny.
W pierwszej chwili pomyślałem, że że idzie po mnie. Nie było mnie na lekcji i chce mnie za to ukarać. Dopiero po kilku sekundach, w przypływie racjonalności uzmysłowiłem sobie, że jestem przecież zwolniony dziś z jej lekcji. Mimo to schowałem się za rzędem szafek i w bezruchu wstrzymałem oddech. Kroki i głosy minęły miejsce, gdzie stałem i oddaliły się. Ostrożnie wyjrzałem zza metalowego szpaleru szafek. Istotnie, korytarzem szła pani Marlena. A obok niej ze zwieszoną głową człapał… mój klasowy kolega Patryk.
Mimo, że Patryk był jednym ze sprawców mojego nieszczęścia z zadaniem domowym, nadal w miarę go lubiłem. Był nieco wyższy ode mnie, miał dłuższe włosy i lubił się śmiać. Często swoim humorem rozładowywał trudne sytuacje. Nie był szczególnie bystry, szczytem jego marzeń były tróje, ale w przeciwieństwie do swojego kumpla Damiana, bardzo się starał i niedostatki w wiedzy nadrabiał sprytem. Poza tym dało się z nim naprawdę fajnie porozmawiać, a kiedyś na szkolnej wycieczce siedzieliśmy na sąsiednich miejscach w autokarze, więc poznałem go nie najgorzej. Teraz jednak szedł obok pani Marleny smętnym krokiem. Przypuszczałem, że znowu nie odrobił zadania domowego, nie mógł go spisać ode mnie, bo miałem przecież dyżur w jadalni, więc pewnie wziął od kogoś innego, ale czujna nauczycielka znowu go przydybała. Nie miałem wątpliwości co go czeka. Pani Marlena niosła w prawej ręce plastikową linijkę. Poznałem ją od razu. Wszak niecałe dwa miesiące temu poczułem jej kształt na własnym tyłku. Teraz przy jej pomocy polonistka zapewne zechce „ręcznie wytłumaczyć” pewne sprawy Patrykowi.
Oddalające się postacie dotarły do końca opustoszałego korytarza i zniknęły w drzwiach. Wiedziałem, w których. Był tam magazyn woźnego, kiedyś znosiliśmy tam krzesła, gdy w klasie miało być malowanie. Domyśliłem się, że pani Marlena nie chciała iść z Patrykiem do palarni, gdzie ja i Ewelina dostaliśmy po tyłku. Nauczycielka nie znosiła zapachu dymu tytoniowego, o czym wspominała średnio na co drugiej lekcji. Drzwi magazynu zamknęły się. A we mnie… zwyciężyła ciekawość, która – jak wiadomo – prowadzi raczej do piekła. Przebiegłem „na palcach” do końca korytarza i chwilę nasłuchiwałem pod drzwiami. Ten magazyn składał się – podobnie jak pokój sprzątaczek – z dwóch pomieszczeń. Stłumione głosy upewniły mnie, że nauczycielka i Patryk są w tym drugim, wewnętrznym. Najciszej jak potrafiłem otworzyłem drzwi i wśliznąłem się do przedsionka magazynu. Miałem szczęście – drzwi do magazynu właściwego, z którego nagle zaczęły dobiegać suche trzaski, nie były zamknięte. Ostrożnie zajrzałem do środka. W rogu pokoju stała wysoka ława, coś jakby kozioł do „skoku przez kozła”, ale dłuższe. Przez tą ławę przechylony do przodu leżał Patryk. Spodnie i majtki miał opuszczone do kostek, goły tyłek wypięty w kierunku drzwi, przez które zaglądałem. Obok, na szczęście tyłem do mnie, stała pani Marlena. I z niewzruszonym wyrazem twarzy wymierzała chłopakowi kolejne uderzenia swoją nieodłączną linijką. Oczywiście towarzyszyły temu jej znane już krzyki:
- Teraz cię nauczę!… Odechce ci się… Dałam ci dwie szanse, a ty swoje… Zrobię z wami porządek!… Skończę z tym waszym spisywaniem!
Patryk też krzyczał. Nie sądzę, żeby było to jego pierwsze lanie, ale kto wie… W każdym razie był mocno przestraszony. Nie widziałem jego twarzy, ale widziałem ręce, które zwisały luźno z ławy i trzęsły się jak osika. A pani Marlena biła zapamiętale, mocno chociaż chyba bez przesady. Uderzenie, suchy trzask na pupie i krzyk Patryka „ałaaa!”. Jego okrągłe, obfite pośladki odkształcały się po każdym razie, widać było już lekkie czerwone pasy. Dostał już na pewno 20, krzyczał rozpaczliwie, prosił panią Marlenę, żeby przestała, ale ta była nieczuła na jego błagania. Mimo, że początkowo byłem zły, że tym razem lanie dostanie odpisujący, a nie ten, kto dał odpisać, z czasem zrobiło mi się Patryka żal. Ze smutkiem, i ze złością na polonistkę zarazem, obserwowałem tą scenę. Patryk leżał bezradny z wypiętą, gołą pupą, na którą spadały solidne razy. Zapewne wiedział, że jak się zbuntuje, tylko pogorszy swoją sytuację. Ale do końca, po każdym uderzeniu, rozlegało się jego głośne „ałaaa!”. Wreszcie nauczycielka wymierzyła ostatnie i odłożyła linijkę. Natychmiast przypomniałem sobie, że wśród tych wszystkich gratów w magazynie, akurat ja jestem persona non grata. Słyszałem, że pani Marlena mówi coś jeszcze do Patryka, ale zanim pozwoliła mu się ubrać, wymknąłem się niepostrzeżenie.
Ponownie schowałem się między szafkami w szatni. Zamierzałem poczekać na kolegę, wpaść na niego „przypadkiem”, wypytać, „domyślić się” i próbować jakoś pocieszyć. Niestety, przez szparę między szafkami zauważyłem, że Patryk idzie krok w krok z panią Marleną. Drżącą prawą rękę trzymał na tyłku. A po policzku chyba spływały mu łzy…
 (pierwotnie opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl dnia 13.04.2012)

wtorek, 13 lutego 2018

(4.) Spisek

- Hej, psst! – usłyszałem, gdy jakoś na początku października, po skończonych lekcjach ubierałem kurtkę w szatni. Zdziwiony, rozejrzałem się uważnie. Za ostatnim rzędem szafek machała do mnie dziewczyna, którą znałem z widzenia. Była w równoległej klasie, „VII C”, ale obydwie klasy raczej trzymały się we własnych gronach, toteż nie byłem nawet pewny, jak ona ma na imię. Była mojego wzrostu, miała długie, kasztanowe włosy i zawsze sprawiała wrażenie energicznej i uśmiechniętej. Teraz jednak głos miała tajemniczy.
- Hej, no chodź na chwilę – zawołała mnie znowu, a gdy podszedłem, przedstawiła się – Jestem Ewelina, z VII C.
- Tomek – bąknąłem – Znam cię z widzenia. Co się stało?
Rozejrzała się dookoła siebie i niemal wyszeptała:
- Wiesz już, z czego będziecie mieć w tym roku badanie wyników?
Badanie wyników nauczania. Słowa, który wzbudzały w uczniach paniczny strach. Był to bardzo osobliwy rodzaj klasówki. Miał sprawdzać nie to, czego uczniowie są w stanie się nauczyć na zapowiedziany test, ale to, co im w głowach zostaje na dłuższy czas. Dlatego badanie wyników zawsze było niezapowiedziane, ba, nie wiadomo było nawet, z jakiego przedmiotu należy się go spodziewać. Zawsze odbywało się na początku roku szkolnego, we wrześniu, najpóźniej w październiku. I żeby zwiększyć jeszcze poziom obiektywności, test zwykle przygotowywał inny nauczyciel, niż ten, który uczył badaną klasę (w tak dużej szkole jak nasza, było przynajmniej dwóch nauczycieli do każdego przedmiotu).
