środa, 8 grudnia 2021

(64.) Wakacyjny wyjazd (część 2. - długi marsz)

Wujek nie żartował. Faktycznie miałem jechać z ciocią Anią do Zakopanego! Tylko cztery noclegi i to podobno nie w najlepszym standardzie może nie rzucały na kolana i nie aspirowały do miana wakacji stulecia, ale dla mnie - kogoś, kto nigdy nie był w Tatrach - i tak zapowiadało się niesamowite przeżycie. Dlatego nawet spotkanie z ulubionym wujkiem zeszło trochę na dalszy plan, bo od momentu postawienia stopy na peronie krakowskiego Dworca Głównego, gdy dowiedziałem się o wyjeździe w góry, ekscytowałem się już tylko tym wydarzeniem.

Trochę obawiałem się spotkania z ciocią. Rok temu rozstaliśmy się w nieprzyjemnych okolicznościach. Dzień wcześniej dostałem od niej lanie za samowolne wyjście na miasto, potem zamknąłem się w pokoju i już do momentu powrotu do domu właściwie się nie odzywałem. Teraz jednak wszystko poszło jakby w zapomnienie. Ciocia przywitała mnie serdecznie i nie dawała po sobie poznać, że wciąż ma w pamięci zeszłoroczne przykre wydarzenia. Chyba jednak jej potrzeba aby "oczyścić atmosferę" była większa niż mi się wydawało, bo jeszcze tego samego dnia wieczorem, przyszła do mojego pokoju. Oficjalnie po to, aby sprawdzić czy mam spakowane wszystkie rzeczy potrzebne do wyjazdu w góry, ale gdy na moment przysiadła na moim łóżku, poruszyła właśnie TEN temat.
- Tomek, wiem że pewnie masz wciąż do mnie żal za to, co stało się w ubiegłym roku...
- Nie, ciociu, wcale nie
- zaprzeczyłem - Było, minęło.
- Ale ja wciąż o tym czasem myślę i wiem, że nie zachowałam się właściwie. Byłam przerażona, bo gdyby ci się coś stało, to nie mogłabym spojrzeć w oczy twoim rodzicom. Ale zareagowałam zbyt impulsywnie. Powinnam najpierw z tobą porozmawiać, wytłumaczyć jak lekkomyślnie postąpiłeś i jak bardzo się bałam, a nie od razu spuszczać ci lanie. Dlatego chciałam cię przeprosić.
- Ciociu, naprawdę nie ma za co...
- Jest za co
- pokręciła głową - Zlałam cię naprawdę porządnie i jeszcze w dodatku na goły tyłek. Pewnie się najadłeś wstydu wtedy... Nie wiem, co we mnie wstąpiło...
- Ale ja faktycznie wtedy bardzo źle się zachowałem. Byłem zły, że nie pójdę z wujkiem na miasto i dlatego sam się wyrwałem. Ale to było strasznie głupie i... i należało mi się chyba to lanie. A na goły tyłek to... no... dostałem już nieraz, więc... więc nie było aż tak źle - uśmiechnąłem się
- Och, ty naprawdę dojrzałeś, tak jak mówiła twoja mama przez telefon! - zachwyciła się ciocia Ania - Tak, wiemy z wujkiem o twoich wspaniałomyślnych zachowaniach, o tych koloniach dla koleżanki, o tym że bezinteresownie pomagasz w nauce dziewczynce z biednej rodziny. Jesteśmy z ciebie dumni! Możesz być pewny, że cokolwiek się wydarzy, zawsze będziemy stać po twojej stronie i cię wspierać.

Po takim zapewnieniu, ten wakacyjny wyjazd zapowiadał się jeszcze lepiej niż pół godziny wcześniej. Szybko zasnąłem, a następnego dnia ani się obejrzałem jak minęło południe i staliśmy z bagażami na krzywych płytach chodnikowych dworca autobusowego przy ulicy Pawiej w Krakowie. Kilka godzin później zobaczyłem na własne oczy pierwszą atrakcję podczas wyjazdu w Tatry: korek na "zakopiance". W efekcie minęła już piąta po południu, gdy dojechaliśmy wreszcie do Zakopanego. Ciocia złapała pierwszą z brzegu taksówkę i bez większych przeszkód dotarliśmy do pensjonatu. Spory, czterokondygnacyjny budynek w góralskim stylu nie prezentował się może zbyt reprezentacyjnie, a całość psuła dodatkowo obskurna tablica [Wolne pokoje / Zimmer frei] wbita obok ścieżki prowadzącej do głównego wejścia. Jednak pensjonat miał aż po osiem pokoi na każdym piętrze, co pozwalało zmieścić naraz niemal setkę gości i to głównie dzięki tej pojemności udało się jeszcze zarezerwować w nim dwa miejsca, mimo tak późnej pory. Dopiero w połowie lipca okazało się przecież, że jednak nie pojadę na kolonie nad morze, tylko przyjadę do wujostwa w Krakowie, a wiadomo że najlepsze kwatery w Zakopanem "zaklepane" są już wczesną wiosną.

Nasz pokój znajdował się na najwyższym piętrze, co mi się akurat podobało, bo niecodziennym elementem architektury były dla mnie te skośne stropy i ścięte sufity. Dodatkowo, widok z okna wychodził na Tatry, ale na tym kończyły się atuty. Pokój był od dawna nieodświeżany, nieestetyczna lamperia i odłażąca miejscami ze ścian tania okleina wyglądały mało estetycznie, a mimo wietrzenia, wciąż utrzymywał się w środku niezbyt przyjemny zapach (coś jak dawno nieprane skarpetki). No i łazienka była na korytarzu. Ciocia przepraszała, że tylko coś takiego udało się załatwić last minute, ale ja zapewniałem, że i tak jest wspaniale. O dziwo, wielkie, podwójne łóżko "małżeńskie" było wygodne i nawet niespecjalnie mi przeszkadzało, że muszę spać w nim z ciocią. Na szczęście kołdry były dwie, a nadmiar wrażeń jak na jeden dzień - spory, więc zasnąłem niemal błyskawicznie, mimo wciąż unoszącego się w pomieszczeniu paskudnego zaduchu.

***

Gdy się obudziłem, widok za oknem był jakiś dziwny. Wczorajsza letnia, upalna pogoda zniknęła bezpowrotnie. Słońce świeciło, ale jakby przez mglistą poświatę. Jeszcze bardziej zdziwiłem się, gdy ciocia oświadczyła, że na dziś zaplanowała wyprawę nad Morskie Oko. Z pobieżnie przejrzanych jeszcze w Krakowie folderów i zdjęć dowiedziałem się, że to bardzo daleko, około 9 kilometrów marszu po asfaltowej drodze. Wydawało mi się, że tak forsowna wycieczka nie jest najlepszym pomysłem w pierwszy dzień po przyjeździe i w dodatku w tak niepewną pogodę. Ciocia uspokoiła mnie, że "to się przetrze", bo "w górach zawsze tak jest". Po śniadaniu, dobrze wyposażeni na długi marsz, wyruszyliśmy w drogę.

Na Łysą Polanę, pod bramy wejściowe do Tatrzańskiego Parku Narodowego, dotłukliśmy się jakimś busem. Pamiętam krętą, wąską drogę, mnóstwo zakrętów i przekonanie, że jedziemy już tak długo, że lada moment a będziemy z powrotem w Krakowie! Za bramą stały konne powozy na kilkanaście osób, tak zwane "fasiągi", ale ciocia stanowczo stwierdziła, że nie będziemy męczyć biednych koni. Na szlaku natomiast nie było tłumów o jakich słyszałem. Turystów było sporo, ale bez przesady. Ludzi odstraszyła pewnie niezbyt ładna pogoda. Słońce wciąż nie mogło przebić się zza szarej poświaty. Górskie szczyty owiewała strużka mgły, gęstniejąca im wyżej wchodziliśmy i widzieliśmy ją wyraźniej. Nie było zimno, ale nie było też upalnie i może to nawet lepiej. W skwarze maszerowałoby się znacznie trudniej. Gdy minęliśmy półmetek trasy, mgła towarzyszyła nam już cały czas, ścieląc się w dolinach po obydwu stronach asfaltowej drogi, a gdy weszliśmy w las, kładła się na mchu między drzewami. Wyglądało to tak, jakby cała wilgoć świata, zamiast opaść pod postacią deszczu, skupiła się we mgle. Ciocia stwierdziła, że lepsze to niż rzęsisty deszcz i trudno było się z nią nie zgodzić.

Wreszcie dotarliśmy do celu. Morskie Oko nawet w tak nieprzyjemnej aurze sprawiało zachwycający widok, otoczone grzbietami gór, których szczyty znikały we mgle (a może to były chmury?). Białe opary schodziły aż do tafli jeziora, nadając mu mistycznego wręcz oblicza. Tu, na miejscu, było znacznie więcej turystów niż na szlaku. Rozsiedli się na kamieniach przy brzegu, ale mimo to udało mi się przecisnąć i dotknąć ręką zimnej powierzchni wody. Jeszcze kilka zdjęć i ciocia uznała, że warto zjeść obiad tutaj, w schronisku. Fakt, że serwowano niemal wyłącznie "niezdrowe" jedzenie, nie miał tym razem znaczenia. I chociaż po tak wyczerpującym marszu, ponad dwie godziny pod górę, zjadłbym ze smakiem nawet znienawidzonego kalafiora, zamówiliśmy dwie porcje schabowego z frytkami, do tego wolno mi było wypić całą butelkę Pepsi (ciocia wzięła sobie Fantę). Po szybkim obiedzie chwilę staliśmy jeszcze na tarasie schroniska podziwiając widok Morskiego Oka w tak tajemniczej odsłonie, z mgłą snującą się po jego powierzchni. Wreszcie stwierdziliśmy, że czas ruszać w powrotną drogę. Chmury osnuwające wierzchołki Rysów i Mięguszowieckich Szczytów gęstniały i ciemniały, istniało ryzyko, że w końcu spadnie z nich deszcz. Ciocia przytomnie zauważyła, żeby przed wyjściem, skorzystać z toalety. Zeszliśmy z tarasu, bo WC w schronisku nad Morskim Okiem nie było wewnątrz, ale wchodziło się doń z zewnętrznej strony, po schodach wiodących w dół do piwnicy. Gdy okrążyliśmy budynek, osłupieliśmy. Kolejka do toalety ciągnęła się jak wąż. Stało w niej kilkudziesięciu turystów, a gdy do niej dołączyliśmy, po dobrych 10 minutach przesunęliśmy się może o trzy osoby... W tym tempie oznaczać to będzie niemal godzinę czekania! Ciocia spojrzała na szczyty, pokręciła głową i zapytała:
- Tomek, bardzo ci się chce?
- Nie no, nie aż tak bardzo
- odparłem bez przekonania, bo jednak mi się chciało - Jeszcze trochę wytrzymam.
- Ja też chyba wytrzymam
- powiedziała ciocia - Lepiej iść zamiast tu stać bez sensu. Lada moment się rozpada, a w godzinę możemy być już w połowie drogi. Tam gdzieś na szlaku była też toaleta, więc tam skorzystamy.

