niedziela, 2 lutego 2020

(54.) Burzliwy początek wakacji (część 1.)

W życiu każdego ucznia, niezależnie czy ma lat siedem czy piętnaście, czy ma same piątki czy tróje "na szynach", ten dzień smakuje wyjątkowo. Jest tak samo wyczekiwany i piękniejszy może nawet niż Wigilia Bożego Narodzenia. Koniec roku szkolnego!

Dla mnie w tym roku ów dzień był wyjątkowy z jeszcze jednego powodu. Było to bowiem ostatnie "normalne" zakończenie roku szkolnego w szkole podstawowej. Za rok o tej porze miałem być już w ósmej klasie, będę kończyć szkołę, stawać przed wyborem liceum, zdawać egzaminy wstępne... Zakończenie dla ósmoklasistów też jest zwykle bardziej uroczyste, w osobnym dniu i w ogóle... A zatem właśnie teraz po raz ostatni mogłem się nacieszyć początkiem wakacji w "normalny" sposób, na wspólnym apelu, ze wszystkimi uczniami. I nie przejmować się perspektywą szkoły średniej, tylko tuż po otrzymaniu świadectwa cieszyć się rozpoczęciem wakacji.

Owszem, otrzymanie świadectwa dla wielu uczniów nie oznaczało jeszcze początku beztroski. Ze złych ocen na tym dokumencie trzeba się bowiem było teraz wytłumaczyć w domu. Nie bez powodu istniały powiedzenia: "teraz jeszcze tylko lanie i już wakacje" czy "czerwony pasek na świadectwie albo na dupie". To drugie zresztą trochę przesadzone, bo za średnią 4,5 albo nawet 4,0, która do czerwonego paska na świadectwie nie uprawniała, nikt raczej od rodziców lania nie dostał, chyba żeby byli nie wiadomo jak chorobliwie ambitni. Faktem jednak było, że za moich szkolnych czasów w dniu zakończenia roku szkolnego w wielu domach pasek rodziców był w użyciu.

Ten problem mnie jednak nigdy nie dotyczył. Zdobywanie dobrych ocen zawsze przychodziło mi łatwo, na "czwórki" nie musiałem się nawet szczególnie wysilać, a niewielkie powtórki materiału wystarczały na "piątki". Toteż zawsze miałem jedną z trzech najlepszych średnich końcowych w mojej klasie i zawsze świadectwo z paskiem. W tym roku po raz pierwszy pasek mnie ominął, ale nie z powodu złych ocen, bo ze średnią 4,92 zająłem drugie miejsce (wyprzedził mnie tylko znany Wam z zielonej szkoły Piotrek). Chodziło o zachowanie. Do paska na świadectwie trzeba było mieć "bardzo dobre" lub "wzorowe", a ja - po "nieodpowiednim" na półrocze - na koniec roku wyciągnąłem zaledwie na "dobre". Nie było to jednak wielkim problemem dla moich rodziców. Zaakceptowali, że kiedyś musiał przyjść okres dojrzewania i zacząć się musiały problemy z zachowaniem, a że przyszły akurat w siódmej klasie to może i nawet lepiej niż w ósmej. Znali na bieżąco moje kłopoty, wiedzieli o uczestnictwie w zajęciach poprawczych, byli w kontakcie z wychowawczynią. I poprosili jedynie, by postarać się o nieco lepsze zachowanie za rok, na świadectwie ukończenia szkoły, a oceny, które są najważniejsze, co najmniej utrzymać na dotychczasowym poziomie. Sami zresztą wdrożyli mi w domu indywidualny plan poprawy zachowania polegający na laniu paskiem po moim gołym tyłku, więc mieli wszystko pod kontrolą.