- Oczywiście, że nie wiem, przecież to pilnie strzeżona tajemnica – wzruszyłem ramionami
- A ja wiem! Z historii. – powiedziała triumfalnie i jeszcze ciszej dodała – I wkrótce będę mieć ten test.
- Jak to? – teraz już zainteresowałem się tą całą konspiracją
- No bo i wy, i my mamy historię z panem Januszem, no nie? Więc jasne jest, że badanie wyników zrobi nam pani Aldona, ta co uczy ósme klasy i chyba piąte. Ona mieszka dwa bloki ode mnie i zaprzyjaźniłam się kiedyś z jej córką. Kojarzysz tą Gośkę, jest rok młodsza od nas? No, i byłam u niej w mieszkaniu w zeszłym tygodniu, jej mamy nie było akurat, a potrzebowałyśmy czystych kartek papieru. Weszłyśmy do pokoju pani Aldony i tam na biurku zauważyłam ten arkusz z napisem „Badanie wyników z historii, klasa VII”. I aktualny rok! Kapujesz?! To dla nas jest ten test! To znaczy dla obu siódmych klas, czyli dla was też.
- Podejrzałaś, jakie będą zadania? – zapytałem
- Nie, bo nie chciałam, żeby Gośka coś zauważyła. Zresztą, to wyglądało na jeszcze nie skończone. Ale mam plan – pójdę do niej jeszcze raz, pod koniec tygodnia, znowu tak, żeby jej mamy nie było w tym czasie w domu. I znajdę jakiś moment, np. jak Gośka pójdzie do kibla, wśliznę się tam i wykradnę test.
- Przecież pani Aldona się zorientuje – powątpiewałem
- Dlatego wezmę go tylko wtedy, jeśli będzie już pokserowany na więcej sztuk. Wtedy nie zauważy, że jeden zniknął. Wiadomo, że nie wezmę jedynego…
- No dobra, ale po co mi o tym mówisz? Chcesz nam sprzedać ten test?
- Chcę go wam DAĆ, kretynie – uśmiechnęła się do mnie – Owszem, jako klasy się szczególnie nie kolegujemy, ale przecież w takich sytuacjach powinniśmy sobie pomagać.
- A dlaczego zwróciłaś się z tym akurat do mnie?
- Bo nie wiedziałam, kogo z waszej klasy mogę zaczepić, kto jest godny zaufania. A poza tym – zarumieniła się – podobasz mi się…
Przez następny tydzień co jakiś czas spotykałem się z Eweliną, najczęściej tak, żeby to wyglądało na czysty zbieg okoliczności, na przykład w szatni przed lekcjami. Ustaliliśmy, że na razie nie mówimy nikomu z naszych klas o tym, co wiemy. Gdy Ewelina zdobędzie test, wtedy jakoś konspiracyjnie przekażemy ludziom informację, że badanie wyników będzie z historii i że mamy pytania. Musimy to zrobić tak, żeby nikt nas nie wsypał, ale tym mieliśmy martwić się później. Na razie Ewelina nie wykradła jeszcze testu, bo nie było odpowiedniej okazji. Coraz trudniej było też nam „przypadkowo” się spotykać bez wzbudzania podejrzeń, a w tamtych czasach nie było jeszcze telefonów komórkowych i internetu w powszechnym użyciu. Porównaliśmy swoje plany lekcji, wiedzieliśmy, kiedy każde z nas ma „okienka” i kiedy kończy zajęcia i to dawało nam dodatkowe możliwości na pewien czas.
W końcu, w któryś czwartek w połowie października znalazłem rano w swojej szafce w szatni wsuniętą kartkę: „Mam. Przyjdź o 12.15 do kibla dla dziewczyn na 2.piętrze”. Musiałem przyznać, że Ewelina wszystko przemyślała. O 12.15 w czwartki miałem okienko. Ona miała lekcje, ale widocznie wtedy zaplanowała, że poprosi nauczyciela, czy może iść do toalety. W trakcie lekcji niewiele osób kręci się po korytarzach, więc nikt nie powinien nas zauważyć. Owszem, miałem się wśliznąć do damskiej toalety, a to stwarzało pewne ryzyko, ale na pewno nie większe niż wykradzenie testu z pokoju nauczycielki.
O umówionej porze niby przypadkiem przemknąłem korytarzem na drugim piętrze, rozejrzałem się i błyskawicznie wskoczyłem w otwarte drzwi łazienki. Było tam kompletnie cicho, tylko woda kapała z nieszczelnych kranów na wysłużone umywalki. Przeszedłem do drugiego pomieszczenia, gdzie znajdowały się kabiny. Ostrożnie poszedłem wzdłuż rzędu drzwi, nasłuchując jakiegokolwiek znaku, gdy nagle jedne z nich uchyliły się. W kabinie była Ewelina, czekała z przejętą miną.
- Oj, właź! – wciągnęła mnie do środka – Mam testy, są dwie wersje, to jest dla was.
- Na pewno się nie zorientuje? – zapytałem szeptem, chowając złożoną na cztery kartkę do kieszeni.
- Na pewno. Były już pokserowane, po kilkadziesiąt sztuk każdej wersji. Przecież chyba nie będzie tego przeliczać. A teraz spadaj, skoro już tu jestem, to chciałabym się wysikać – uśmiechnęła się zawadiacko, rozpinając spodnie i… przy mnie zsunęła je.
Poczułem dziwną sensację w okolicach żołądka, oraz coś co kazało mi zostać i patrzeć na to, co będzie dalej. Ale speszenie jeszcze zwyciężyło. Wybąkałem tylko „dzięki za ten test” i zanim Ewelina zsunęła też pozostałą część garderoby, zamknąłem drzwi i wymknąłem się z toalety.
Na pierwszej lekcji po „okienku” nie mogłem się skupić. Cały czas kombinowałem, jak dyskretnie przekazać ponad dwudziestu osobom pytania testowe. Przecież nie wyjdę na środek klasy i nie ogłoszę tego, nie zrobimy też zebrania przed szkołą w tak wielkim gronie. W koncentracji nie pomagał mi także wciąż pojawiający mi się w myślach widok Eweliny zsuwającej spodnie. Miałem 13 lat, okres dojrzewania dopiero przygotowywał się do działania, dlatego nie wiedziałem, dlaczego tak bardzo mnie to zajmuje. Ale coś w moim mózgu sprawiało, że chciałem zobaczyć ją nie tylko bez spodni, ale i bez majtek. Starałem się jednak odsuwać te myśli, tłumacząc sobie, że teraz najważniejsze jest badanie wyników.
Podobnie mijała kolejna lekcja – polski z panią Marleną, chociaż tutaj musiałem udawać chociaż trochę zainteresowanego tematem, bo od sprawy z zadaniem domowym bardzo jej podpadłem, a wcale nie miałem zamiaru świecić gołym tyłkiem przed całą klasą, czym mi wówczas zagroziła. Jednak jakoś w połowie lekcji do klasy weszła pani wicedyrektor. Podeszła do biurka i szepnęła coś pani Marlenie. Nauczycielka spojrzała… na mnie i powiedziała: „Tomek, zabierz wszystkie swoje rzeczy i idź z panią dyrektor”. Poczułem na sobie kilkanaście par oczu, ale ponieważ nie wiedziałem, o co może chodzić, wykonałem polecenie. Pani wicedyrektor prowadziła mnie bez słowa korytarzami. W końcu zeszliśmy do piwnicy, gdzie mieszczą się szatnie, ale też pomieszczenia techniczne, jakieś magazyny i pokój sprzątaczek. Drzwi właśnie od tego pokoju otworzyła pani dyrektor i gestem nakazała mi wejść do środka. Widok, który tam zobaczyłem, zapamiętam na długo.
W środku była moja wychowawczyni – pani Teresa, była też wychowawczyni klasy VII „C”, oraz… pani Aldona. A na krześle w rogu siedziała Ewelina, z przerażoną miną. Pani wicedyrektor zwróciła się do mnie: „Przyznasz się sam?”. Już wiedziałem, o co chodzi, ale nie miałem pojęcia, w jaki sposób tak szybko dowiedzieli się o moim udziale w tej sprawie. Dlatego postanowiłem grać głupiego, czego potem pożałowałem. Ale powiedziałem, że nie wiem, o co chodzi. Pani Teresa zaczęła przeszukiwać mój plecak, a pani dyrektor – moje kieszenie. Z jednej z nich wyjęła złożoną na cztery kartkę.