Ruszyliśmy, bo to wydawało się najbardziej rozsądne. Kolejka do WC w schronisku była horrendalna. A coś takiego jak przenośny Toi-Toi wtedy jeszcze nie było popularnym wynalazkiem, a już na pewno nie było takiej budki nigdzie w Tatrzańskim Parku Narodowym. Oczywiście, najprościej byłoby po prostu gdzieś po drodze iść "w krzaki" i tam się spokojnie wysikać. Problem w tym, że nie bardzo było gdzie. Po obu stronach asfaltowej trasy, "ceprostrady", ciągnęły się barierki i tabliczki z ostrzeżeniami, aby nie schodzić ze szlaku. Nie bez powodu. Z jednej strony wznosiło się porośnięte lasem, strome zbocze górskie, z drugiej - kilkunastometrowa przepaść. Przed górnym postojem dla fasiągów, na tak zwanej Włosienicy, teren był nieco bardziej wyrównany, ale tam z kolei rosły gęste krzewy kosodrzewiny. Tak gęste, że niemal niemożliwe było wejście w ten gąszcz choćby na dwa metry. Zresztą, wtedy jeszcze wydawało nam się, że wytrzymamy aż do budyneczku na trasie. Dość łatwo zrezygnowaliśmy też wtedy z opcji powrotu konnym powozem. W kolejce na fasiągi czekało na Włosienicy około 50 osób, jednak żadnego powozu nie było. Dyżurujący tam góral twierdził wprawdzie, że "już jadą, już jadą panocku", ale nie było pewności ile ich przyjedzie i czy się wszyscy w nich zmieścimy. Szybko zdecydowaliśmy, że idziemy pieszo. Optymizmu dodawał nam fakt, że na początku wszystko układało się nieźle, a wiadomo że w dół schodzi się nieco szybciej (czy wygodniej, to już odrębna kwestia). Po kilkunastu minutach zauważyłem jednak, że ciocia zachowuje się nietypowo. Milczała niemal przez cały czas, co chwilę rozglądała się też nerwowo na boki.
- Tomek, pamiętasz gdzie mniej więcej była ta toaleta na trasie?
- Eee, chyba jakoś na początku szlaku
- słabo kojarzyłem niewielki budynek, który mijaliśmy podczas drogi w górę - Jeszcze przed tymi dużymi wodospadami.
- Przed Wodogrzmotami Mickiewicza?!
- w głosie cioci usłyszałem irytację - Jezu, przecież to grubo ponad godzinę drogi stąd...
- Nie wytrzymasz, ciociu?
- zaniepokoiłem się
- Nie wiem... - westchnęła i przygryzła wargi.

Sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Przypomniałem sobie słowa brata Olka z pociągu do Krakowa, o tym że kobiety nie potrafią wstrzymywać tak długo jak mężczyźni. Mi też pęcherz dawał w kość, ale czułem, że jeszcze trochę dam radę, a w trakcie marszu było mi nawet łatwiej nad nim zapanować. Spojrzałem za siebie, a potem w przód.
- Ciociu, są takie momenty, że nikogo nie ma na szlaku ani za nami ani przed - zauważyłem - Może wtedy szybko się no... załatwisz na boku drogi, zanim ktoś wyjdzie zza zakrętu?
- Czyś ty zgłupiał, Tomek?!
- ofuknęła mnie - Nie będę sikać na środku tej ulicy. Muszę wytrzymać... albo gdzieś w las...
Chwilę potem minęły nas dwa konne powozy jadące w stronę Morskiego Oka, a potem jeszcze coś jakby mały dżip z napisem "Straż TPN". Samochód mknął cicho, jakby w ogóle nie miał włączonego silnika. Pod górę już prawie nikt nie podążał, mgła gęstniała z każdą minutą, za to regularne grupki turystów schodziły - tak jak my - w dół. Nawet gdyby ciocia przychyliła się do mojego pomysłu, szanse na jego realizację w tej sytuacji były znikome...

... I nagle poczułem szarpnięcie za bluzę. W miejscu, gdzie teren po prawej stronie asfaltowej drogi nieco się wypłaszczył (po lewej wciąż wznosiło się strome, zalesione zbocze) ciocia nagle pociągnęła mnie za rękaw i poprowadziła szybko na coś w rodzaju małej łączki za barierką. Łączkę otaczały z jednej strony niewysokie drzewa liściaste, z drugiej - gęste kępy czegoś podobnego do kosodrzewiny. Ciocia widocznie dostrzegła okazję i miała rację - tak dogodne miejsce może się już nie powtórzyć aż do końca trasy.
- Eee, może ja... tego... poczekam na drodze - zasugerowałem, gdy przekraczaliśmy betonową barierkę
- Wykluczone! - zaprotestowała ciocia - Stojąc sam jak kołek na drodze będziesz wyglądał podejrzanie. Poza tym mgła gęstnieje, nie możemy się stracić z oczu, bo już się nie odnajdziemy. Wiesz jak w górach łatwo się zgubić? Nawet na tak pozornie łatwym terenie! Nie oddalaj się ode mnie dalej niż na dwa metry, zrozumiano?
- Tak jest...
- potwierdziłem posłusznie, szurając butami w wysokiej mokrej trawie. Wydawała mi się tak śliska, że jeden nieostrożny krok, a przewrócę się jak filmowy bohater komedii na skórce od banana.

Odeszliśmy na kilka ładnych metrów od asfaltowej trasy, krzewy trochę osłaniały to miejsce, gdzie teraz staliśmy. Wyprzedziłem ciocię o parę kroków, rozejrzałem się w terenie przed nami, a gdy odwróciłem się z powrotem, aż mnie zamurowało. Niemal tuż za mną, na skraju kępy krzaków, ciocia kucnęła i zaczęła sikać. Zdziwiłem się podwójnie, bo po pierwsze, ciocia Ania była najbardziej pruderyjną osobą jaką znałem i raczej spodziewałem się, że uprzedzi mnie i zabroni mi się odwracać pod groźbą śmierci niż pozwoli, żebym widział ją w takiej sytuacji. A po drugie, pozycja którą przyjęła, była dość dziwna, żeby nie powiedzieć - akrobatyczna. Ciocia kucnęła na bardzo wysokich nogach i bardzo mocno pochyliła się do przodu, tak że tyłek miała wypięty bardzo wysoko, nawet nie pod kątem 90 stopni jak w pozycji "na Małysza", ale jeszcze wyżej! Prawą ręką podpierała się o ziemię, lewą trzymała zsunięte lekko majtki, dzięki czemu nie mogła ich zamoczyć, w przeciwieństwie do tego, gdyby zsunęła je do kostek. Trzeciej ręki już nie miała do trzymania spódnicy, więc zarzuciła ją sobie daleko na plecy, a tak mocne pochylenie do przodu całego ciała nie stwarzało niebezpieczeństwa, że spódnica nagle zsunie się z powrotem na tyłek i zamoczy. W tak dziwacznej pozycji, gdzie pupę miała wyżej niż głowę, była - trzeba przyznać - jakaś przemyślana metoda, ale całość z perspektywy obserwatora wyglądała dość groteskowo, żeby nie powiedzieć komicznie. Mi jednak do śmiechu wtedy nie było.
- Och... ja... tego... - z zażenowaniem przeniosłem wzrok w inną stronę i chciałem odejść chociaż na kilka kroków
- Nie oddalaj się - syknęła ciocia - Pamiętasz? Kontakt wzrokowy!
- Ale ciociu...
- jęknąłem
- Żadnego "ale"! Warunki są trudne, więc mamy się nie spuszczać z oczu. I też się wysikaj szybko, skoro jest okazja.
- No dobrze -
mruknąłem...
Z tymi warunkami ciocia niewątpliwie miała rację. Mgła była tak gęsta, że z miejsca w którym się znajdowaliśmy, właściwie nie było już w ogóle widać "ceprostrady", a przecież zeszliśmy z trasy najwyżej na 10 metrów! Niestety, wypięty w tatrzańską przestrzeń goły tyłek cioci Ani wciąż widziałem jak na dłoni... Chcąc się chociaż na chwilę od tego widoku oderwać, skorzystałem z jej sugestii, odwróciłem się tyłem do niej, rozpiąłem rozporek i też zrobiłem, co trzeba. Gdy się ubieraliśmy, żadne z nas, zamroczone chwilowym uczuciem nieokiełznanej ulgi po opróżnieniu pęcherza, nie zauważyło ciemnej sylwetki człowieka, stojącego na ścieżce, którą przyszliśmy...

***

- Kim pan jest? - krzyknęła ciocia, która pierwsza dostrzegła nieznajomego mężczyznę - Co pan tutaj robi?
- To ja powinienem się państwa o to zapytać - powiedział pewnym głosem ten człowiek, a gdy zrobił jeszcze kilka kroków do przodu, zauważyliśmy że ma na sobie mundur w zgniłym, zielonym kolorze.
- Pytam jeszcze raz: kim pan jest? - powtórzyła z naciskiem ciocia
- Starszy strażnik Bogdan Juźwa, straż Tatrzańskiego Parku Narodowego - wyrecytował - I ja zapytam jeszcze raz: co państwo tu robią? Nie widzieli państwo barierek i tabliczek z zakazem opuszczania trasy i schodzenia ze szlaku?
- Zeszliśmy z trasy ledwie na kilka metrów w bok - tłumaczyła spokojnie ciocia - Musieliśmy się załatwić. W schronisku była bardzo długa kolejka do toalety, a baliśmy się, że nie damy rady dojść do kolejnej.
- Złamali państwo zakaz i weszli na teren ścisłego rezerwatu przyrody. Nawet kilka metrów od szlaku występują chronione stanowiska bardzo rzadkich i cennych roślin: szarotki alpejskiej, jaskra karłowatego i kosaćca. To jest podstawa do ukarania państwa mandatem.
- Proszę pana, bardzo uważaliśmy żeby niczego nie podeptać. Weszliśmy w ten teren na dosłownie trzy minuty. Proszę zrozumieć, że to wyjątkowa sytuacja i...
- Taa, każdy się tak tłumaczy
- przerwał jej strażnik
- To co, mieliśmy się zsikać w majtki?! - wybuchnęła ciocia - Ciekawe, co pan by zrobił na naszym miejscu!
- Niechże się pani uspokoi
i nie pogarsza swojej sytuacji - stanowczo i spokojnie powiedział strażnik - Zapraszam państwa do samochodu, pojedziemy do strażnicy i tam sobie wszystko wyjaśnimy.

Ciocia próbowała jeszcze dyskutować, ale strażnik był nieugięty. Zaprowadził nas do stojącego na "asfaltówce" małego dżipa. Usiedliśmy z ciocią na tylnej kanapie, mężczyzna ruszył. Znowu bezwiednie zwróciłem uwagę na fakt, że silnik chodził bardzo cicho, bezgłośnie wręcz.
- Elektryczny - odezwał się nagle strażnik, jakby czytając mi w myślach, po czym nic już więcej nie powiedział.
Mimo to, początkowo nie czułem niepokoju, ba, nawet się cieszyłem, że wygodnie i nie moknąc dojedziemy gdzieś w pobliże cywilizacji. A jeśli będzie trzeba zapłacić jakiś mandat, no to trudno... Minęliśmy już duży parking na Łysej Polanie, ale dalsza trasa nie przypominała mi okolic, które mijaliśmy jadąc rano z Zakopanego. Było stanowczo zbyt mało zakrętów. Wreszcie w oddali zobaczyłem znajome kontury Giewontu. Musieliśmy wjeżdżać do miasta inną drogą. Nie dotarliśmy jednak do centrum. Strażnik skręcił, a po chwili zaparkował przed budynkiem przekraczającym rozmiarami okoliczną, dość rzadką zabudowę. Duży maszt na dachu przywołał mi pomysł, że dojechaliśmy do siedziby Straży Parku.