Zatem, w przeciwieństwie do niektórych moich kolegów i koleżanek, bezstresowo i beztrosko wstałem w piątkowy poranek, aby po raz ostatni w roku szkolnym 1997/1998 udać się do "budy". Minione dni także w pozostałych sprawach układały się wręcz idealnie. Niemal wszystko, co skomplikowało się przez ostatnie półrocze, samo się wyprostowało. Sylwii przeszła złość i nie wspominała już o doniesieniu na panią Marlenę do kuratorium, co mogłoby skutkować wezwaniem mnie na przesłuchanie w tej sprawie. Karolina w ogóle przestała przychodzić do szkoły, a teorie dotyczące jej długiej nieobecności mnożyły się przez pączkowanie i każda kolejna była coraz bardziej z pogranicza fantastyki. Jedni mówili, że leży w szpitalu, nieprzytomna i pod kroplówką. Inni, że wykorzystał ją seksualnie jej własny ojciec, w związku z czym jego zamknęli w więzieniu, a ją - w poprawczaku. Nie dawałem wiary żadnej z tych teorii, bo wiedziałem jak lubią się wyolbrzymiać szkolne plotki. A nieobecność Karoliny była mi nawet na rękę, bo odniosłem wrażenie, że dziewczyna ma do mnie jakiś żal, a wciąż nie wiedziałem, czy to nie ona właśnie podglądała gdy w starej stodole dawałem lanie na gołą pupę mojej przyjaciółce Beacie (o które sama poprosiła). Gdyby to była ona, mogłaby ten fakt wykorzystać, żeby się zemścić czy coś... A o niesławnej imprezie urodzinowej u Konrada (i o moich rzekomych na niej wyczynach) też wszyscy przestali mówić tak szybko jak zaczęli. Przerąbane miał tylko sam Konrad, który podczas swoich urodzin dostał prezent w postaci seksu ze swoją kumpelą, ale... ekhm... nazwijmy to, że nie potrafił właściwie z niego skorzystać... Po prawdzie, to w wieku 15 lat mało kto by potrafił, ale chłopak i tak stał się obiektem drwin i plotek, więc - tak jak podejrzewali jego koledzy z drużyny - już do końca roku nie pojawił się w szkole.

A'propos Beaty - z nią też wszystko sobie wyjaśniliśmy. Uzgodniliśmy, że na razie nie będziemy ze sobą "chodzić", ale po prostu nadal się przyjaźnić, tak jak do tej pory. Jej mama bardzo ucieszyła się z faktu, że odstąpiłem siostrze Beaty miejsce na współfinansowanych przez Urząd Miasta koloniach (wymagało to lekkiego kłamstewka, że już w tym samym terminie zaprosiła mnie do siebie ciocia z Krakowa), a same formalności udało się załatwić w trzy minuty. Beata była wniebowzięta także z tego powodu, że jej mamie trochę odpuścił zły humor i przestała mówić o zakazie spotykania się z chłopakami, więc - po zapewnieniu, że jesteśmy tylko kolegami ze szkoły i razem się uczymy - planowaliśmy spędzać ze sobą wiele czasu w nadchodzące wakacje. Zamierzałem też grać w piłkę, jeździć na długie rowerowe wyprawy pod miasto, chodzić na odkryty basen i cieszyć się wolnym czasem...