- No i proszę! – powiedziała tylko, zaraz po jej rozłożeniu
- Karygodne! – krzyknęła pani Aldona – Z czymś takim jeszcze się nie spotkałam. Przecież to już zakrawa na kradzież, na oszustwo. To wystarcza, żeby ich wyrzucić ze szkoły.
- Alu, uspokój się proszę, przecież nie chcemy tu kuratorium – powiedziała pani dyrektor, a tymczasem do mnie zwróciła się pani Teresa:
- Tomek, czy pokazałeś już komuś te pytania?
Pokręciłem przecząco głową.
- Ale na pewno zamierzał! – wybuchnęła pani Aldona
Zanim powiedziała coś jeszcze, głos zabrała pani dyrektor:
- Tomek, Ewelina, poczekajcie w pokoju obok, musimy się zastanowić – i zaprowadziła nas do obszernego pomieszczenia za grubymi drzwiami, tam sprzątaczki miały palarnię.
Gdy zamknęła za nami drzwi, chciałem coś powiedzieć, ale zanim zdążyłem, Ewelina rozpłakała się.
- Tomek, ja nie chciałam… Nie chciałam, żeby tak wyszło…
- Już dobrze – pocieszyłem ją nieśmiało
- Musiała jednak przeliczyć te testy – otarła łzy – I pewnie jej się nie zgadzało. Wypytała Gośkę, czy ktoś był u niej w domu, a ona niczego nieświadoma, od razu powiedziała o mnie. Głupia cipa ze mnie, powinnam Gośkę jakoś uprzedzić…
- Trudno, stało się… – powiedziałem – Ale jak się dowiedzieli o mnie?
- Ja cię wydałam… – znowu rozpłakała się Ewelina – Wiedzieli, że zniknął test również dla waszej klasy. Zagrozili mi, że mnie wyrzucą ze szkoły, jak nie powiem, komu go dałam. Przepraaaaszam…
Powinienem być na nią wściekły, ale jakoś nie mogłem, nie potrafiłem. Złapałem ją tylko za rękę i poprosiłem, żeby usiadła na krześle. Powiedziałem, że nie jestem na nią zły, nie mam do niej żalu, że i tak by w końcu doszli, kto ma drugą wersję testu. Ewelina po chwili spojrzała na mnie.
- Co teraz z nami będzie? – zapytała przez łzy. A ja wiele dałbym, żeby znać odpowiedź na to pytanie.
Siedzieliśmy w tej palarni już dobre 15 minut. W końcu otworzyły się drzwi i weszły nasze wychowawczynie. Nie było z nimi ani pani wicedyrektor, ani pani Aldony.
- Jesteśmy bardzo zawiedzione waszym zachowaniem – powiedziała pani Teresa.
- To, co zrobiliście, było oburzające. Nic was nie tłumaczy, nawet to, że do tej pory byliście wzorowymi uczniami – dodała pani Helena (wychowawczyni Eweliny)
- Zdecydowaliśmy wspólnie z panią dyrektor, żeby nie robić z tego afery poza szkołą, nie wezwiemy nawet waszych rodziców, chociaż chyba powinniśmy. Ale to jest pierwszy taki przypadek w naszej szkole i pierwsze takie wykroczenie w waszym przypadku, dlatego potraktujemy was łagodniej i zakończymy tę sprawę w wewnętrznym gronie – ciągnęła pani Teresa
- Ale rozumiecie, że musicie ponieść konsekwencje, tego co zrobiliście – weszła jej w słowo pani Helena – Dlatego z naszej strony będziecie mieć obniżoną ocenę z zachowania o jeden stopień, dostaniecie też uwagę do dziennika.
Zdziwiłem się, że tylko tyle, ale okazało się, że ucieszyłem się przedwcześnie.
- Natomiast osobą, którą najbardziej skrzywdziliście swoim zachowaniem, jest pani Aldona – powiedziała moja wychowawczyni – I to od niej musicie przyjąć karę. Dostaniecie lanie. Oboje. Zgodziłyśmy się na to, bo już uspokoiła się trochę i obiecała, że wymierzy wam sprawiedliwą karę. Mamy nadzieję, że wybije wam to z głowy głupie pomysły.
Wychowawczynie wyszły, a gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, Ewelina spojrzała na mnie przestraszonym wzrokiem. Ja też zaczynałem się bać, przede wszystkim ponownego spotkania z rozwścieczoną panią Aldoną. Już wolałbym dostać to lanie od pani dyrektor, pani Teresy, od kogokolwiek innego…
- Dostałaś kiedyś lanie? – zapytałem w końcu Ewelinę, aby przerwać niezręczną ciszę. W jej oczach widziałem, że nie, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, drzwi znowu otworzyły się. Do palarni weszła pani Aldona, w prawej ręce trzymała cienki, skórzany pasek. Bez słowa zamknęła za sobą drzwi.
- Ty pierwsza – powiedziała do Eweliny – Ściągaj spodnie.
Dziewczyna trzęsącymi się dłońmi zsunęła dżinsy do kolan. Pani Aldona odwróciła ją tyłem do siebie i kazała oprzeć się rękami o oparcie krzesła. A potem zdjęła jej różowe majtki. Fala gorąca uderzyła mi do głowy, gdy patrzyłem na gołą pupę Eweliny. Pierwszy raz widziałem na żywo dziewczyńskie pośladki. Wydawało mi się, że dziewczyny mają je bardziej okrągłe. Ale pupa Eweliny była taka… zwyczajna. Taka prosta i raczej płaska, chyba nie odróżniłbym jej od przeciętnego tyłka chłopaka. Mimo to stałem i gapiłem się jak zahipnotyzowany. Serce mi waliło, w głowie buzowało, w żołądku coś się przewracało. Pani Aldona złożyła pasek na pół i po chwili pierwsze uderzenie spadło na pośladki Eweliny. Syknęła z bólu. Po chwili drugie i kolejne. Jednak nie liczyłem ile ich było. Nie myślałem o czekającym mnie za chwilę laniu. Wpatrywałem się tylko w gołą, gładką pupę Eweliny, która (pupa, nie Ewelina) zmieniała powoli kolor na pąsowy. Dziewczyna krzyczała po każdym razie, ale nie rozpłakała się. Pani Aldona tymczasem wymierzała kolejne uderzenia z niewzruszonym wyrazem twarzy.
W końcu przestała. Szacowałem, że tych pasów mogło być około 30, ale bardziej zajęty byłem wpatrywaniem się w wypiętą pupę Eweliny, zapisywaniem tego obrazu w pamięci, aby pozostał tam jak najdłużej, gdy z tego stanu wyrwał mnie głos pani Aldony „Wystarczy, teraz ty”. Znając już procedurę, z opuszczonymi spodniami podszedłem do krzesła, widząc jeszcze kątem oka, jak z boku Ewelina masuje obolałe pośladki. Oparłem się o krzesło i zaraz moje majtki również powędrowały w dół. Zacisnąłem zęby i zaraz poczułem na tyłku pierwszy pas. Wydawało mi się, że nie bolał chyba bardziej niż linijka, ale tak jakoś „ciągnął” – każde uderzenie odczuwałem trochę dłużej. Każde pozostawiało jakieś takie dziwne pieczenie, nieco inne niż po linijce. Przyzwyczajony do lania, już nie krzyczałem po pierwszych razach. Starałem się być twardy, bo wiedziałem, że Ewelina patrzy. I – o, kurczę! – teraz ona pewnie wgapia się w mój tyłek, tak jak przed chwilą ja gapiłem się na jej. Nie dało się o tym nie myśleć, ale jednocześnie skupiłem się na liczeniu pasów. Minęło już 20, tyłek zaczął mnie palić i coraz mocniej odczuwałem każde uderzenie. W końcu nie wytrzymałem i po kolejnym razie przez zaciśnięte zęby wyrwało mi się niezbyt głośne „ach!”. Pani Aldonie jakby sprawiło to satysfakcję, bo zaczęła uderzać nieco mocniej (albo tak mi się tylko zdawało). Pas z suchym trzaskiem lądował na mojej pupie, a ja już teraz po każdym razie syczałem z bólu.