Strażnik poprowadził nas po schodach i wąskimi korytarzami w głąb budynku. Zastanowiło mnie, że w środku nie ma żywej duszy, a spodziewałem się harmidru i tłumu pracujących ludzi. W końcu wskazał nam wejście do jednego z pokojów, a tam dwa krzesła przed okazałym biurkiem.
- Ile masz lat, kolego? - strażnik przyjrzał mi się badawczo, gdy zasiadł po przeciwnej stronie biurka
- Piętnaście - odparłem szybko
- Skończone?
- No... nie. Czternaście i pół.
- Masz jakiś dowód przy sobie? Nie wiem... legitymację szkolną, kartę rowerową, książeczkę zdrowia?
- drążył
Pogrzebałem chwilę w plecaku i wyciągnąłem legitymację. Strażnik przez chwilę studiował ją uważnie.
- Szkoda - westchnął w końcu
- Czego pan od niego chce? - włączyła się w końcu ciocia - I długo będziemy jeszcze tu siedzieć? Pan nie ma prawa...
- Mam prawo  - przerwał strażnik i beznamiętnym głosem zaczął recytować - Na mocy artykułu 18. Ustawy o ochronie przyrody z 1991 roku Straż Tatrzańskiego Parku Narodowego ma prawo zatrzymywać, przesłuchiwać, nakładać mandaty i przekazywać Policji podejrzanych o popełnienie wykroczenia na terenie TPN.
- Też mi wykroczenie... - prychnęła ciocia - No dobrze, to daj pan ten mandat i zakończmy już tę przykrą sprawę
- Chwila, chwila
- zaprotestował mężczyzna - Pani nastawienie od początku tej interwencji przekonuje mnie, że nie powinienem ograniczyć się do wystawienia mandatu.
- Moje nastawienie?!
- Tak, zamiast przyznać się do popełnienia wykroczenia i z pokorą przyjąć upomnienie, pani się wykłóca, protestuje, wyśmiewa sytuację...
- Wie pan co...
- powiedziała ciocia - Ja chyba poproszę o rozmowę z pana przełożonym.
- Nie ma takiej możliwości - odparł spokojnie strażnik - Komendant jest aktualnie na akcji w Tatrach Zachodnich i nie wiadomo kiedy wróci. Może za godzinę, a może w środku nocy. Ale nawet gdyby był, nie przysługuje państwu prawo do odwołania się do komendanta. Zastrzeżone jest wyraźnie, że strażnik ocenia sytuację zgodnie z własną wiedzą i przekonaniem. Jeśli osoba co do której podejmowana jest interwencja nie zgadza się z tą oceną, alternatywą jest wezwanie Policji.
- O, bardzo proszę, proszę wezwać Policję - orzekła ciocia - Policja na pewno zobaczy bezsens tej całej awantury i umorzy sprawę.
- Pani mnie nie zrozumiała
- ciągnął spokojnie mężczyzna - Policja nie jest od oceny sytuacji, a tym bardziej nie może niczego umarzać. Jeśli osoba nie współpracuje ze Strażą Parku podczas interwencji oczywiste jest, że wzywamy Policję. A policjant na podstawie notatki wystawionej przez strażnika, opisującej całe zdarzenie, kieruje do Sądu wniosek o dalsze postępowanie w tej sprawie.
- Czyli albo przyjmę mandat albo wzywa pan Policję i idziemy do Sądu?
- dopytała nieco zbita z tropu ciocia
- Nie, proszę pani. Jak już wspomniałem, na mandat jest już za późno. W mojej ocenie państwa zachowania zasługuje na większą karę, dlatego bez Sądu się nie obejdzie. Zatem Policję wezwiemy tak czy inaczej.
- To po co nas pan tutaj trzyma? Wypytuje siostrzeńca o wiek i w ogóle?
- Liczyłem, że się pani opamięta i zacznie myśleć rozsądnie, zamiast pogarszać swoją sytuację. Sprawa w Sądzie to same problemy. Po pierwsze logistyczne. Sprawę rozpatrywać będzie Sąd Rejonowy w Nowym Targu, co oznacza dla państwa kilka długich wycieczek.
- Kilka?!
- Cóż, różnie w życiu bywa
- strażnik rozłożył ręce w teatralnym geście - Wystarczy że na sali sądowej nie pojawi się przedstawiciel strony skarżącej, czyli Straży Parku, a całą rozprawę trzeba będzie przełożyć. A wie pani jak to jest, może wypaść jakaś nagła akcja... I wtedy będzie państwa czekać kolejna wycieczka do Nowego Targu, a to niezbyt wygodne, zwłaszcza dla młodego kawalera, który mieszka tak daleko stąd - mężczyzna popukał znacząco palcem w moją legitymację szkolną
- Pan jest złośliwy.
- A to jeszcze nie koniec. Kary nałożone na państwa mogą być surowe. Dla pani może to być grzywna, minimum 500 złotych, ale zwykle jest znacznie więcej, ograniczenie wolności lub pozbawienie wolności od trzech miesięcy do nawet pięciu lat. Oczywiście za takie wykroczenie Sąd nawet nie pomyśli o górnej granicy, ale naprawdę chciałaby pani spędzić trzy miesiące w więzieniu? Wie pani jaki tam przebywa element? W kobiecym areszcie? A pani... eee... siostrzeniec może dostać nawet dozór kuratora, a już na pewno będzie mieć nasrane w papierach na samym początku dorosłego życia.

- Sąd może też nas uniewinnić - powiedziała niepewnie ciocia
- Teoretycznie tak. Ale mając podstawę w postaci mojej notatki z zatrzymania, mojego opisu sytuacji, zebranych dowodów i moich zeznań na temat tego, jak się państwo zachowywali w kontakcie ze Strażą Parku, że nie okazali państwo skruchy i tak dalej, nie ma szans, żeby Sąd nie wymierzył choćby minimalnej kary. Ile pani zarabia? Tysiąc miesięcznie, tysiąc dwieście? Stać panią na tysiąc albo dwa tysiące grzywny? Od osoby?
- Dobrze, już dobrze - westchnęła ciocia - Więc jakie mamy wyjście? Skoro pan twierdzi, że na mandat i tak już jest za późno. Mamy zacząć przepraszać i się pokajać, żeby pan napisał łagodniejszą tę całą notatkę?
- Cóż, ja jej jeszcze nie napisałem i wcale nie muszę jej pisać - powiedział tajemniczo strażnik
- Czyli... Aha, czyli chce pan łapówkę?!
- Możemy tak to nazwać... Aczkolwiek ja nie przyjmuję pieniędzy.
- Teraz już zupełnie nie rozumiem...
- Słyszała pani o czymś takim jak... ekhm... zapłata w naturze?


Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Ja miałem wrażenie, jakby cały świat nagle odkleił się od rzeczywistości, która rozgrywała się w tym pokoju. Z kolei na twarzy cioci pojawiły się zmarszczki, jakby nie dowierzała temu, co usłyszała i wciąż sobie to układała w głowie.
- Bezczelność! I chamstwo! - niemal krzyknęła i poderwała się z miejsca - Tomek, wychodzimy! Ani chwili dłużej...
- Pani siada!
- syknął strażnik - Musimy zaczekać na Policję, spisać protokół.
- A czekajmy
- powiedziała ciocia - Przy okazji wszystko im powiem, na co pan tu sobie pozwala. Będzie się pan gęsto tłumaczył, o!
- Pani słowo przeciw mojemu - machnął ręką mężczyzna - Każdy uzna, że wymyśliła to pani, żeby uniknąć kary. Może to pani sobie mówić nawet w Sądzie. Nie ma pani cienia dowodu, ja za to mam dowody na państwa wykroczenie. Zdjęcia, które wykonałem z samochodu i potem, gdy państwo się... załatwialiście... Zdjęcia szkód terenu na skutek państwa przejścia w obszarze niedozwolonym... Proszę więc pomyśleć rozsądnie, co jest dla was najbardziej korzystne. Naprawdę pani to potrzebne...? Ta policja, sądy...? Zamiast paru minut przyjemności...

Ciocia chwilę milczała, kręcąc głową wciąż jakby z niedowierzaniem.
- Panu naprawdę nie wstyd?! Proponować takie rzeczy kobiecie w moim wieku? Żonatej. I to jeszcze w obecności dziecka?
- Niech się młody uczy życia
- zarechotał facet - I nie, nie jest mi wstyd. Tu, na tym biurku brałem różne, zresztą nie tylko kobiety, a najstarsza była jakoś pod siedemdziesiątkę.
- Pan jest potworem
- z obrzydzeniem podsumowała ciocia
- To pani zdanie. Ja bym się raczej nazwał kolekcjonerem... No, ale my tu gadu gadu, a czas leci. Muszę wiedzieć teraz jaka jest wasza decyzja. Albo mi... zapłacicie na miejscu i za pół godziny zapomnimy o całej sprawie, a zdjęcia zostaną zniszczone, albo czekać państwa będzie rozprawa w Sądzie i przykre konsekwencje, co najmniej finansowe.
- Zaraz!
- odezwała się nagle ciocia po chwili zastanowienia - "Zapłacicie"? Co to ma znaczyć? Że Tomek... on też miałby...
- Nie, co pani! - prychnął strażnik - Mam swoje zasady. Młody nie ma przecież piętnastu lat, więc jego nie wyrucham. Dostanie, powiedzmy, dwadzieścia pasów na gołe dupsko i sprawa zamknięta.
- Nie! - zaprotestowała ciocia - Zgodzę się na pana... warunki... jeśli siostrzeniec nie poniesie żadnych konsekwencji.
- To nie wchodzi w grę. Młody też musi dostać jakąś karę. Mogę zejść do dziesięciu pasów, to moje ostatnie słowo.