Jedyne, co przykrego mi się gdzieś kołatało z tyłu głowy, dotyczyło mojej rozmowy z Mamą w ostatni poniedziałek. Niewinne pytanie o kierownika kadr w jej urzędzie wywołało lawinę podejrzeń i natarczywych pytań z jej strony. Ja chciałem tylko wybadać, czy ten kierownik ma rodzinę (przede wszystkim - żonę), bo byłem świadkiem jak kilka godzin wcześniej uprawiał seks z mamą Beaty w zamian za to, że nie zwolni jej dyscyplinarnie z pracy (po jej ewidentnym błędzie, to fakt). Okazało się, że rodzinę ma, więc jego postępowanie było w moim odczuciu gorsze niż gdyby żony nie miał. Ale przy okazji najadłem się innych podejrzeń. Reakcja mojej Mamy na to proste pytanie była nietypowa. Wybrnąłem wymyślonym naprędce tłumaczeniem, że gdzieś spotkałem chłopaka o takim samym nazwisku jak ów kierownik i że niby zastanawiałem się, czy są spokrewnieni. Mamę chyba to uspokoiło, ale nadal czułem, że coś jest nie tak... W pewnej chwili nawet "wkręciłem" sobie, że Mama ma romans z tym facetem i natychmiast pojawiły mi się w głowie czarne wizje rozwodu rodziców, podziału majątku, konieczności wyprowadzki z naszego mieszkania, a potem perspektywa życia na łasce pomocy społecznej, tak jak u Beaty. Dość szybko odpędziłem te myśli, ale jedną bezsenną noc mnie to kosztowało. Zwłaszcza, że w międzyczasie pojawiały się też inne scenariusze. Jeśli ten kierownik lubił w niekonwencjonalny sposób dyscyplinować pracowników urzędu, to może podpadła mu też kiedyś moja Mama...? A jeśli tak, to co jej zrobił - sprał pasem tak jak pierwotnie zamierzał z mamą Beaty? A może moja Mama też poprosiła o zamianę kary...? I nawet jeśli w końcu logicznie sobie wytłumaczyłem, że kierownik kadr nie jest bezpośrednim przełożonym urzędników takich jak moja Mama, to wcześniej parę razy pojawiła mi się przed oczami wizja jak obleśny pan Mieczysław posuwa w urzędowym kantorku moją Mamę... I nie były to zbyt przyjemne obrazy...

Na szczęście przez cztery dni jakie minęły od feralnej rozmowy z Mamą do dnia zakończenia roku szkolnego, jakoś sobie to wszystko przetrawiłem, a niechciane wizje słabły, aż wreszcie całkiem ustąpiły. Uznałem, że nie ma się czym przejmować, skoro i tak nie mogę zrobić nic, żeby odkryć prawdę (zapytanie Mamę wprost co ją łączy ze wspomnianym kierownikiem nie wchodziło w grę - skończyłoby się bowiem tak solidnym laniem mojego tyłka, że w końcu sam wyznałbym, czego byłem świadkiem w urzędzie, pomiędzy panem Mieczysławem a panią Znyk, a to byłaby katastrofa). I w słoneczny piątkowy poranek, niemal całkowicie uspokojony, pomaszerowałem do szkoły po moje świadectwo i po to, aby oficjalnie rozpocząć wymarzone wakacje. Zasłużony odpoczynek po ciężkim roku, pełnym kłopotów i nowych doświadczeń. Jeśli wcześniej w całym swoim życiu przed siódmą klasą tylko dwa razy dostałem lanie na gołą dupę (raz od nauczycielki i raz od Ciotki), tak przez całą siódmą klasę dostałem lanie chyba ze trzydzieści razy (w tym cztery razy od Mamy). Zdecydowanie, było po czym odpoczywać. I miałem ogromną nadzieję, że przez najbliższe dwa miesiące moje pośladki ani razu nie poczują na sobie żadnego uderzenia...

Uroczystość w szkole przebiegła sprawnie i sztampowo. Najpierw ogólny apel dla wszystkich uczniów, potem rozdanie świadectw w poszczególnych klasach, życzenia bezpiecznych wakacji od wychowawczyni, wręczenie kwiatka, pożegnania z kolegami, pamiątkowe zdjęcie ze świadectwami i... WAKACJE! Wszystko, co było złe, trudne, niepokojące, odchodziło w niepamięć. Żyło się tylko nadzieją i wolnością. Jedynym zmartwieniem było, czym wypełnić niemal 10 tygodni wolnych od szkoły. Nie zmarnować ani minuty, a jednocześnie nie przemęczać się i odpocząć. Przede wszystkim psychicznie, od szkoły. Ostatnie uściski rąk z kolegami, ostatni raz obróciłem się przy bramie spoglądając na szkolny budynek, który następnym razem zobaczę dopiero we wrześniu i skierowałem się w stronę domu. Daleko jednak nie zaszedłem. Zrobiłem może trzy kroki za bramę szkoły, gdy na ławce przed najbliższym blokiem zauważyłem znajomą dziewczęcą sylwetkę. Nie była to Beata. Ani nawet Karolina.