35 uderzenie było ostatnie. Pani Aldona kazała mi się ubrać, więc wciągnąłem spodnie i spojrzałem na Ewelinę. Siedziała na krześle i patrzyła na mnie. Dziwnym wzrokiem. Więc jesteśmy kwita – oboje widzieliśmy własne gołe tyłki, chociaż jej na pewno było bardziej wstyd. Pani Aldona odłożyła pas na krzesło i zaczęła czegoś szukać w swojej torebce. Nieśmiało zapytałem czy możemy już iść. Powiedziała tylko szorstkie „Tak”, więc czym prędzej opuściliśmy palarnię i przez pokój sprzątaczek wyszliśmy na korytarz. Szkoła już opustoszała. Szliśmy do wyjścia w milczeniu. Spojrzałem na Ewelinę. Miała smutny wyraz twarzy, unikała mojego wzroku. W końcu spojrzała na mnie, rozpłakała się i bez słowa odbiegła. Nie poszedłem za nią. Coś mi mówiło, że chce być teraz sama.

 (pierwotnie opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl dnia 30.03.2012)

czwartek, 8 lutego 2018

(3.) Zadanie domowe

Na swój sposób zawsze lubiłem powrót do szkoły po wakacjach. Tak wiele zwykle zmieniało się przez te dwa miesiące. A może to było tylko wrażenie wywołane długą nieobecnością w budynku szkolnym, wśród kolegów, nauczycieli? Ja też postanowiłem coś zmienić na rozpoczęcie siódmej klasy – swoją fryzurę. Dotąd miałem krótkie włosy, teraz trochę je wydłużyłem i lekko postawiłem, co w tamtym czasie wcale nie było jeszcze tak powszechne. Ta zmiana na pewno jednak wiązała się z inną zmianą, która zaszła wewnątrz mnie. Przekonałem się, że nie muszę już być szarym, spokojnym, niczym nie wyróżniającym się trzynastolatkiem. Że mogę być kimś trochę innym – kimś, kim nigdy nie podejrzewałbym, że mogę być – i świat się od tego nie zawali. Przynajmniej mój świat. Oczywiście przekonałem się o tym boleśnie, poprzez dwa lania, jakie zarobiłem od połowy czerwca do połowy sierpnia. Na szczęście o tej mojej wewnętrznej zmianie nikt nie wiedział. I tak chciałem, by pozostało.
Jednak od pierwszego dzwonka nowego roku szkolnego w zupełnie inny sposób zacząłem patrzeć na moją starą szkołę. Trochę zmieniła mi się perspektywa. Zacząłem obserwować szkolne życie pod kątem – tak, właśnie – kar cielesnych. Wprawdzie sam w szkole nie dostałem lania, nie widziałem też, żeby ktokolwiek dostał, ale czułem, że ono jest gdzieś w jego murach obecne. Tylko trochę ukryte. Ile to razy przecież któryś z nauczycieli kazał zostać uczniowi po lekcjach, ile razy wychodził z którymś z kolegów w trakcie lekcji i przez dobrą chwilę nie wracali (mawialiśmy wtedy, że kolega poszedł „do dyrektora na dywanik”). Nikt z kolegów, a tym bardziej koleżanek, nigdy się nie „chwalił”, że dostał po tyłku, nie mówił, co się działo w trakcie takiego przymusowego wyjścia, ale rozumiałem to. Sam przecież za Chiny nie opowiedziałbym nikomu przebiegu takiej upokarzającej kary, jaką otrzymałem od cioci w Krakowie. Dlatego byłem pewny, że lanie w szkole jest praktykowane, trzeba tylko głębiej poszukać. Byłem pewny tym bardziej, że w tamtych czasach kary cielesne nie były jeszcze zakazane ustawą, rodzice często wręcz je popierali. Zresztą setki razy zdarzało się na lekcjach i przerwach, że nauczyciel uderzył linijką po łapach czy pociągnął za ucho, a pan od fizyki miał w zwyczaju wymierzać niegrzecznym uczniom „plaskające” uderzenia w kark. Klapsy w pupę też się zdarzały, zwłaszcza w młodszych klasach, ale na porządne lanie – zwłaszcza na gołe pośladki – jeszcze nigdy nie natrafiłem.
Siódma klasa przyniosła też szereg zmian organizacyjnych. Nowe przedmioty (chemia, WOS), inna konstrukcja planu lekcji (pojawiły się „okienka”, których w młodszych klasach nie było), zblokowane zajęcia z WF. Zmieniono nam także nauczycielkę polskiego. Miejsce pani Ani, która z ogromną pasją pokazywała nam świat literatury, zajęła pani Marlena. Niska, przysadzista, niezbyt sympatyczna na pierwszy rzut oka. Nie miała tego polotu, z jakim o książkach opowiadała pani Ania. Mówiła szybko i takim „technicznym” językiem, że bardziej nadawałaby się do nauczania matematyki. Poza tym – chociaż może tego wymagał program – nie poświęcała tyle uwagi literaturze. Owszem, na pierwszej lekcji był jeszcze wiersz, ale potem trzy kolejne zajęła gramatyka. A co najgorsze – pani Marlena zadawała mnóstwo zadania domowego. Jeszcze nigdy nie siedziałem tyle nad polskim, chociaż zawsze uważałem, że nie mam z tym przedmiotem problemów (u pani Ani – która też była wymagająca – miałem same piątki i szóstki).
Rygor pani Marleny powoli niektórych kolegów przerastał. Nie minęła połowa września, a nauczycielka oznajmiła, że będzie regularnie sprawdzać zeszyty, za brak pracy domowej będzie wstawiała „minusy”, a trzy takie znaczki to „jedynka”. Nic dziwnego, że w pewien czwartek, gdy polski mieliśmy o koszmarnej porze – na ósmej godzinie lekcyjnej, na przerwie podeszli do mnie Damian i Patryk, pytając czy mam zadanie domowe. Nie byli to wybitni uczniowie, zwłaszcza z polskiego, ale też nie jacyś kompletni leserzy. Z Patrykiem dało się pogadać, Damiana lubiłem średnio. Ale oczywiście dałem im moje zadanie domowe, a oni szybko poszli do toalety przepisać je do swoich zeszytów. Nigdy nie odmawiałem kolegom takiej „przysługi”, chyba że chodziło o jakieś wypracowanie, gdzie trzeba było napisać coś od siebie. Wówczas każdy nauczyciel domyśliłby się, że coś jest ściągnięte od kogoś, nawet gdyby pechowiec zmieniał co trzecie słowo. Ale zadania z każdego przedmiotu, gdzie rozwiązania są z góry określone, dawałem do odpisania bez problemów. Raz, że to nie ja na tym traciłem, tylko oni, bo bezmyślnie spisując, nie zrozumieją o co chodziło w przykładach. A dwa, że sam kilka razy byłem zmuszony od kogoś coś „ściągnąć” przed lekcją, bo zwyczajnie zapomniałem lub nie wyrobiłem się z zadaniem.
Moje rozmyślania o etycznej stronie „ściągania” przerwało jakieś poruszenie. Zobaczyłem mały tłumek przed wejściem do łazienki dla chłopców, a po chwili wyszedł stamtąd nauczyciel, który dyżurował na korytarzu w czasie przerwy, a za nim Damian i Patryk. Nauczyciel – pan Janusz od historii – trzymał w ręku trzy zeszyty, w tym – tak, mój! – i skierował się z nimi w stronę pokoju nauczycielskiego.
- Kurde, nasza wina, nie postawiliśmy nikogo, żeby pilnował… – mruknął tylko do mnie Patryk, gdy zabrzmiał dzwonek.