- Tomek, co ty na to?
- zapytała po chwili ciocia - Dasz radę?
- Eee, tak, ale... ty... ciociu
- Mną się nie przejmuj
- powiedziała poważnie, łapiąc mnie za rękę - Zgodzisz się na te pasy i pójdziemy wreszcie z tego okropnego miejsca?
- Tak, ja wszystko wytrzymam.
- I daje pan słowo, że jak się zgodzimy na to, co pan... proponuje, to nie będzie żadnej sprawy z tego? Dowody, zdjęcia....
- Wszystko zostanie zniszczone natychmiast
- zapewnił - Tam w rogu stoi niszczarka do dokumentów.
- Ech... dobrze, wygrał pan... Niech już będzie to, co pan... chce. Byle szybko
- powiedziała ciocia, a po chwili dodała - I jak to pan sobie teraz wyobraża?
- Normalnie. Młody, ściągaj gacie - polecił strażnik wstając zza biurka i odpinając pas ze spodni - Pani też się już przygotuje. Jak skończę z nim, od razu zabieram się za panią.
- A czy Tomek może wtedy wyjść do innego pomieszczenia?
- dopytała ciocia
- Nie musi, jak dla mnie może zostać, a nawet patrzeć - zaśmiał się obrzydliwie mężczyzna
- Nalegam, żeby wyszedł - powiedziała ostro ciocia
- Nie ma sprawy, niech pójdzie tam i tam zaczeka - strażnik pchnął drzwi do sąsiedniego, pustego pomieszczenia. Potem sięgnął do szuflady biurka, wyjął paczkę prezerwatyw i położył na blacie. W stronę cioci popchnął też kopertę zawierającą dowody naszego "przestępstwa" - Ale jak za minutę nie będzie pani gotowa do ruchania, to nici z umowy.
- Jak mam się... przygotować?
- jęknęła ciocia
- Majtki zdjąć, spódnicę podwinąć do góry. Oprzeć się o biurko, pochylić i wypiąć dupę. Nogi szeroko - wydawał polecenia strażnik - Radzę się też potem mocno trzymać, bo będzie ostro. Jutro w góry raczej pani nie będzie w stanie pójść. No, kolego, ale zanim moje przyjemności, to czas na ciebie - zwrócił się do mnie.

Rozpiąłem spodnie i zsunąłem je do kolan. Facet pociągnął mnie na środek pokoju, zgiął mnie wpół na stojąco i zsunął mi slipki. Obróciłem się przez ramię i zobaczyłem ciocię, która przez buty ściągała swoje białe majtki. Pomyślałem jeszcze jak bardzo się poświęca, także dla mnie, żebyśmy wyszli z tych tarapatów bez formalnych konsekwencji. Ja dostanę "tylko" lanie, a ona...Taka wstydliwa, stateczna, nobliwa kobieta po pięćdziesiątce, idealna mężatka, decyduje się na piekło, po którym całe jej życie może już nie być takie samo... Zobaczyłem jeszcze jak przekłada się przez biurko i wypina swój wielki, goły teraz, tyłek... Zdawało mi się, że cała drży. Zrobiło mi się słabo. Nawet nie zdążyłem zapragnąć, żeby teraz skończył się świat, żeby rozstąpiła się ziemia. Strażnik wziął zamach i przyłożył mi na dupę z całej siły szerokim, skórzanym pasem wojskowym... Ból rozszedł się błyskawicznie po całym ciele, aż zamknąłem oczy...

... Gdy je otworzyłem, dookoła było ciemno. Pulsowały mi skronie i czułem ból, ale nie na pośladkach, ale gdzieś z tyłu głowy. Nieprzyjemny zapach wdzierał mi się w nozdrza, pewnie dlatego, że oddychałem teraz tak szybko jak sprinter po pobiciu rekordu w biegu na 100 metrów.
- Tomek, co się dzieje? - usłyszałem zatroskany głos cioci
- Nie wiem... boli mnie...eee... - odparłem nieprzytomnie
- Krzyczałeś przez sen, a potem się chyba uderzyłeś głową o poręcz łóżka
- Więc... więc to był tylko sen?!
- wciąż nie mogłem się odnaleźć w rzeczywistości, która wyglądała tak, że siedziałem na łóżku w zatęchłym pokoju zakopiańskiego pensjonatu. Za oknami ledwie świtało.
- Ach, no tak! Pierwsza noc na nowym miejscu - skwitowała rzeczowo ciocia - Wtedy zawsze śnią się koszmary.

wtorek, 9 listopada 2021

(63.) Wakacyjny wyjazd (część 1. - pociąg)

Te wakacje miały wyglądać zupełnie inaczej. Kilka tygodni w domu, potem kolonie nad morzem na początku sierpnia i kolejne tygodnie w domu. Jak to jednak często bywa, życie napisało zupełnie inny scenariusz. Miejsce na koloniach, w dużym procencie współfinansowanych przez Urząd Miasta, odstąpiłem młodszej siostrze Beaty. Oczywiście nie bezinteresownie. W zamian za tę "szlachetną" decyzję odzyskałem możliwość gry w szkolnej drużynie piłkarskiej, której w nadchodzącym roku miałem być nawet kapitanem. A to wszystko przez nieszczęsną imprezę urodzinową Konrada, na której przesadziłem z alkoholem. Wskutek czego rodzice powiedzieli, że z graniem w piłkę koniec, chyba że w najbliższym okresie wykażę jakieś dojrzałe zachowanie. Sprawa z ubogą rodziną Beaty i jej siostrą, dla której w tym roku nadeszła nieoficjalna kolej na jakiś wyjazd, spadła mi więc jak z nieba. Rezygnacja z kolonii i spędzenia prawie dwóch tygodni nad morzem nie była dla mnie łatwa, ale gra w piłkę była dla mnie jednak ważniejsza. Nawet jeśli oznaczało to, że przez całe wakacje nie ruszę się nigdzie z mojego miasta...

I wtedy zadzwoniła ciocia Anna - siostra mojej mamy, mieszkająca z mężem w Krakowie. Spędziłem u niej dwa tygodnie poprzednich wakacji i chociaż lubię ją i - zwłaszcza - wujka, a miasto bardzo mi się podobało, tamtego wyjazdu nie wspominam dobrze. Przedostatniego dnia pobytu miałem gdzieś jechać z wujkiem, ale musiał iść do pracy, a ciocia nie miała czasu. Wyrwałem się więc z domu sam, bez pozwolenia, na wycieczkę po obcym mieście, co nie mogło się skończyć inaczej niż wściekłością cioci. Gdy wróciłem, bez żadnej dyskusji sprała mnie na goły tyłek. A ponieważ to było dopiero drugie lanie w moim życiu, a pierwsze od kogoś z rodziny - przeżyłem to dość traumatycznie i w duchu powiedziałem sobie, że już nigdy moja noga nie postanie u cioci w Krakowie. Gdy zatem dzwoniła do mamy tej wiosny i pytała, czy przyjadę również w tym roku, odpowiedź była przecząca, a oficjalnym uzasadnieniem - mój wyjazd na kolonie. W lipcu jednak sytuacja zmieniła się diametralnie. Przy kolejnej rozmowie z siostrą, mama napomknęła, że jednak nie jadę na kolonie, dodając że Tomek wspaniałomyślnie odstąpił miejsce ubogiej koleżance (a przemilczając głębsze podłoże tej decyzji). Zachwycona tą szlachetnością ciocia powiedziała, że w tej sytuacji koniecznie muszę przyjechać do nich, do Krakowa, a ona - doceniając mój niezwykły gest - postara się zorganizować mi jakąś specjalną niespodziankę.

- Pewnie kolejne lanie na gołą dupę, albo jakiś specjalny przyrząd do bicia - podsumowałem to złośliwie w rozmowie z Beatą, która przyszła się pożegnać w przeddzień mojego wyjazdu
- To nie jedź - powiedziała dziewczyna - Przecież nie musisz.
- Nie wypada nie jechać w tej sytuacji
- przyznałem - Poza tym bardzo lubię wujka i może w tym roku uda mu się wyrwać parę dni urlopu na mój przyjazd.
- A jak ciocia znowu da ci lanie? -
zmartwiła się Beata
- Chyba nie, będzie jej głupio - stwierdziłem - Z tego co mama mówi, ciocia jest zachwycona tym, że oddałem twojej siostrze miejsce na koloniach. Bardziej się boję tego, że mi będzie trudno spojrzeć jej w oczy po tym, jak się zachowałem w zeszłym roku. To było nieodpowiedzialne, to moje samowolne wyjście na miasto, mogłem się zgubić nawet jeśli wydawało mi się, że znam drogę. Jakby nie patrzeć, zasłużyłem na karę wtedy, chociaż może nie od razu lanie na goły tyłek...
- Ale jak mówisz, że to się już nie powtórzy, a ciocia też już się tak nie zachowa, to może być fajnie
- perorowała Beata
- Pewnie masz rację, chociaż i tak wolałbym tu zostać razem z tobą...
- Oj, kochanie, wiem -
dziewczyna pogłaskała mnie po policzku - Ale może to nawet dobrze, że jedziesz. Jeszcze przez jakiś czas nie powinniśmy się za często spotykać, aż moja mama ochłonie po ostatniej rozróbie...

Pod słowem "rozróba", którego użyła Beata, kryły się ostatnie dramatyczne wydarzenia w domu dziewczyny. Szereg nieszczęśliwych zbiegów okoliczności sprawił, że gdy mama Beaty wróciła do domu, uznała że wraz z dziewczyną robiliśmy coś bardzo nieprzyzwoitego i niewłaściwego dla nastolatków w tym wieku. Po prawdzie, co jednak miała uznać, skoro ja stałem na środku kuchni w samych majtkach, Beata była zgrzana i zmachana, jakby przebiegła maraton, a jej braciszek zacytował matce słowa siostry: "Chodź, Tomek, zrobimy to w pokoju"? W każdym razie, zanim okazało się, że nic złego nie robiliśmy, zdążyłem dostać od mamy Beaty solidne lanie paskiem (na goły tyłek, rzecz jasna) i chociaż ślady na pupie przydały mi się do wyprostowania innej sprawy, samo lanie było ciężkim przeżyciem, a w pewnym momencie byłem niemal pewny, że pani Znyk mnie tam zatłucze. A gdy już się wyjaśniło, że nie byliśmy niczemu winni, kobieta bez słowa wybiegła z mieszkania i trzasnęła drzwiami. Nie że oczekiwałem przeprosin czy oficjalnej rehabilitacji, ale to było dziwne tak czy inaczej.

- Twoja mama coś w ogóle mówi na ten temat? - dopytałem
- Nie, w ogóle nic - powiedziała Beata - Ale ona tak ma w takich sytuacjach. Jak jest jej głupio, albo nie wie co powiedzieć czy jak przeprosić, to zamyka się w sobie i zachowuje się, jakby się nic nie stało. A jakby jej o tym przypomnieć, to się zirytuje albo wybuchnie.
- Mam nadzieję, że tobie nic nie zrobiła złego...
- zmartwiłem się - Nie zlała cię potem, czy coś...
- Nie, spokojnie!
- uśmiechnęła się - Już bardzo dawno nie dostałam od niej w dupę. Po prostu unika tego tematu, jakby nic się nie wydarzyło. Ale właśnie dlatego to dobrze, żebyś się przez jakiś czas jeszcze nie pokazywał jej na oczy. W końcu sama się z tym jakoś pogodzi. A niedługo wrzesień, więc będziemy do woli widywać się w szkole.

Trudno było odmówić rozsądku takiemu rozumowaniu, zresztą chwilę potem Beata przylgnęła swoimi ustami do moich i pożegnała mnie przed wyjazdem tak żarliwie, że cały świat na chwilę przestał dla mnie istnieć.