Była to Justyna. Kuzynka Konrada, na którego sławetnych  urodzinach się poznaliśmy. Jeśli nie pamiętacie: starsza ode mnie chyba o dwa lata, ucząca się w zawodówce na fryzjerkę, obdarzona wielkim tyłkiem i wielkim... popędem seksualnym. Na wspomnianej imprezie (fakt, że ośmielona alkoholem) rzuciła się na mnie w korytarzu i próbowała zaciągnąć do pokoju na górze, abyśmy się dupczyli do białego rana... Nie wiem co ją opętało, że akurat mnie uznała za obiekt swoich marzeń (ten alkohol jest chyba jedynym wytłumaczeniem...), w każdym razie z opresji "wyratowali" mnie moi rodzice, którzy wpadli krótko potem do domu, gdzie odbywały się urodziny, i zaciągnęli mnie do naszego samochodu. Gdyby nie to, nie wiem czym by się cała sprawa skończyła. Niby w tym wieku, jak każdego nastolatka, "ciągnęło" mnie do seksu, ale jednocześnie wciąż potrafiłem się zatrzymać w odpowiedniej chwili i postawić sobie jakąś granicę. Justyna nie była jakąś wybitną pięknością, ale jak patrzyłem na jej tyłek (a na imprezie u Konrada miałem okazję go też podotykać) to w majtkach miałem mokro... Dlatego miałem nadzieję, że tamto spotkanie było naszym ostatnim, zwłaszcza, że dziewczyna mieszkała na wsi, pod miastem, więc nasze ścieżki nie powinny się przecinać...

A jednak stało się inaczej. Justyna siedziała teraz na ławce przed moją szkołą i wyraźnie czekała na mnie, bo gdy tylko mnie zobaczyła, natychmiast poderwała się z ławki i podbiegła do mnie.
- Tomek, bramkarzu! Wreszcie! - krzyknęła z uśmiechem - Już dwa razy tu siedziałam pół dnia jak ta cipa i czekałam na ciebie!
- Eee... kiedy?
- No zaraz po tej imprezie u Konrada, w poniedziałek i potem we wtorek... I ciebie nie było! Co, szlaban miałeś?
- No, tak jakby - mruknąłem
- Na imprezie widziałam jak rzygałeś w ogrodzie, a potem starzy cię wyprowadzali - trajkotała dalej - Miałeś jakieś akcje z nimi potem? Sprali cię?
- Mhm...
- Wapniaki... - prychnęła - Przecież masz już... ile...?... piętnaście lat, nie? Masz prawo iść na całonocną imprezę i się trochę pobawić!
- Czternaście i pół - uściśliłem
- No to prawie to samo! Mocno dostałeś?
- Trzy razy...
- Biedaku... A czym?
- Pasem...
- A, to jeszcze nie tak źle...
- Akurat...
- No tak...
- Chcesz mi powiedzieć, że jest coś gorszego od lania pasem na gołą dupę od własnych rodziców? - zdenerwowałem się
- Jest... - nagle posmutniała - Gdy dostajesz na gołą dupę rzemieniem... albo kablem...
- Czy ty kiedyś...? - zawiesiłem głos
- Tak... - odpowiedziała tylko i na moment zrobiło się bardzo cicho i jeszcze bardziej głupio