Jak łatwo się domyślić, pani Marlena przyniosła nasze zeszyty, ale przez całą lekcję nie wspomniała o tym ani słowem. Myślałem, że może nam się upiecze, bo już bałem się „minusa”, albo nawet uwagi do dziennika. Gdy jednak zajęcia dobiegły końca, nauczycielka wyczytała nasze nazwiska mówiąc, żebyśmy zostali po lekcji. Gdy wszyscy opuścili klasę, podeszliśmy do biurka pani Marleny. Wzięła do ręki zeszyty kolegów i powiedziała spokojnie, ale lodowatym głosem:
- Patryk T. i Damian K. – nie zrobiliście zadania domowego i postanowiliście spisać od kolegi. Bardzo jestem z tego zadowolona, naprawdę bardzo mnie to cieszy… – a po chwili podniosła głos – Zapamiętajcie sobie, że u mnie nie ma „ściągania” w czasie klasówek, ani odpisywania prac domowych. Nie ma i nie będzie! Jeśli nie będziecie tego przestrzegać, inaczej porozmawiamy. Za dzisiaj dostajecie po dwa minusy każdy. To wszystko, możecie iść – dodała, wręczając im zeszyty.
Zacząłem zastanawiać się, dlaczego ja nie otrzymałem mojego i czy może pani Marlena ma jeszcze jakąś inną sprawę do mnie, ale spokojnie czekałem. Gdy za Damianem i Patrykiem zamknęły się drzwi, zwróciła się do mnie.
- Tomek S. – przyjrzała mi się – Powinieneś wiedzieć, że odpisywanie i ściąganie uważam za karygodne, ale dawanie odpisać za jeszcze bardziej naganne. Rozmawiałam z twoją poprzednią nauczycielką polskiego, wiem, że byłeś bardzo dobrym uczniem, jednym z najlepszych w klasie. Ty sobie poradzisz, ty będziesz wiedział o co chodziło w zadaniu domowym, ale oni? – skinęła głową w kierunku drzwi – Oni nie, bo zamiast sumiennie pracować odpisali. Wiem, że chciałeś pomóc kolegom, ale w ten sposób wyrządzasz im jeszcze większą szkodę. Nie pomagasz im, dając odpisywać, wręcz przeciwnie.
- Gdybym ja im nie dał zadania, to wzięliby od kogoś innego – powiedziałem
- Dlatego nikt nie powinien dawać „ściągać” takim jak oni! – prawie krzyknęła – I u mnie czegoś takiego nie będzie! – dodała surowym tonem – Odpisywanie pracy domowej jest oszukiwaniem nauczyciela. I większą winę niż ten, kto odpisuje, bo on ratuje siebie, ponosi ten, kto na to oszustwo pozwala. Kto je umożliwia.
- Rozumiem, przepraszam… – przyjąłem klasyczną strategię, licząc że to zakończy sprawę.
- Nie jestem pewna, czy rozumiesz – przerwała mi – Przecież chciałeś pomóc kolegom i zapewne następnym razem zrobiłbyś tak samo. Muszę cię oduczyć dawania odpisywać innym. U pani Ani miałeś dobrą opinię, pozwalała ci pewnie na więcej, ale u mnie wszyscy zaczynacie od zera.
To mówiąc, rzuciła mój zeszyt na biurko i sięgnęła do szuflady, wyjmując stamtąd solidną, plastikową linijkę. Nawet nie zdążyłem pomyśleć, co to oznacza, tak bardzo byłem zaskoczony obrotem spraw, gdy pani Marlena rozkazała:
- Podejdź tu, do tablicy.
Posłusznie podszedłem, nauczycielka postawiła mnie jakieś pół metra od tablicy, twarzą do niej. Oparłem się o nią dłońmi czekając na dalszy ciąg wydarzeń, ale bardziej byłem wściekły niż przestraszony. Co ona sobie wyobraża?! Mam dostać w tyłek za to, że dałem odpisać zadanie domowe? Nigdy się z czymś takim nie spotkałem. Jak już kogoś na tym złapali, to się dostawało zwykle „minusa” albo uwagę. I już. Ten, kto odpisywał miał zwykle większe kłopoty. O, jak już, to bardziej Damian i Patryk powinni oberwać, nie ja. Zresztą nie lubiłem ich na tyle, żeby się dla nich aż tak poświęcać… Mojego zdenerwowania nie zmniejszyło, gdy pani Marlena powiedziała stanowczo: „Wypnij tyłek!”. Pochyliłem się lekko, dalej i tak nie dałbym rady, bo stałem zbyt blisko tablicy. Nauczycielce to jednak najwyraźniej wystarczyło, bo natychmiast wlepiła mi tą linijką przez dżinsy pięć solidnych razów.
- No, teraz możesz przeprosić i obiecać, że to się nie powtórzy – powiedziała po wszystkim
Ale ja byłem już tak zdenerwowany, że zamiast potulnie przeprosić dla świętego spokoju, zabrać zeszyt i iść do domu, straciłem nad sobą kontrolę i odpowiedziałem jeszcze w miarę spokojnie (teraz myślę, że dobrze, że nie „odpyskowałem” i w porę ugryzłem się w język):
- Wcale nie uważam, że zasłużyłem na tą karę. Pani tak nie może… Jak już to ci co odpisywali powinni dostać lanie, nie ja. Ja zrobiłem zadanie domowe i nie wiem, co w tym złego, że dałem kolegom mój zeszyt.
Po tych słowach to pani Marlena chyba straciła nad sobą panowanie. Aż się przestraszyłem widząc, jak czerwienieje na twarzy.
- Widzę, że nic nie zrozumiałeś z tego, co mówiłam… – wydusiła z siebie tylko. A potem błyskawicznie rozpięła mi dżinsy, zsunęła w dół, potem szarpnęła majtkami i zanim się obejrzałem, już stałem z gołą pupą… Wściekła pani Marlena złapała mnie lewą ręką w pół, a prawą zaczęła smagać mnie tą plastikową linijką po tyłku.
- Tak… będzie… zawsze… gdy… dasz komuś…. odpisać… swoje… zadanie domowe! Rozumiesz?! – krzyczała pomiędzy kolejnymi uderzeniami linijki o moje pośladki
- Rozumiem – wybąkałem upokorzony
Pani Marlena wlepiła mi jeszcze pięć takich razów i odsapnęła. Bałem się ruszyć i nadal stałem z gołym tyłkiem oparty o tablicę.
- Mam nadzieję, że to cię czegoś nauczy. Jeśli nie, następne lanie dostaniesz przed całą klasą – powiedziała znowu stanowczo – Na gołą pupę znowu. A teraz ubieraj się i do widzenia!
Niezbyt wierzyłem jej odnośnie tego lania przed całą klasą, ale nie chciałem jej już denerwować. Miałem dość na dzisiaj. Posłusznie naciągnąłem slipki i dżinsy, zabrałem zeszyt i wyszedłem z klasy. W drodze do domu nie mogłem zebrać myśli. To znowu się stało. Po Krakowie obiecałem sobie, że nigdy więcej na własnej skórze. Chciałem tylko poszukać oznak lania w szkole, a nie minęły dwa tygodnie w siódmej klasie i ono samo mnie znalazło. I coś tak czułem przez skórę (zwłaszcza na pupie), że tak szybko mnie nie opuści.
 (pierwotnie opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl dnia 03.03.2012)

sobota, 3 lutego 2018

(2.) Wakacje w Krakowie

Deszczowy lipiec powoli dobiegał końca, zwiastując nieuchronnie nadejście półmetka wakacji. Świadectwo ukończenia VI klasy Szkoły Podstawowej zdążyło już zakurzyć się na półce. W czerwcu gratulacjom z okazji uzyskania wysokiej średniej i „czerwonego paska” nie było końca. Tylko ja jednak wiedziałem, jak wiele trudu i upokorzenia kosztowało mnie to osiągnięcie. Odtąd za każdym razem, gdy odruchowo nawet zerknąłem na wyeksponowane za szybą świadectwo, moje myśli wracały do tych niekończących się minut, gdy stałem przed panią Iwoną z opuszczonymi majtkami, a na mój wypięty, goły tyłek spadały kolejne uderzenia jej linijki. Przez cały pierwszy miesiąc wakacji nie potrafiłem pozbyć się tego uczucia wstydu i zażenowania.