Następny dzień pojawił się z bezchmurnym, sierpniowym niebem. Tej nocy i tak spałem niewiele. Stres przed podróżą zrobił swoje. Pierwszy raz w życiu miałem sam przejechać pociągiem przez pół Polski. Jak na moje 14 lat z hakiem to może nic takiego, ale czasy były jakie były, a moi rodzice jednak dość bojaźliwi w takich sprawach i zgodzili się na to tylko dlatego, że pociąg jechał bezpośrednio do samego Krakowa, więc nie było konieczności przesiadek. Co więcej, kupili mi bilet w pierwszej klasie, licząc że będzie tam bardziej dystyngowane towarzystwo zamiast "problemowych" współpasażerów. Dlatego gdy pospieszny skład jadący znad morza do Krakowa wtoczył się na stację, spodziewałem się, że spędzę kilka godzin w towarzystwie profesorów, lekarzy czy bogatych emerytów. Tymczasem w wagonach pierwszej klasy większość stanowili "normalni" ludzie, także z dziećmi. I było ich sporo, w końcu sezon wakacyjny w pełni, a pociąg łączył bałtyckie kurorty z południem Polski. Wreszcie Tato znalazł mi miejsce w przedziale na samym końcu wagonu (to były czasy, gdy w pociągach pospiesznych nie obowiązywała jeszcze rezerwacja). Z sześciu miejsc wolne były aż dwa. Przy oknie siedziały: korpulentna pani w średnim wieku i zgrabna nastolatka nieco starsza ode mnie (pewnie jej córka). W środku siedziała starsza zakonnica, a naprzeciw niej drzemał szpakowaty pan w garniturze. Obydwa miejsca od korytarza były wolne, może dlatego, że ostro z tej strony świeciło słońce. Mi to jednak nie przeszkadzało. Zasunąłem zasłonki, nałożyłem czapkę z daszkiem, pożegnałem się z rodzicami, potaknąłem na ich niekończące się prośby, że mam na siebie uważać, a na dworcu w Krakowie odbierze mnie wujek, i po chwili pociąg ruszył.

Zakonnica czytała książkę, facet w garniturze dalej spał, pani pod oknem rozwiązywała krzyżówki, a jej domniemana córka gapiła się w okno. Wydawało się, że czeka mnie idylliczna podróż. Niestety, chwilę po odjeździe ze stacji, na korytarzu zrobiło się głośniej. Od przodu wagonu przeciskali się jacyś ludzie z walizami i torbami. Głośne rozmowy i narzekania na tłok docierały aż do naszego, ostatniego przedziału. Wreszcie otworzyły się drzwi. Wysoka kobieta wcisnęła głowę do środka, rozejrzała się i zaskrzeczała:
- Tu jest jedno miejsce wolne, siadaj tu Olek, a ja z twoim bratem będziemy zaraz obok w poprzednim przedziale.
I wlazł do środka wysoki, pryszczaty nastolatek, na oko miał może 16 lat. Bez słowa i z naburmuszoną miną usiadł na ostatnim wolnym miejscu naprzeciw mnie. Stwierdziłem, że i tak nie jest najgorzej, nałożyłem słuchawki walkmana i bezwiednie śledziłem mijany za oknami krajobraz. 

Chłopak naprzeciw mnie nie podróżował tak spokojnie jak pozostali współpasażerowie. Wiercił się, wzdychał, co chwilę wychodził na korytarz. W pewnym momencie stwierdziłem nawet, że lepiej by było, gdyby już tam został, zamiast co chwilę otwierać i zasuwać drzwi. Po niemal dwóch godzinach podróży to ja jednak musiałem wstać, żeby pójść do toalety. Na szczęście było blisko, bo zajmowaliśmy ostatni przedział w wagonie, więc ten przybytek był zaraz obok. Na tym jednak kończyły się dobre informacje. Jak wówczas wyglądały toalety w pociągach wie każdy, kto podróżował polską koleją w latach 90-tych XX wieku. Z obrzydzeniem rozejrzałem się po obskurnym wnętrzu niewielkiej klitki. Z jeszcze większym, przez chusteczkę, podniosłem klapę kolejowego sedesu. Próbowałem przekręcić blokadę drzwiczek, ale się nie dało. Pewnie kolejna fuszerka. Gdybym przyszedł na większą potrzebę byłby to problem, ale skoro chciałem się tylko wysikać uznałem, że przytrzymam drzwi stopą i nikt mi w ten sposób nie wejdzie do środka. Sedes był ustawiony tyłem do drzwi, zatem nie mogłem stanąć tak jak się powinno, z przodu, bo wówczas nie sięgnąłbym nogą do drzwi. Dlatego stanąłem z boku muszli, przyblokowałem butem drzwi, szybko się odlałem i dumny z tego jak poradziłem sobie z nietypową sytuacją, wróciłem na korytarzyk wagonu. Chłopak z mojego wagonu - Olek - również tam był i rozmawiał z kimś niemal identycznym jak on. Bliźniacy! Z pewnością był to więc jego brat, który podróżuje z ich matką w kolejnym przedziale. Dziwne było, że skoro były tam dwa wolne miejsca, to matka nie pozwoliła im usiąść razem, a sama nie zajęła miejsca w moim przedziale. Widocznie bardzo krótko ich trzyma i chce mieć ich pod ścisłą kontrolą, bo innego wytłumaczenia nie znalazłem. Przestało mnie za to dziwić w tej perspektywie, że ów Olek tak często wychodzi na korytarz.

Nie wszedłem od razu do swojego przedziału. Stanąłem za to w odległości około dwóch metrów od rozmawiających braci. Spojrzeli na mnie przelotnie, ale gdy zauważyli, że mam na uszach słuchawki (zgodnie z radą Taty, wszelkie cenne rzeczy - takie jak pieniądze, bilet czy walkman właśnie - miałem nosić cały czas przy sobie, nawet gdy będę szedł tylko do toalety), uspokoili się i wrócili do rozmowy. Ja tymczasem wyłączyłem muzykę, dzięki czemu mogłem słyszeć każde ich słowo.
- Ale kukułka! - powiedział brat Olka
- Kto?
- No, ta laska co jest z tobą w przedziale, przy oknie
- Aaa, tak
- potwierdził Olek - Fajna dupencja. Szkoda, że nie siedzi obok mnie, tylko ta zakonnica...
- A nawet jakby siedziała, to co? Obmacałbyś ją skoro jedzie z matką?
- No nie... Ale może chociaż w balony by się udało zajrzeć.
- Zapomnij! Ja mam lepszy pomysł.
- Taa...? Jaki? -
powątpiewał Olek
- No przecież do kibla będzie musiała kiedyś iść, nie? Laski nie mogą tak długo wstrzymywać jak faceci.
- No i...?
- Słuchaj! Zakleiłem taśmą klejącą blokadę drzwi w tym kiblu tu obok, za twoim przedziałem. Da się zamknąć tylko na klamkę, ale wtedy można spokojnie otworzyć z zewnątrz.
- I co?
- No, Olek, myśl! Jak wejdzie do kibla i ściągnie majty, to wtedy my otworzymy te drzwi i będziemy wszystko widzieć. Tam jest taki syf, że na pewno nie usiądzie, tylko będzie wypięta nad klopem. Dupa, cipka, wszystko będzie jej widać.
- Rozpozna nas i narobi dymu...

- Mam kominiarki, założymy przed wejściem. A jak się będzie mocno rzucać, to mam też ten spray od tego kolesia z poprawczaka. Pryśniesz raz w twarz i człowiek się staje taki przymulony, że można z nim wszystko zrobić.
- No nie wiem... Trochę to ryzykowne...
- Olek, kurwa! Nie pękaj! A zresztą... Nie chcesz, to sam to zrobię. Ty mi tylko musisz dać cynk.
- Jaki cynk?
- No kiedy ona do kibla będzie szła. Koło mojego przedziału nie będzie przechodziła, więc nie będę wiedzieć kiedy. Dlatego jak zobaczysz że wstaje i wychodzi, zapukasz mi w ściankę od przedziału. Siedzę dokładnie za twoim siedzeniem, a matka za tą zakonnicą.
- Noooo, dobra... Co mam zrobić dokładnie?
- Znasz ten rytm? "Ce-ce-cewuka-cewukaes-legia"? Wystukaj to w ściankę jak będzie szła, a ja wtedy idę za nią i dobieram się jej do dupci. A ty jak chcesz i się nie spietrasz to też możesz.

Serce zaczęło mi bić jak oszalałe. Wyglądało na to, że ci dwaj planowali wyjątkowe świństwo. Niefajne jest już samo podglądanie dziewczyny przez dziurkę od klucza, chociaż pewnie wielu chłopaków nieraz to robiło. Ale wtargnięcie do toalety w trakcie, gdy dziewczyna będzie goła i bezbronna, w dodatku mówili coś o jakimś sprayu obezwładniającym, to już ostre przegięcie. Faktycznie, moja współpasażerka była wyjątkowo atrakcyjną nastolatką i sam chętnie zobaczyłbym jej tyłeczek bez spodni, ale nie w tak brutalny i paskudny sposób. Wręcz przeciwnie - teraz chciałbym ją ochronić przed tym, co ci dwaj jej szykują, ale jak miałem to zrobić? Powiedzieć jej wprost, albo jej matce? Pomyślą, że mam z tym coś wspólnego, bo inaczej skąd bym wiedział. Że podsłuchałem na korytarzu? To byłoby zbyt pokrętne tłumaczenie. A może jednak nie pójdzie do toalety? Albo pójdzie z mamą? Nie, raczej nierealne. Zwykle w takich sytuacjach jedna osoba zostaje w przedziale pilnować bagażu. A półtoralitrowa butelka "Staropolanki", która stała przed dziewczyną i z której ta często pociągała duże łyki, nie zwiastowały by długa jeszcze podróż miała się obyć bez wyjścia "na siku"... Co robić?

Pociąg toczył się przez bezkresne pola i łąki. Miarowy stukot kół uśpił już nie tylko faceta w garniturze, ale też zakonnicę. Olek tymczasem wciąż kręcił się na swoim siedzeniu, aż wreszcie wstał i poszedł gdzieś w głąb wagonu. Dyskretnie wyjrzałem przez zasłonkę - tym razem nie spotkał się z bratem na korytarzu, ale poszedł dalej do przodu. Może teraz mógłbym skorzystać z okazji i powiedzieć współtowarzyszkom podróży, że chłopcy planują paskudną niespodziankę? A może iść do tego klopa i spróbować samemu odblokować zamek w drzwiach? Tak, to świetny pomysł! Przecież na pewno uda mi się czymś zdrapać tę taśmę, którą brat Olka tam przymocował. Czemu wcześniej na to nie wpadłem?! Mam gdzieś scyzoryk i...

Ale w tym momencie matka dziewczyny podniosła się ze swojego siedzenia.
- Asiu, popilnuj rzeczy, a ja skoczę tylko do kibelka - powiedziała - A jak wrócę, to ty możesz iść.
- Mhm
- mruknęła dziewczyna pochłonięta lekturą jakiejś kolorowej gazety
Tęga kobieta zgrabnie ominęła śpiących na środkowych siedzeniach, przeprosiła mnie i wyszła na korytarz. No to koniec! - pomyślałem. Zaraz wróci Olek, potem dziewczyna pójdzie do toalety, Olek da znać bratu i wszystko się posypie. Nie zdążę już usunąć tej taśmy. Muszę zrobić jakiś ruch wyprzedzający, cokolwiek... 