- No, ale co było to było - zmieniła temat po chwili  - Ważne, że wreszcie się spotkaliśmy. Bo... bo ja chciałam ci coś powiedzieć...
- Taak?
- Wiesz, jest mi głupio za to, co działo się na tych urodzinach u Konrada. Ja... ja za szybko zaczęłam pić i już w połowie straciłam nad sobą kontrolę...
- Nie da się ukryć - przyznałem
- Tomek, ja... - zaczęła się plątać i dziwnie bawić się dłońmi - To znaczy, jak zaczęliśmy wtedy gadać, to ty mi się strasznie spodobałeś, ale... ale... to nie znaczy że ja chciałam od razu iść z tobą do łóżka... Ja po prostu nie byłam sobą i... i...
- Rozumiem - powiedziałem spokojnie
- Ale ja wtedy chyba strasznych głupot narobiłam, po północy... Pamiętam że rzuciłam ci się na szyję i obłapiałam ci tyłek, i chyba jakieś bzdury gadałam... A potem ty wybiegłeś, a potem starzy cię zabrali, a ja zasnęłam na schodach... I dopiero rano do mnie doszło, że pewnie pomyślałeś, że ja jestem jakaś łatwa, co każdemu chłopakowi dupy daje...
- Nie, wcale tak nie pomyślałem. Przecież wszyscy wtedy pili i ja też na pewno jakichś głupot narobiłem...
- Tak? Jakich?
- Nie wiem... Wielu rzeczy nie pamiętam - uśmiechnąłem się - Pamiętam, że nie mogłem znaleźć wolnego kibla, więc się wysikałem na tarasie. Normalnie, ściągnąłem spodnie i majty, tak że wszyscy mogli mi gołą dupę widzieć, bo nie wiedziałem co robię.
- I co? Widział ktoś? - zainteresowała się
- Na szczęście tylko jedna osoba, Ksenia, bo też wtedy sikała na tarasie, a ja jej nie zauważyłem.
- Szczęściara - mruknęła pod nosem Justyna
- Czemu?
- Nieważne... No dobra, też bym chciała zobaczyć twoją dupkę, bo... bo jesteś mega przystojny i w ogóle...
- Dzięki
- Ale kurwa, co ja gadam... Znowu sobie pomyślisz, że mi tylko seks w głowie...
- Nie, wcale nie! Przecież gadaliśmy na początku imprezy o... o różnych rzeczach, i było całkiem fajnie.
- Naprawdę tak myślisz?
- Oczywiście! - miałem nadzieję, że zabrzmiało to całkiem naturalnie, bo z jednej strony naprawdę dobrze mi się gadało wtedy z Justyną, ale jednocześnie czułem, że zbyt wiele nas różni byśmy mogli być dobrymi kolegami, nie mówiąc o przyjaźni czy czymś jeszcze więcej.
- Aaa, to ekstra! To może dzisiaj też pogadamy?
- No, chętnie. Ale chyba już to robimy - zażartowałem nieudolnie
- Ale nie tak na ławce. Może gdzieś pójdziemy? Na przykład... do mnie?
- Słucham? Może jednak do parku pójdziemy, tu niedaleko...
- Spokojnie, pojedziemy do mnie, to jest bliziutko, zobaczysz gdzie mieszkam, nikt nam nie będzie przeszkadzał... w rozmowie.
- Ale... ale... - takiego obrotu sprawy się nie spodziewałem - Ty nie powinnaś być teraz... eee... gdzieś?
- Świadectwo już odebrałam - klepnęła się w torebkę zwisającą jej z ramienia - Ty, jak widzę, też.
- A... a... u ciebie w domu nikogo nie ma? - wbrew sobie dałem się wciągnąć w jej grę i coraz bardziej się pogrążałem
- No nie ma, przecież mówię! Braciaki mają zakończenie roku dwie godziny później, więc dwie godziny później wrócą. Matka jest w pracy, a ojciec w polu.
- Masz braci?
- Nie mówiłam ci? Bliźniacy, Maciek i Michał, rok starsi ode mnie, do technikum chodzą, rolniczego.
- Aha.
- To co, jedziemy do mnie, nie? - bardziej zadecydowała niż spytała, a ja kompletnie zgłupiałem. Byłem tak skołowany tym nieoczekiwanym spotkaniem i tym, że Justyna wciąż na mnie leci, że nie potrafiłem w ogóle się jej przeciwstawić. Z jednej strony zapewniała, że nie daje dupy każdemu chłopakowi jakiego spotka, a z drugiej strony zastanawiałem się, czy Justyna nie ciągnie mnie do swojego domu, w którym nikogo nie ma, żeby dokończyć to, co zaczęła na imprezie... A ja tego nie chciałem. Chyba nie chciałem...