Pod koniec lipca zaczęły się jednak pojawiać także inne myśli. Na początku lekceważyłem je i odganiałem, ale po pewnym czasie zrozumiałem, że coś w nich musi być. To już nie było uczucie wstydu czy upokorzenia. Wspomnieniom tego lania od pani Iwony zaczęło towarzyszyć coś przyjemnego, atrakcyjnego, kuszącego wręcz. Nie chodziło ani o ból, ani o konieczność pokazania gołego tyłka. To coś kuszącego było we wspomnieniu całej sytuacji. Ja – zawsze porządny, grzeczny, spokojny uczeń – dostawałem lanie! Prawdziwe, solidne, męskie lanie. Coś zarezerwowanego dla tych niegrzecznych, coś co znalem tylko z opowieści innych. A teraz to otwierało się przede mną. To było coś jak taki zakazany owoc, którego przez przypadek skosztowałem i na początku wydawał mi się gorzki, ale po jakimś czasie zapragnąłem spróbować go znowu. Może dlatego, że pozwalał mi na moment być kimś innym niż byłem do tej pory, zerwać z wizerunkiem grzecznego „kujona”. Stłumiłem pamięć o bólu, o wstydzie. Pielęgnowałem natomiast wspomnienia całej otoczki lania – strach przed nim, przygotowanie, przybieranie odpowiedniej pozycji, a potem oczekiwanie na kolejne uderzenia i towarzysząca mu bezbronność. Było w tym coś tak pociągającego, że zacząłem się coraz częściej zastanawiać, jak by „zapracować” na możliwość otrzymania kolejnego lania, jak najszybciej po powrocie jesienią do szkoły.
Tymczasem na początku sierpnia rodzice rozpoczęli generalny remont całego mieszkania. Warunki miały być spartańskie, więc postanowili wysłać mnie na dwa tygodnie do wujka i cioci, którzy mieszkali niemal na drugim końcu Polski – aż w Krakowie. Mimo, że była to nasza bliska rodzina, z powodu tej sporej odległości do Krakowa odwiedzaliśmy się rzadko. Pamiętam, że byłem dotąd u wujka i cioci tylko raz, chyba jeszcze nie chodziłem wtedy do szkoły i wszystko pamiętałem jak przez mgłę. Nie przepadałem za odwiedzinami u mało mi znanych członków rodziny, teraz jednak cieszyłem się, że poznam nowe miasto i nie będę musiał siedzieć w cuchnącym farbą mieszkaniu. Dlatego z radością i dreszczykiem emocji spędziłem wielogodzinną podróż pociągiem.
Wujek i ciocia byli starsi od moich rodziców. Ich dzieci – a moi kuzyni – były już dorosłe i dawno wyprowadziły się. Dzięki temu dostałem cały pokój tylko dla siebie. Wujek pracował na zmiany w jakiejś fabryce. Przez pierwszy tydzień chodził do pracy wcześnie rano i wracał około południa. Popołudniu natomiast pokazywał mi Kraków. I to nie jakieś nudne zabytki czy muzea, ale coś co naprawdę interesowało przeciętnego dwunastolatka (no, już prawie trzynastolatka) – tor dla gokartów, zajezdnię tramwajową, wielkie fabryki, nowoczesne budynki, stadiony piłkarskie, Kopiec Kościuszki. Nie starczyło nam tylko czasu na słynnego „szkieletora” – potężny, niedokończony hotel o majestatycznej bryle. Ale i tak było fantastycznie! A do „szkieletora” mieliśmy się wybrać w kolejnym tygodniu…
Niestety, w kolejnym tygodniu wujkowi zamieniono godziny pracy. Odtąd wychodził około 12.00, a wracał wieczorem, zatem skończyły się wspólne popołudniowe wycieczki… Opiekę nade mną przejęła wtedy ciocia. Jako krawcowa pracowała w domu, więc nie stanowiło to dla niej problemu. Owszem, była dla mnie miła i gościnna, ale – to już jakoś utkwiło mi w pamięci z poprzedniej wizyty – miała w sobie coś, co nie pozwalało mi jej polubić tak bardzo, jak wujka. Miała trudny charakter, była bardzo wymagająca i na swój sposób trochę antypatyczna. Wiele razy przemknęło mi przez myśl, że dla swoich dzieci musiała być bardzo surowa, chociaż kuzynów znałem słabo i nigdy nie miałem okazji z nimi o tym porozmawiać. Ciocia też pokazywała mi Kraków, ale były to już nudniejsze wycieczki, mimo że Rynek i Wawel nawet mi się spodobały. Kilka razy prosiłem ją, abyśmy chociaż na chwilę podjechali do „szkieletora”, bo bardzo chciałem go zobaczyć na własne oczy. Za każdym razem odpowiadała, że nie rozumie, co w tym może być atrakcyjnego, ale w końcu zgodziła się mówiąc, że pojedziemy tam przedostatniego dnia mojego pobytu w Krakowie.
Oczekiwałem na ten dzień z niecierpliwością. Gdy jednak nadszedł, od początku wszystko szło nie po mojej myśli. Do południa mocno padało, a popołudniu jakaś znajoma cioci przyniosła „bardzo pilną” rzecz do przeróbki. Ciocia oznajmiła mi wówczas, że niestety, ale musimy wyjazd do „szkieletora” przełożyć na inną okazję, i że na pewno jeszcze kiedyś będę w Krakowie i uda się go zobaczyć. Nie dałem tego po sobie poznać, ale byłem wściekły. Jak to nastolatek – na ciocię, „bo to przecież jej wina”. Ten wyjazd miał być ukoronowaniem mojego pobytu w Krakowie, a tu takie coś! A potem zadziałałem impulsywnie. Po cichu ubrałem się, a gdy ciocia usiadła przy maszynie do szycia, wymknąłem się z domu. Wsiadłem w tramwaj – dzięki wujkowi orientowałem się już nieco w komunikacji miejskiej – i pojechałem zobaczyć „szkieletora”. Trafiłem bez problemów. Nic szczególnie specjalnego, chociaż robił spore wrażenie. Ale wówczas byłem z siebie i swojej samodzielności niezmiernie dumny. Dopiero gdy wracałem, emocje trochę opadły i zacząłem się zastanawiać nad tym, co mnie czeka po powrocie. Nie było jeszcze ciemno na dworze, ale dwunastolatek plus obce miasto to w oczach dorosłych nigdy nie jest dobre połączenie.
Wśliznąłem się po cichu do mieszkania, ale ciocia już czekała przy drzwiach (może zobaczyła mnie przez okno). Złapała mnie za ramię i wciągnęła do przedpokoju krzycząc, co ja sobie wyobrażam i jak bardzo jestem nieodpowiedzialny. Następnie oznajmiła, że właśnie teraz zadzwoni do moich rodziców i poinformuje ich o moim karygodnym zachowaniu. W chwili, gdy podniosła słuchawkę, przemknęła mi przez głowę dzika myśl. Znowu zareagowałem impulsywnie, wołając:
- Ciociu, zaczekaj! Nie mów nic rodzicom, proszę… Może zamiast tego ty mogłabyś mnie ukarać. Bardzo przepraszam za to, co zrobiłem i przyjmę każdą karę…
Moje słowa musiały zrobić wrażenie, bo przestała wybierać numer moich rodziców i przyjrzała mi się badawczo. Po chwili odłożyła słuchawkę i rzuciła tylko:
- Umyj ręce i za dwie minuty w moim pokoju!