I nagle mnie olśniło! Spłynął mi do głowy kompletnie szalony pomysł. Ale wtedy wydawał mi się jedynym wyjściem, więc już po sekundzie się zdecydowałem. Celowo upuściłem na podłogę baterię od walkmana. Żeby ją znaleźć, przesiadłem się naprzeciwko, na siedzenie Olka. Jedną ręką udawałem, że sięgam pod siedzenie po baterię, a drugą dyskretnie ale mocno wystukałem w ściankę rytm, o jaki prosił brat Olka. Nie było to trudne, Legia Warszawa i jej wojny z Widzewem Łódź, przyśpiewki, starcia kiboli, były wtedy częstymi wydarzeniami w serwisach informacyjnych, niemal każdy się z nimi zetknął. Stukot kół pociągu trochę zagłuszył moją akcję, ale dziewczyna i tak nie zwróciła na nic uwagi, pogrążona w czytaniu. Za to brat Olka chyba odczytał sygnał. Już po chwili cień sylwetki chłopaka przemknął korytarzem w kierunku końca wagonu. Jeśli dobrze pomyślałem, brat Olka wpadnie do tej toalety w chwili, gdy będzie tam jeszcze matka dziewczyny. Po takim nieporozumieniu na pewno odechce mu się dalszych prób, może pokłóci się z bratem, oskarży go, że dał mu fałszywy cynk, tamten powie, że nie wie o co chodzi, więc zmienią taktykę, albo w ogóle zrezygnują z tego pomysłu. A nawet jeśli nie, dziewczyna z mojego przedziału spokojnie się w międzyczasie wysika i pewnie wystarczy jej już do końca podróży. Niezły plan, prawda?

Żeby zachować pozory udałem, że w końcu znalazłem baterię i spokojnie przesiadłem się na własne siedzenie. I wtedy się zaczęło! Pociąg zaczął nagle hamować. Nie ostro, ale dość gwałtownie. Głuchy huk za ścianą przedziału to był dopiero początek zamieszania. Potem krzyk, kolejne hałasy, jakby szamotanina, jakieś uderzenie, kolejne wrzaski. Facetowi w garniturze spadła na głowę aktówka leżąca na półeczce nad nim. Wyrwana ze snu zakonnica z przerażeniem rozglądała się na boki. Krzyki przeniosły się na korytarz. Dwie sylwetki szybko przemknęły obok naszego przedziału.
- To była twoja mama? - zagadnęła z troską zakonnica do dziewczyny - Coś się chyba stało...
- To ciocia, nie mama - odpowiedziała dziewczyna z uśmiechem - I nie ma obawy, stać to się mogło temu komuś kto z nią zadarł, a nie jej.
Wyjrzałem przez zasłonkę na korytarz. Przed sąsiednim przedziałem ciocia dziewczyny trzymała przed sobą brata Olka, unieruchomionego jakimś chwytem jak z azjatyckich sztuk walki. Sam Olek zbliżał się właśnie korytarzykiem, a na ten widok stanął jak rażony piorunem. Matka chłopaków otworzyła drzwi przedziału, doszło do jakiejś kakofonii dźwięków, wszyscy mówili, a właściwie krzyczeli, naraz. Za chwilę z tamtego przedziału wyszli pozostali pasażerowie, a chłopcy i ciocia dziewczyny weszli do środka. Zobaczyłem jeszcze tylko w odbiciu w oknie, jak zasuwane są zasłonki w tamtym przedziale. Krzyki umilkły, natomiast przez cienkie ścianki dało się słyszeć ciche, ale stanowcze i pełne furii słowa matki chłopaków: "Co to ma znaczyć, do jasnej cholery?!". Potem jakieś mruczenie i szuranie, a następnie plask, jakby ktoś dostał "z liścia" w twarz, po czym ponownie niezidentyfikowane rozmowy. A za chwilę wszystko wróciło do idealnego spokoju. Pasażerowie powrócili na swoje miejsca. Do naszego przedziału wróciła też tęga kobieta, uśmiechając się pod nosem i kręcąc z niedowierzaniem głową.
- Ciociu, co się stało? - zapytała dziewczyna, gdy tylko kobieta usiadła
- Pociąg tak nagle zahamował, a potem słyszeliśmy awanturę - włączyła się zakonnica - Czy wszystko w porządku?
- Ech, tak, wszystko w porządku, nie ma o czym mówić - roześmiała się - No dobrze, opowiem wam. Poszłam do toalety, nie dało się przekręcić zasuwy w drzwiach, ale myślę sobie: przecież przez taką chwilkę nikt mi nie wejdzie. I... no... usiadłam, a tu nagle drzwi się otwierają i wpada jakiś typ w kominiarce...
- Och, to straszne! - krzyknęła zakonnica
- Wie siostra, że w pierwszej chwili też tak mi się wydawało, bo podskoczyłam jak oparzona, ale on chyba był jeszcze bardziej zdziwiony ode mnie. Zaczął się wycofywać, ale wtedy pociąg zahamował i on poleciał do przodu, prosto na mnie. Wtedy zobaczyłam, że w ręce ma jakiś gaz czy coś, więc mówię: o nie, bratku, tak się nie będziemy bawić. Zaraz mi tu powiesz o co chodzi. I złapałam go w kleszcze, i mówię, że mu wsadzę głowę do klopa, jak mi nie wyjaśni co tu się dzieje i po co tu wpadł w tym stroju...
- Ależ pani odważna!
- Proszę siostry...
- machnęła ręką kobieta - Dwa lata pracowałam na placówce w Tel-Awiwie. Podstawy krav-magi opanowałam już po trzech miesiącach. A to w ogóle dzieciak był. I chciał ciebie, kochanie, podejrzeć w toalecie, a nie mnie - zwróciła się do dziewczyny.
- No niebywałe! - oburzyła się zakonnica
- Zaciągnęłam go do matki, przyznał się do wszystkiego, jego brat mu zresztą pomagał. Zapewniła mnie, że jak dojadą do domu, to się z nimi policzy i obaj nie usiądą na tyłkach przez tydzień. Nie zrozum mnie źle, skarbie - tu ponownie spojrzała na dziewczynę - musisz na siebie uważać w takich sytuacjach, ale ja ubawiłam się doskonale. Nie spodziewałam się, że w tym wieku spotka mnie jeszcze coś takiego, ho ho!

Olek wrócił do naszego przedziału po dłuższej chwili i ze spuszczonym wzrokiem. Przez resztę podróży siedział jak skamieniały. Rozgadała się za to ciocia dziewczyny i niemal do samego Krakowa prowadziła ożywioną dyskusję z zakonnicą. Ja natomiast częściej wychodziłem na korytarz. Podczas jednej z takich sytuacji pojawiła się nagle obok nastolatka z mojego przedziału.
- Cześć - podała mi rękę - jestem Asia.
- Tomek -
przywitałem się
- Wyglądasz sympatycznie i myślę, że mogę ci zaufać. Mam prośbę...
- Słucham
- Poczekasz przed drzwiami do kibelka gdy pójdę się załatwić? Podobno blokada drzwi nie działa, a nie chcę takich przygód jak ciocia...
- Jasne, nie ma sprawy -
zapewniłem - W ogóle fajną masz tę ciocię.
- No -
przyznała - Opiekuje się mną, odkąd mama... Zresztą, nieważne... Jedziemy razem do Zakopanego na wczasy i strasznie się cieszę, że ciocia będzie razem ze mną.
- Ekstra! Ja nigdy nie byłem w Zakopanem -
zwierzyłem się
- Na pewno jeszcze nie raz tam będziesz. Zaraz pogadamy, ale teraz naprawdę muszę siku...

Chwilę potem dziewczyna weszła do toalety, a ja stanąłem "na straży". Jeszcze pół godziny temu pewnie próbowałbym podglądać, albo nawet delikatnie uchylić drzwi, aby zobaczyć ją bez majtek. Teraz, mimo że hormony szalały po całym moim organizmie, byłoby mi najzwyczajniej głupio. Nawet nie musiałem toczyć ze sobą jakiejś wewnętrznej walki, przez te kilka minut pilnowałem drzwi i ani przez moment nie przemknęło mi przez myśl, żeby nadużyć zaufania nowej znajomej.

Reszta drogi przebiegła w idealnej atmosferze. Ciocia Asi opowiadała zakonnicy barwną historię swojego życia, a ja z dziewczyną co jakiś czas uśmiechaliśmy się do siebie. Gdy pociąg wjeżdżał między perony dworca Kraków Główny pomyślałem, że gdyby ktoś wcześniej przewidział mi taki scenariusz tej podróży, nie uwierzyłbym. Może to królewskie miasto, które właśnie witało mnie po raz kolejny, nie jest jednak takie złe...?
A po następnym kwadransie musiałem to przekonanie zrewidować jeszcze bardziej. 

Wujek czekał na peronie i zaczął od standardowego:
- Ale wyrosłeś!
- Oj, wujku... Za każdym razem tak mówisz.
- Ale tym razem to szczególnie widać -
podkreślił - I nie chodzi tylko o wzrost. Twoja mama mówiła, że jesteś już niemal dorosły i stać cię na naprawdę dojrzałe, szlachetne gesty.
- Eee, jakie tam szlachetne...
- A właśnie, że tak! -
ciągnął z naciskiem - Podzielić się z kimś kto ma mniej, zrezygnować z czegoś na rzecz kogoś, kto potrzebuje bardziej, stanąć w obronie kogoś słabszego. Nawet w czasie takiej, o, podróży pociągiem, można się czymś szlachetnym wykazać.
- Może i masz rację -
mruknąłem pod nosem
- No, w każdym razie musisz wiedzieć, że oboje z ciocią bardzo to doceniamy i bardzo się nam to podoba. I z tej okazji mamy dla ciebie niespodziankę!
- Dostałeś urlop?!  -
niemal krzyknąłem
- Nie, tak w ostatniej chwili to niemożliwe... Ale też się ucieszysz. Jutro jedziesz z ciocią na cztery dni do Zakopanego!

środa, 6 października 2021

(62.) Koszmarne nieporozumienie

Patryk dostał dwadzieścia razy kablem na goły tyłek. Damian trzydzieści razy pasem, też na goły tyłek. Kary dla chłopaków za pechowy wypad na Kamionkę, aby popływać w upalny, wakacyjny dzień, były więc surowe. Jedynie mi się upiekło. Odgłosy gehenny Patryka, które usłyszałem wraz z Damianem przez okno przeraziły mnie tak bardzo, że postanowiłem nie sprawdzać jak na mój udział w wyjeździe nad zakazany akwen zareagują moi rodzice. Od razu poprosiłem o wykorzystanie "czystej karty", przywileju, który ledwie kilkanaście dni wcześniej dostałem od Mamy, a który pozwalał mi na uniknięcie wszelkich konsekwencji jednego, wybranego przeze mnie wybryku. Wykorzystanie "karty" tak szybko tylko w pierwszej chwili wydawało się właściwe, bo owszem, uniknąłem lania, co Mama przyznała mi wprost mówiąc, że za samowolny wypad nad Kamionkę powinienem tak dostać w dupsko, że nie usiadłbym do końca wakacji. Potem jednak, podczas spotkania z kolegami, okazało się, że będziemy pokazywać sobie wzajemnie efekty kar, jakie dostaliśmy od rodziców. Damian i Patryk byli pewni, że ja też dostałem w domu lanie, bo mama Patryka osobiście powiadomiła rodziców moich i Damiana o tym, co nawyrabialiśmy. Jeśli więc prawda wyjdzie na jaw, stracę w oczach najlepszych kolegów z klasy bardzo, bardzo dużo...