Kwadrans później już siedzieliśmy w podmiejskim autobusie, a po zaledwie 10 minutach jazdy wysiedliśmy w pierwszej wiosce za granicami administracyjnymi mojego miasta. Asfaltowe ulice, ronda, skrzyżowania ze światłami, bloki i osiedla zostały w tyle; widać je było w oddali, ale tutaj był już inny świat. Wieś. Taka prawdziwa, z polami, traktorami i zwierzętami. Świat, którego ja - chłopak wychowany w mieście - prawie nie znałem.

Za przystankiem była jakaś łąka i Justyna pociągnęła mnie w nią. Szliśmy na przełaj, wydeptaną ścieżką przez trawę, aż doszliśmy do jakiegoś zagajnika. Dziewczyna usiadła pod drzewem, ja zrobiłem to samo.
- Ale będzie fajnie, nie? - uśmiechnęła się do mnie
- Eee... no - bąknąłem
- Na imprezie byłeś bardziej rozmowny... - Justyna spojrzała na mnie krzywo
- Tak?
- Ale chyba wiem dlaczego - rozpromieniła się i wyjęła z torebki puszkę - Ośmielimy się trochę, co?
Upiła łyk piwa i podała mi. Machinalnie zrobiłem to samo.
- Nie chcę, żeby w domu znaleźli puszkę, dlatego pijemy tutaj. Tego piwa nikt u nas nie pije, więc poznaliby, że coś jest nie tak...

Wypiliśmy piwo do końca i wstaliśmy, żeby pójść dalej. Justyna jednak nie ruszała się z miejsca. Przestępowała z nogi na nogę, aż wreszcie przemówiła:
- Wiesz co, Tomek... Tak naprawdę to jest moje drugie piwo, bo jedno wypiłam zaraz po odebraniu świadectwa w szkole. Wiesz, nie miałam śmiałości spotkać się z tobą bez dodania sobie odwagi w ten sposób...
- Eee, no... rozumiem. Ale co w związku z tym? - zdziwiłem się - Przecież możesz pić ile chcesz, ja cię nie rozliczam z tego.
 - Nie o to chodzi - powiedziała szybko - Po prostu po tej drugiej puszce nie dam rady dojść do domu, muszę się odlać, już!
- Aha, no to tego... ja pójdę za to drzewo i nie będę patrzeć... - powiedziałem zakłopotany, ale gdy jeszcze mówiłem, Justyna rozpięła dżinsy i pochyliła się, wypinając gołą pupę. Natychmiast obróciłem się tyłem do niej, ale dziewczyna szarpnęła mnie za nogawkę
- Spoko, Tomek, możesz patrzeć, mi to nie przeszkadza...
Już zdarzyło mi się parę razy widzieć jak dziewczyna czy kobieta sika, i chociaż w samej tej czynności nie było nic podniecającego, to jednak krągłość wypiętych pośladków działała na mnie jednoznacznie... Nie chciałem wyjść na zboczeńca, ale piwo zrobiło swoje, a skoro ona pozwala...
Odwróciłem się ponownie i trzymając ręce w kieszeniach, niby to patrzałem gdzieś w dal, ale ukradkiem zerkałem na jej tyłek, gdy sikała w pozycji "na Małysza".
- Podaj mi chusteczkę z torebki - poprosiła, a po chwili wciągała już koronkowe majtki na swoją wielką pupę, odwracając się jeszcze do mnie, jakby specjalnie chciała mi ją na koniec dodatkowo wyeksponować. A potem, jak gdyby nigdy nic, ruszyliśmy łąką w dalszą drogę.