Poszedłem do łazienki zastanawiając się, dlaczego właściwie tak zareagowałem. Zaryzykowałem, nie mając pojęcia, jaką karę wybierze ciocia. To było mało logiczne. Tylko przypuszczałem, sądząc po jej charakterze, że w repertuarze środków dyscyplinujących ma lanie, które od niedawna zaczęło mnie tak dziwnie pociągać. A jeśli jednak każe mi sprzątać cały dom, albo zmywać? Teraz nie miałem już jednak wyjścia. Nieśmiało wsunąłem się do jej pokoju, w którym miała swój cały warsztat krawiecki. Siedziała na wersalce i coś zszywała. Na mój widok odłożyła trzymany w ręku materiał i rozkazującym tonem… poleciła mi ściągnąć spodnie. Więc jednak intuicja mnie zawiodła! Serce waliło mi jak młotem, gdy odkładałem dżinsy nad krzesło. Ale coś było nie tak... Nie było tej spodziewanej ekscytacji, w jej miejsce coraz silniej zaczął wkradać się lęk. Wszystkie wspomnienia upokorzenia i wstydu z pierwszego lania wróciły z siłą lawiny. Teraz już nie chciałem lania. Każdą inną karę, ale nie to! Było już jednak za późno…
Ciocia tymczasem wskazała na swoje kolana.
- Kładź się tu! – niemal krzyknęła
No pięknie – pomyślałem – jeszcze to będzie lanie przez kolano. Nie miałem pojęcia, jak się do tego trzeba położyć, ale chyba jakimś cudem zrobiłem to właściwie, bo lewą ręką przytrzymała mnie za plecy, a prawą natychmiast zaczęła bić mnie po tyłku przez majtki. Po kilku razach przerwała, kazała mi wstać i położyła sobie na kolanach poduszkę, a następnie siłą położyła mnie znowu. Nie wiedziałem czemu to miało służyć, dopóki nie zobaczyłem się w wiszącym na ścianie ogromnym lustrze – teraz mój tyłek był jeszcze bardziej wypięty i faktycznie, kolejne klapsy zacząłem odczuwać mocniej. Ale i tak nie było najgorzej i pomyślałem, że jakoś spokojnie to przeżyję, gdy znowu przestała.
- Ty smarkaczu – powiedziała do mnie – Wydaje ci się, że jak jesteś w gościach, to ci wszystko wolno?! Ja cię teraz nauczę posłuszeństwa!
Po czym ściągnęła mi majtki. Zrobiła to tak szybko, że odruchowo spróbowałem naciągnąć je z powrotem. Ale lewą ręką przytrzymała moją dłoń, a prawą zaczęła z całej siły bić mnie po tyłku. Pierwszy raz w życiu dostawałem klapsy ręką na gołą pupę – nie sądziłem, że to aż tak „ciągnie”. To było naprawdę nieprzyjemne uczucie – jej zimna dłoń uderzająca na przemian raz jeden, raz drugi mój pośladek. Poza tym ciocia w trakcie tego lania cały czas na mnie krzyczała, jaki jestem niegrzeczny, niewychowany i jak bardzo się powinienem wstydzić tego, co zrobiłem. Jej krzyki mieszały się z głośnymi uderzeniami klapsów na mój goły tyłek. Wkrótce dołączyły się do tego też moje jęki i krzyki – zaczynałem już mieć dość. To w niczym nie przypominało spokojnego, cichego lania od pani Iwony. Ciocia z wściekłością wymierzała mi kolejne razy, aż zacząłem podejrzewać, że to się nigdy nie skończy. Wreszcie przestała, pozwoliła mi wstać i kazała mi obejrzeć się do lustra i spojrzeć na mój tyłek, który był cały czerwony i wyglądał zupełnie inaczej niż po laniu od pani Iwony, gdy przecinały go długie ślady linijki. Myślałem, że to już koniec, ale wtedy ciocia na stojąco, przed tym lustrem, „wlepiła” mi jeszcze kilka klapsów. Bezradnie musiałem patrzeć na to w odbiciu lustra – wyglądałem żałośnie, a czułem się jak dziecko, jak skarcony trzylatek. Nie było w tym nic z tej oczekiwanej w marzeniach ekscytacji. Końcówka lania przed tym lustrem to było dla mnie kompletne upokorzenie, a czułem się tym gorzej, że wiedziałem, iż właściwie sam jestem sobie winny.
Gdy ostatni klaps spadł na moje pośladki i ciocia puściła moje ramię, nawet nie naciągnąłem majtek, tylko z gołą pupą pobiegłem czym prędzej do mojego pokoju, rzuciłem się na łóżko i rozryczałem się. Odważyłem się wyjść z pokoju dopiero następnego dnia, tuż przed samym wyjazdem do domu.
 (pierwotnie opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl dnia 31.01.2012)

czwartek, 1 lutego 2018

(1.) Pierwsze lanie

Gorący, czerwcowy dzień dłużył się niemiłosiernie wszystkim uczniom Szkoły Podstawowej nr 3, nie tylko tym z klasy VI A, do której należałem. Ja, przeciętny 12-latek, radośnie odliczający już ostatnie dni do upragnionych wakacji. Właśnie trwała druga lekcja tego dnia – geografia – i wszyscy niecierpliwie oczekiwali, aż nauczycielka odczyta pod koniec zajęć, komu jaka ocena „wychodzi” na koniec roku. Dla mnie był to nerwowy moment – od tej oceny zależało będzie, czy uzyskam średnią uprawniającą do otrzymania świadectwa „z paskiem”. Właściwie wszystkie pozostałe stopnie już znałem i szybko obliczyłem, że „czwórka” z geografii zagwarantuje mi średnią 4,80, a dzięki temu właśnie świadectwo z wyróżnieniem. Zależało mi na tym ogromnie. Od początku szkoły byłem jednym z najlepszych uczniów w klasie, zawsze miałem świadectwo z paskiem, nagrody książkowe, dyplomy, pochwały… Tym razem jednak na początku semestru trochę się rozleniwiłem, wpadło kilka słabszych ocen, potem jakoś nie było okazji, aby je poprawić i teraz wymarzona „czwórka” zawisła na włosku. Głupio byłoby mieć praktycznie same piątki na świadectwie i tą jedną „tróję”. Pocieszałem się, że w razie czego pójdę indywidualnie „zdawać” materiał i jakoś to będzie.
W końcu nauczycielka – pani Iwona – otworzyła dziennik i zaczęła wyczytywać propozycje ocen końcowych. Czas dłużył mi się okropnie i gdy wreszcie dotarła do mojego nazwiska – tak jak pesymistycznie zakładałem – usłyszałem złowrogie słowo „dostateczny”. Zaraz po dzwonku na przerwę, gdy wszyscy opuścili klasę, podszedłem do pani Iwony i zapytałem o szansę na „czwórkę”. Spojrzała uważnie w dziennik, a po chwili pokazała mi rządek moich ocen z tego semestru: 3, 2, 2, 3+, 5, 3. Wszystkiemu winien ten koszmarny początek semestru.
- Przykro mi, Tomek, ale z tych ocen za nic w świecie nie da się wystawić czwórki – powiedziała spokojnie – Owszem, na półrocze miałeś czwórkę, ale ten semestr poszedł ci bardzo źle…
Zacząłem prosić o szansę, błagać, mówiłem, że zrobię wszystko, że przyjdę zdać materiał, choćby i z całego roku… Pani Iwona przyjrzała mi się badawczo, a potem powiedziała:
- Dobrze, zastanowię się. Przyjdź tu do mnie po lekcjach.
Przez resztę dnia nie mogłem się już skupić na innych zajęciach, wiedząc że w tej chwili ważą się losy mojego świadectwa. Owszem, brak wyróżnienia to niby żadna tragedia, ale w tamtym momencie to była dla mnie sprawa niemal życia i śmierci. Z bijącym sercem poszedłem po lekcjach na drugie piętro, gdzie mieściła się pracownia geografii. Właśnie wychodzili ostatni uczniowie siódmej klasy. Pani Iwona siedziała przy biurku, gdy podszedłem podniosła głowę i spojrzała na mnie.