Te wszystkie myśli przeleciały mi przez głowę błyskawicznie, w chwili gdy Patryk powiedział: "No, Tomek, to teraz ty", po tym jak on oraz Damian pokazali na swoich tyłkach efekty lań, jakie poprzedniego dnia dostali. I co ja teraz miałem zrobić? Powiedzieć, że zamiast lania dostałem inną karę? Ale jaką? Za takie coś mógł wchodzić właściwie jeszcze tylko szlaban, zakaz wychodzenia z domu, który w okresie wakacji byłby faktycznie dość dotkliwy (chociaż oczywiście nie aż tak, jak lanie na gołą dupę). Ale o żadnym szlabanie nawet się nie zająknąłem, gdy rano Damian wyciągnął mnie z mieszkania, aby pojechać do Patryka. Teraz więc nikt by mi już w ten szlaban nie uwierzył... Tymczasem Patryk i Damian coraz intensywniej ponaglali mnie wzrokiem...

I nagle mnie olśniło! "Jeśli nie wiesz co masz mówić - mów prawdę" - miał kiedyś napisać Mark Twain. Zamierzałem się zastosować do tej maksymy, przynajmniej częściowo, bo wpadł mi do głowy pewien dość szalony pomysł.
- Tylko wiecie co, chłopaki, ja jeszcze nie dostałem kary za tę Kamionkę... - obwieściłem
- Co?! Tomek, co ty kręcisz?
- No normalnie, nie było kiedy
- tłumaczyłem - Tato zaraz po pracy poszedł wczoraj na fuchę, a Mama wychodziła właśnie na imieniny do koleżanki. Jak twoja mama dzwoniła, to ona akurat się ubierała; no w ostatniej chwili był ten telefon - zwróciłem się do Patryka
- I co? Odpuszczą ci? - drążył Damian
- Nie, no gdzie! - zaperzyłem się i kłamałem dalej jak najęty - Mama zapowiedziała mi, że dzisiaj po pracy się ze mną policzy. Bo wczoraj jak wróciła z imienin, to już było późno...
- Aaa, pewnie myślała, że będziesz się darł podczas lania i pobudzisz sąsiadów
- Damian złapał się na moją historyjkę, ale Patryk nadal nie wyglądał na przekonanego
- Ej, ale na pewno? - przyglądał mi się podejrzliwie - A może wstydzisz się nam ślady na dupie pokazać, co?
- Coś ty! - żachnąłem się, po czym zerwałem się, ściągnąłem majtki i zaprezentowałem kolegom goły tyłek, gładki niczym pupcia niemowlaka
- Aaa, no dobra - powiedział Patryk - I dzisiaj na pewno dostaniesz lanie?
- Mama tak powiedziała - odpowiedziałem - Więc jeśli się nie rozmyśli...
- No oby się nie rozmyśliła, bo nie chciałbym być w twojej skórze, gdyby ci się upiekło
- pogroził Patryk
- Co?! Co ty gadasz? - zdziwiłem się teraz ja
- No co? Razem w tym siedzieliśmy i wszyscy powinniśmy dostać za to karę, nie? - wyjaśnił - To byłoby nie fair, że my z Damianem dostaliśmy ostro w dupę, a ty nie.
- No, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego
- dodał Damian, chyba nie rozumiejąc sensu tego słynnego powiedzenia
Na szczęście Patryk już odpuścił temat, dodając jednak, że "dziś wieczorem albo jutro wpadniemy do ciebie i zobaczymy jak twoja dupa będzie wyglądać".

Tym "genialnym" zagraniem zyskałem więc sobie zaledwie kilkanaście godzin względnego spokoju. Najpóźniej jutro o tej porze muszę mieć na tyłku wyraźne ślady lania. A jak do tego doprowadzić? Nie miałem zielonego pojęcia...

Zacząłem od najbardziej oczywistej próby. Co sił w nogach pojechałem do domu, niedbale zaparkowałem rower pod blokiem i wbiegłem na trzecie piętro. Otworzyłem na oścież moją szafę z ubraniami, złapałem pierwszy lepszy skórzany pasek, uklęknąłem przy łóżku, zsunąłem spodnie i slipki i wypiąłem goły tyłek. Pasek złożyłem na pół, ująłem go mocno w prawej dłoni i przyłożyłem sobie z całej siły (tak mi się przynajmniej wydawało) w pośladki. Pasek ześlizgnął się po skórze. Niezrażony (jeszcze) podjąłem kolejne próby. Każda jedna była gorsza od drugiej... Dwa razy trafiłem sobie w uda, raz w nerki, a raz nawet w jaja, końcówką paska która przeszła mi przy uderzeniu między nogami. Kilka razy trafiłem w pośladki, ale jakoś tak niepewnie i słabo. Do tej pory zawsze wydawało mi się, że wlać sobie samemu to nic trudnego i dziwiło mnie jedynie po co sobie to robić. Teraz okazało się, że to nie jest taka prosta sztuka. Po kolejnych kilku minutach bezowocnego próbowania, wściekły odrzuciłem pasek. Sięgnąłem do szafy na kapcie po klapka z gumową podeszwą. Tym było znacznie łatwiej trafić sobie w tyłek, ale za to efekty takiego "lania" były mizerne. Tam gdzie uderzyłem skóra była trochę zaczerwieniona, ale już po kwadransie praktycznie nie było żadnego śladu. Spróbowałem jeszcze raz, jeszcze mocniej. Znowu nic, poza hałasem, który rozlegał się na całe mieszkanie i byłem niemal pewny, że także u sąsiadów (pomyślą sobie pewnie, że jakiś wariat w domu trzepie dywany). Bezradnie stałem teraz przed lustrem w przedpokoju, oglądając swój tyłek z każdej strony. Nikt normalny nie uwierzyłby, że to ślady po laniu od rodziców. Zresztą, nawet jeśli, to musiałbym sobie wlać najpóźniej pięć minut przed wizytą kolegów, bo niemal natychmiast te ślady znikały. Nie ma innego wyjścia. Jeśli mam zachować twarz przed chłopakami i jutro (albo jeszcze dzisiaj) pokazać im zbity tyłek, to sam nie dam rady tego zrobić. Musi mnie zlać ktoś inny.

Tylko kto? Do rodziców nie pójdę z tej sprawie, bo: a) wczoraj za wszelką cenę (czytaj: cenę utraty czystej karty) chciałem lania od nich uniknąć; b) gdybym jednak poszedł do nich i wyjaśnił w jakim celu przychodzę, stwierdziliby że niechybnie oszalałem. Nie miałem rodzeństwa, które mógłbym o taką "przysługę" poprosić. Kuzyni byli daleko, w odległych miastach, podobnie jak wujkowie, ciocie, babcie (to zresztą byłaby desperacja prosić ich o coś takiego). Dobry kolega? To właśnie Patryka i Damiana uważałem za najlepszych kolegów. Był jeszcze Rafał. Sporo kiedyś przeszliśmy wspólnie na zielonej szkole i później, przy okazji "zemsty" na Dawidku. Tak, Rafał z pewnością by mi pomógł, zlałby mi dupę pasem i nie zadawałby zbyt wielu pytań. Problem w tym, że Rafał był aktualnie na koloniach nad morzem. Sam go żegnałem na ulicy w ubiegły piątek, gdy dzień później miał wyjeżdżać. Poza nim, w tym mieście nie było już chyba nikogo, do kogo mógłbym się zwrócić w tak delikatnej i nietypowej sprawie. Piotrek? Ten młody psychopata z pewnością by to wykorzystał, żeby mnie jakoś dodatkowo upokorzyć. Koledzy z klasy? Koledzy z drużyny piłkarskiej? Wyśmialiby mnie, a potem jeszcze cała szkoła poznałaby tę historię. Nie miałem już żadnej nadziei. Za kilkanaście godzin mój krąg znajomych zmaleje o kolejne dwie osoby. Patryk i Damian obrażą się na mnie śmiertelnie, bo oni dostali lanie za pomysł, na który sami zresztą wpadli, a ja nie dostałem. Zostanie mi właściwie tylko Beata i...

Zaraz! Beata! Kto jak kto, ale właśnie ona powinna mi przecież przyjść do głowy na początku... Dlaczego od razu nie pomyślałem o mojej dziewczynie?! Na pewno mi pomoże, zachowa dyskrecję i w ogóle... Człowiek to jednak jest głupi i w panice traci głowę, zamiast myśleć rozsądnie. Wsiadłem na rower i po kilkunastu minutach byłem już u Beaty w jej skromnym mieszkaniu. Okoliczności względnie sprzyjały. Jej matki nie było, jeszcze nie wróciła z pracy. Młodsza siostra na koloniach (tych, na których miejsce ja jej odstąpiłem), młodszy brat bawił się na podwórku, najmłodsze z rodzeństwa w przedszkolu. Chata wolna, przynajmniej na jakiś czas. 

- Że co mam zrobić?! - Beata ze zdziwienia aż przerwała mieszanie zupy, którą gotowała ze składników przygotowanych przez mamę - Mam ci wlać pasem na goły tyłek? Zwariowałeś?
- A ty pamiętasz, jak chciałaś, żebym ja ci wlał, w tej starej stodole? Czy ja wtedy mówiłem, że zwariowałaś? - odparowałem - No dobra... tak trochę mi się wtedy wydawało... - po czym jeszcze raz, już spokojnie, wytłumaczyłem o co mi chodzi i jaki cel chcę osiągnąć.
- Ahaa, czyli po prostu chcesz żeby wyglądało że dostałeś lanie od rodziców, żeby nie stracić twarzy przed kolegami - zrozumiała Beata - A sam próbowałeś sobie wlać?
- Tak, kilka razy, pasem i klapkiem - przyznałem i machnąłem ręką - Ale nic to nie dało, żadnych śladów nie widać...
- Okej, jasne
- roześmiała się dziewczyna i skręciła nieco gaz pod garnkiem z zupą - Nie spodziewałam się, że poprosisz mnie o coś takiego, ale dla ciebie, Tomek, wszystko. Idę po jakiś pasek - mrugnęła okiem i zniknęła w końcu korytarza, który prowadził do pokoju.