Po jakichś dwustu metrach wyszliśmy na piaszczystą drogę i doszliśmy do niedużego obejścia. Piętrowy dom, trzy budynki gospodarcze, na podwórzu jakieś maszyny rolnicze, stary samochód, za płotem kury, w oddali, na innej łące, krowy. W drucianym kojcu ujadał pies, na parapecie w czerwcowym słońcu wylegiwał się kot. Po błękitnym niebie płynęły białe obłoki, w powietrzu nie słyszałem żadnych znanych mi odgłosów miasta, tylko bzyczenie i ćwierkanie ptaków... A w głowie coś mi szumiało... Nie wiedziałem już, czy to od piwa, czy od obrazów i przeżyć sprzed kilkunastu minut...

Justyna otworzyła drzwi i pociągnęła mnie za sobą. Wspięliśmy się po schodach na piętro i po chwili byliśmy już w jej pokoju. Szerokie łóżko było przykryte różowym kocem, na który Justyna rzuciła torebkę. Potem zdjęła narzutkę ze swoich ramion i stała przede mną tylko w bluzce na ramiączkach. Stałem jak głupi z rozbieganym wzrokiem, ale poniżej pasa działo mi się już to, co od pewnego czasu w specyficznych sytuacjach. Na przykład na widok ładnej dziewczyny. Justyna długo nie czekała na moją inicjatywę. Przyciągnęła mnie do siebie, objęła, a jej dłonie wylądowały na moich pośladkach.
- Ach, Tomek, ale ty jesteś wysportowany - jęknęła - Masz taki umięśniony tyłek...
- Taaak?
- Jeej, przepraszam - zachichotała - Znowu sobie coś o mnie pomyślisz...
- Nie, ja... - zamotałem się kompletnie. Justyna albo grała w swoją grę, albo ewidentnie już po bardzo małej ilości alkoholu traciła nad sobą kontrolę. Owszem, ja też wypiłem, wprawdzie tylko pół puszki, a więc mniej niż ona, ale w głowie też mi było lekko i trochę się kręciło. Mimo to umiałem się powstrzymać. Przynajmniej na tę chwilę... - To może... to może pokaż mi jak mieszkasz?
- Co? Aha - oprzytomniała - No wiesz, kury, krowy, świnie... Traktory, maszyny różne... naprawdę cię to interesuje?
- Tak - skłamałem - Bo wiesz, nigdy nie byłem na wsi...
- A... aha - bąknęła i podeszliśmy do okna - Tam są pola ojca, aż pod ten lasek. I ta łąka też. Krowy mamy tam z tyłu, nie widać stąd. A ten budynek to jest stodoła, tam trzymamy siano. A na sianie wiesz co się robi na wsi, nie?
- Tak, coś słyszałem...
- No, to może byśmy... - rzuciła mi zalotne spojrzenie, po czym znowu uwiesiła mi się na szyi, jedną ręką złapała mnie za tyłek, a drugą wsadziła mi w spodnie. Z przodu. Miałem już tego dość! Marzyłem o seksie z dziewczyną, ale nie w taki sposób i chyba jeszcze nie teraz, gdy nie wiedziałem co i jak... Czułem się dziwnie i obco w tym domu. I w objęciach dwulicowej Justyny. To był błąd, że dałem się tu ściągnąć. Kątem oka zauważyłem na stoliku szklankę wody. Zanim zdążyłem rozważyć "za i przeciw", chwyciłem szklankę i wylałem ją Justynie na głowę...

Efekt był natychmiastowy. Odskoczyła ode mnie jak oparzona i dopiero chyba po chwili dotarło do niej, co się stało. Jej wzrok w tym momencie wyrażał chyba milion emocji, ale wydukała tylko: "ty... ty..." i wybiegła z pokoju. Usłyszałem trzask innych drzwi i odgłos odkręcanej wody. Justyna zamknęła się w łazience...