- Ach, jesteś – powiedziała odkładając kalendarz, w którym coś notowała – Myślałam sporo o twojej prośbie. Zawsze byłeś bardzo dobrym uczniem, doceniałam twoją pracę i zaangażowanie.Wiem też, że twoje słabsze oceny w tym roku nie wzięły się z braku wiedzy, tylko z nieodpowiedzialności i lenistwa. Wychodzę z założenia, że szkoła powinna uczyć nie tylko faktów, ale również postaw i odpowiedzialności. A tego nie zawsze da się nauczyć z książek. Czasami trzeba się tego nauczyć na własnych błędach, na własnej skórze. Dlatego postanowiłam, że dam ci szansę. Ale teraz wszystko zależeć będzie od ciebie. Jeśli zgodzisz się, abym wymierzyła ci zasłużoną karę za twoje lenistwo, pozwolę ci napisać test z tego półrocza, i jeśli napiszesz go na czwórkę, postawię ci czwórkę.
- Oczywiście, zgadzam się! – niemal wykrzyknąłem z radości usłyszawszy, że jednak nie wszystko stracone. I tylko dla formalności zapytałem, jaką karę ma na myśli.
- Lanie. Dostaniesz porządne lanie po tyłku…
Zamarłem. Nagle cała moja euforia wyparowała. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Jak to lanie?! Ja, jeden z najlepszych uczniów, zawsze porządny, grzeczny, dobrze wychowany? Rodzice nigdy mnie nie bili, takie sceny znałem tylko z opowieści… Nie wiedziałem, czy to bardzo boli, jak się wtedy czuje, nie miałem o tym pojęcia.
- Niestety, za nieodpowiedzialność czasami trzeba zapłacić wysoką cenę – pani Iwona przerwała moją gonitwę myśli – Ale decyzja należy do ciebie. Jeśli się zdecydujesz, przyjdź do mnie do mieszkania jutro ok. 17.00. Wiesz, gdzie mieszkam, prawda? No, a jakby ktoś pytał powiedz, że idziesz do mnie na korepetycje. Jeśli przyjdziesz, za tydzień o tej porze możesz napisać test. Jak się nie pojawisz, stawiam ci ocenę dostateczną.
Ciężko było mi się pogodzić z takim rozwiązaniem, ale decyzję właściwie już podjąłem. Wiedziałem, że pani Iwona nie zmieni zdania, a zależało mi na tej czwórce jak na niczym dotąd. Tylko te upragnione wakacje nagle jakoś bardzo się oddaliły, ba, czas do tego następnego dnia ogromnie się dłużył. Mimo, że było gorąco, ubrałem długie dżinsy i najlepszą koszulkę, a gdy zegar wskazał 16.30 wyszedłem z domu i krokiem skazańca powlokłem się na osiedle, gdzie mieszkała nauczycielka geografii. Miałem naiwną nadzieję, że może jednak się rozmyśliła, że może od razu da mi test, że może powie, że tylko żartowała. Nie, nie ona. Była na to zbyt zasadnicza…
Ani się obejrzałem, a już pukałem do drzwi jej mieszkania. Otworzyła, przywitała mnie uprzejmie i zaprosiła do środka. Gdy zdjąłem buty, poprowadziła mnie do dużego pokoju, bardzo przytulnie urządzonego.
- Doceniam to, że jednak odważyłeś się i przyszedłeś. Ale jeśli chcesz, jeśli nie czujesz się pewnie, to jeszcze się możesz wycofać.
Pokręciłem głową, nie mogąc wydusić z siebie słowa.
- Dobrze - powiedziała – A teraz posłuchaj: musisz wytrzymać lanie do końca, inaczej nie pozwolę ci pisać testu. Możesz krzyczeć, płakać, ale nie wolno ci się ruszyć, ani zasłaniać rękami pupy, bo wówczas przerywam lanie i wracasz do domu.
Skinąłem głową, że rozumiem. W ogóle chciałem, żeby to już się jak najszybciej skończyło. Ale gdy usłyszałem następne polecenie, niemal zapragnąłem uciec.
- Rozepnij spodnie - powiedziała pani Iwona.
Wiedziałem, że już nie ma odwrotu, dlatego posłusznie zrobiłem, o co prosiła.
- A teraz oprzyj się o ten stół i wypnij pupę.
Podszedłem do drewnianego mebla i zaparłem się mocno rękami. Pani Iwona zsunęła mi dżinsy poniżej kolan. A następnie… to samo zrobiła z moimi majtkami. Myślałem, że umrę ze wstydu. Nie spodziewałem się, że to lanie będzie na goły tyłek, chociaż teraz byłem zły na siebie, bo mogłem jednak to przewidzieć. Ale już było za późno… Ja, jeden z najlepszych szóstoklasistów, stałem teraz w domu mojej nauczycielki geografii z wypiętą gołą pupą…
Dopiero po chwili zauważyłem leżącą na stole solidną drewnianą linijkę. Pani Iwona wzięła ją do ręki i powiedziała jeszcze:
- Dostaniesz nią 30 razy. Myśl teraz o swoim lenistwie, mam nadzieję, że to cię czegoś nauczy na przyszłość, bo naprawdę jesteś zdolnym chłopcem i szkoda, abyś zmarnował swoje możliwości.
Nie byłem jednak w stanie skupić się na swojej przyszłości ani na swoim lenistwie. Myślałem tylko o jednym. O tym, że moja nauczycielka ogląda mój goły tyłek, że zaraz będzie…
W tym momencie linijka ze świstem opadła na mój lewy pośladek. Poczułem pieczenie i cicho jęknąłem. A więc to tak się czuje – pomyślałem, ale zdążyłem pomyśleć tylko tyle, bo kolejne razy spadały na mój gładki, chłopięcy tyłek w regularnych odstępach. Pani Iwona wymierzała solidne, mocne uderzenia, a ja czułem jak moja pupa robi się po każdym z nich coraz bardziej gorąca. Bolało coraz bardziej, miałem dość, chciałem uciekać, ale bałem się nawet poruszyć, żeby nauczycielka nie uznała tego za powód do przerwania lania. Zacisnąłem więc tylko dłonie na krawędzi stołu i w przerwach między uderzeniami powtarzałem sobie, że muszę wytrzymać, skoro doszedłem już tak daleko. Po 15.uderzeniu pani Iwona przerwała. Bez słowa poprawiła moją pozycję, rozsuwając trochę moje nogi i jeszcze bardziej mnie pochylając, tak żeby tyłek był bardziej wypięty. I znowu zaczęła bić. Jeszcze mocniej. Teraz już nie syczałem z bólu. Po każdym uderzeniu linijki z moich ust wydobywało się głośne „aach!”. Nauczycielka była jednak nieubłagana, wymierzała regularnie kolejne – coraz mocniejsze jak mi się zdawało – razy. Głośny plask i w tej samej sekundzie mój jęk bólu. Gdy do końca zostało już tylko kilka, zacząłem się cały trząść. Nie wiem czy z bólu, strachu czy upokorzenia. Wreszcie ostatnie uderzenie spadło na moją pupę. Pani Iwona odłożyła linijkę, a po chwili powiedziała spokojnie, że mogę się ubrać. Drżącymi dłońmi naciągnąłem na obolały tyłek majtki i spodnie. Pani Iwona powiedziała, że bardzo docenia to, że wytrzymałem, bo to było naprawdę solidne lanie. Nie pamiętam już co wtedy odpowiedziałem, pożegnałem się i zbiegłem po schodach czerwony na twarzy jak burak. Było mi niedobrze, nawet nie pamiętam kiedy znalazłem się w domu. Dopiero po kilku godzinach odważyłem się spojrzeć na moją pupę. Była pokryta czerwonymi pasami, ale nie wyglądało to tak źle, jak sobie wyobrażałem.
Balem się tylko, jak będzie wyglądać pierwsze po laniu spotkanie z panią Iwoną. Niepotrzebnie. Nie dała po sobie poznać, że brała udział w tak upokarzającej dla mnie chwili, że biła mnie po gołym tyłku. Nawet uśmiechnęła się przyjaźnie. A test napisałem na czwórkę z plusem
 (pierwotnie opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl dnia 01.12.2011)