Ja tymczasem postanowiłem nie marnować czasu, ściągnąłem spodenki i majtki, by jak tylko wróci Beata, przyjąć odpowiednią pozycję i czekać na "wymarzone" efekty na pośladkach. Nagle jednak stało się coś nieoczekiwanego. Drzwi wejściowe otworzyły się i do kuchni, która w tym mieszkaniu socjalnym znajdowała się zaraz obok nich, wpadł zdyszany braciszek Beaty. Na mój widok, a właściwie mojego gołego tyłka, siedmiolatek zaniemówił. Schowałem się za oparciem krzesła, a w tym czasie wróciła Beata.
- Tomek, chodź, zrobimy to w pokoju - powiedziała, nie mając pojęcia, że już nie jesteśmy sami.
- Eeee... - wydukałem tylko
- Marek, co ty tu robisz? - krzyknęła dziewczyna, która teraz zauważyła brata - Jazda na podwórko!
- Ja tylko po sok przybiegłem! - wrzasnął chłopiec, wychylił całą szklankę duszkiem i pobiegł na dwór
- Głupio wyszło - przyznała Beata, patrząc na mnie - gołego od pasa w dół - Dobra, bierz ciuchy i chodź do pokoju, moja mama może wrócić w każdej chwili. A nie mogłam znaleźć żadnego paska skórzanego, mam tylko taki materiałowy, od płaszcza...

W pokoju natychmiast wypiąłem gołą dupę, opierając się o krawędź kanapy. Beata wzięła potężny zamach, ale uderzenie ledwo poczułem. Kolejne tak samo. I jeszcze kilkanaście następnych. Beata zmachała się jak sportowiec po ciężkim treningu, ale na moim tyłku właściwie nie było żadnych śladów. Materiałowy pasek od płaszcza w ogóle nie nadawał się do wymierzania lania.
- To bez sensu - skwitowałem
- No... - przyznała Beata - Nie mamy skórzanych pasków, nikt ich tu nie używa.... Chyba, że... Czekaj! W piwnicy jest gdzieś taka stara skórzana kurtka, tam był jakiś pasek w niej. Poczekaj sekundę, zaraz wrócę! Przypilnuj zupę!

I wybiegła. Wciągnąłem slipki, żeby tak nie paradować z gołą dupą i pomaszerowałem z powrotem do kuchni. Spodenki powiesiłem na oparciu krzesła i zamieszałem w garnku. Dosłownie minutę później znowu nieoczekiwanie otworzyły się drzwi wejściowe. Usłyszałem dwa głosy.
- Ale jestem zmęczona... - ten głos już znałem, to była mama Beaty
- Mamo, mamo, a Tomek chodził po domu z gołą pupą! - pokrzykiwał zaaferowany siedmiolatek. Ten głos też znałem, to był oczywiście Marek - braciszek Beaty.
- Dziecko, dobrze się czujesz? Jak to Tomek...? - z pobłażaniem w głosie powiedziała pani Znyk i wtedy zobaczyła mnie na środku kuchni. W samej koszulce i w majtkach.
- Eee... - zatkało ją - A gdzie jest Beata?
- A Beata mówiła: "Chodź, Tomek, zrobimy to w pokoju"
- paplał dalej Marek, a w tym momencie również Beata stanęła w drzwiach kuchni.
- Co ty taka jesteś zgrzana i spocona? - spojrzała na nią pani Znyk, potem na mnie, potem znowu na nią.
Wyglądało to tak, jakby w jej głowie w tej chwili układało się jakieś równanie ze wszystkich zastanych elementów. Ja w samych majtkach. Beata zgrzana i czerwona z wysiłku. Marek cytujący jej słowa, że zrobią to z Tomkiem w pokoju.

Wynik tego dodawania mógł być tylko jeden. Mama Beaty rzuciła na podłogę siatkę z zakupami i podeszła do mnie na odległość ramienia.
- Co to ma znaczyć? - syknęła
- Mamo, to nie tak jak ci się wydaje... - zaczęła Beata płaczliwym głosem
- Zabierz brata i wyjdź na podwórko! - rozkazała pani Znyk
- Mamo, Tomek tylko...
- Cicho!!! Później się z tobą policzę
- wrzasnęła, a ja uświadomiłem sobie, że tak wściekłej tej kobiety nigdy nie widziałem
- Proszę pani.... - zacząłem, ale właściwie nie bardzo wiedziałem, co mam powiedzieć, bo oficjalne wyjaśnienie celu z jakim tu przyszedłem, wcale nie było bardziej wiarygodne od tego, na co to wszystko wyglądało. Tylko głupi uwierzyłby chyba, że chciałem aby najlepsza koleżanka sprała mi tyłek, żebym nie stracił twarzy przed kolegami z klasy...
- Przestań! Zawiodłam się na tobie... - krzyknęła uderzając pięścią w blat, a wtedy Beata złapała brata i wybiegła z nim na podwórko. Pani Znyk natychmiast podeszła do drzwi wyjściowych i przekręciła zamek. Po chwili Beata musiała wrócić, bo dostrzegłem naciskaną klamkę i usłyszałem jej krzyki z klatki schodowej, ale już nie mogła wejść do mieszkania.

- Myślałam, że jesteś porządnym chłopcem i tyle dla nas zrobiłeś... - pokręciła głową mama Beaty, coraz bardziej czerwona na twarzy - A ty... ty... - wręcz dusiła się z wściekłości
- Proszę pani, ja naprawdę...
- Zamknij się!
- wydarła się, po czym doskoczyła do mnie i złapała mnie za bluzkę. Odruchowo się wyrwałem, ale złapała mnie jeszcze mocniej. I pociągnęła mnie za sobą w kierunku pokoju, w którym przed chwilą byliśmy z Beatą. Tam pchnęła mnie na kanapę i usiadła obok, przyciskają ręką abym nie mógł wstać. Kątem oka zauważyłem jak ze swojej torebki, którą do tej pory cały czas miała na ramieniu, odpina pasek. Zaraz potem pociągnęła mnie za nogi tak, że teraz zwisałem na krawędzi wersalki. Zmusiła mnie do zgięcia nóg w kolanach, teraz klęczałem w niewygodnej pozycji, oparty tułowiem o mebel. Pani Znyk szarpnęła mi jeszcze majtki. Zjechały do kolan, ale szarpnęła jeszcze raz, aż zdjęła mi je całkowicie z nóg. W drugiej ręce miała już przygotowany pasek od torebki. Wstała, ale wciąż trzymała mnie w tym pół-klęku. Za chwilę poczułem uderzenie paska na tyłku. Syknąłem z bólu. Potem kolejne i kolejne. Drobna kobieta, jaką była mama Beaty, wyzwoliła teraz z siebie nieprawdopodobną siłę. Prała mi dupę jakby od tego zależało całe jej życie. Cienki skórzany pasek siekł mi pośladki, a metalowe elementy od okrągłych dziurek w tym pasku przysparzały mi dodatkowego bólu. Początkowo zszokowany i zaskoczony milczałem, ale z czasem było mi coraz trudniej wytrzymać. Darłem się w poduszkę, gdy pani Znyk lała mi tyłek bez opamiętania. Stłumione krzyki Beaty zza drzwi wejściowych były też jakby coraz głośniejsze...

Nagle, pomiędzy jednym a drugim plasknięciem pasa o moją gołą pupę, dało się słyszeć jakiś zgrzytliwy odgłos w kuchni. Po chwili Beata wpadła jak bomba do pokoju.
- Mamo, przestań!!! - wrzasnęła rozpaczliwie na mój widok. Mimo to, pani Znyk nie przestała mnie lać.
- No, przyznaj się, co robiliście! - warknęła jadowicie do córki - Wzięłaś mu do buzi, czy od razu cię wydupcył?!
- Mamo!
- wrzasnęła jeszcze raz Beata, po czym rozpłakała się jak bóbr - Za kogo ty mnie masz...?
Zmiana tonu jej głosu w tym ostatnim zdaniu była tak gwałtowna, że pani Znyk zaprzestała kolejnych uderzeń.
- Co...? - zaczęła, ale głos jej ugrzązł w gardle, bo Beata ryczała jak syrena strażacka
- My się nie dupczyliśmy ani nic z tych rzeczy, jeśli to masz na myśli - powiedziała przez łzy, otarła trochę twarz i ciągnęła - Tomek spadł z roweru, tu niedaleko i rozdarł spodnie. Przyszedł tu, bo chciał zapytać czy dałoby się je tak na szybko zaszyć, żeby nie jechał dalej z majtkami na wierzchu. Poszłam szukać takiej nici do piwnicy, bo to nietypowy kolor, a Tomek czekał w kuchni, bo kazałam mu pilnować zupę. Zgrzałam się, bo musiałam przestawić ten ciężki kufer w piwnicy. I nie chciałam żeby te spodnie się poplamiły barszczem, bo to ciężko sprać, dlatego powiedziałam, że pójdziemy zaszyć to do pokoju. A Marek usłyszał, że zrobimy to w pokoju i ty sobie pomyślałaś nie wiadomo co...
- Czyli że co? - mama Beaty była teraz zbita z tropu
- No patrz! - dziewczyna podsunęła jej pod nos moje spodenki. Lewa nogawka była rozdarta na prawie całej długości.
- Naprawdę nic...? Ty z nim?
- Mamo, przysięgam! Naprawdę myślisz, że ja jestem taka... łatwa...?
- O... o boże...
- pani Znyk patrzyła to na mnie, to na spodenki - O Jezu! Prze... przepraszam... - teraz to ona zalała się łzami i wybiegła z pokoju. Za chwilę usłyszeliśmy trzask drzwi wyjściowych.

Beata pomogła mi się podnieść z kanapy, objęła mnie i wtuliła mi się w szyję.
- Żyjesz? - załkała
- Uff, taaak, nie jest źle.
- Przepraszam, że zniszczyłam ci spodnie i tak nakłamałam, ale musiałam... Ona by cię zatłukła...
- Daj spokój
- szepnąłem - Jesteś genialna. Wymyśliłaś taką historię i to tak szybko! Ale jak w ogóle weszłaś do mieszkania?
- Rozkręciłam zamek
- uśmiechnęła się - To banalnie proste, zaraz go skręcę z powrotem. To stary grat.
- Jesteś niesamowita!
- przyznałem - A te spodnie też były stare. Zresztą, uratowałaś mi tyłek. Dosłownie!
- Dla ciebie wszystko... kochanie - dodała szeptem i musnęła mi usta swoimi wargami.
- A twoja mama? Nie będziesz mieć problemów? Przecież to wszystko przeze mnie...
- Przejdzie jej. Widziałam ją już w większej furii. A ty już i tak sporo wycierpiałeś.
- Z tobą wszystko... kochanie
- powiedziałem szeptem i przytuliłem ją.

Następnego dnia Patryk i Damian zjawili się u mnie już przed dziewiątą rano, czyli - jak na standardy wakacyjne - bladym świtem. Bez słowa zaprosiłem ich do pokoju, stanąłem przy oknie, gdzie było najlepsze światło i zsunąłem spodenki razem ze slipkami. Po kilkuminutowych oględzinach nawet Patryk, który dwa dni wcześniej oberwał kablem, był pod wrażeniem śladów, które zobaczył na moim gołym tyłku. Między nami wszystko było znowu jak wcześniej.

sobota, 20 lutego 2021

(61.) Kłopotliwe ślady

Nie pamiętałem nawet sekundy z okresu odkąd rozstałem się z Damianem pod blokiem Patryka, aż do momentu, gdy wszedłem do swojego mieszkania. Drogę do domu pokonałem automatycznie, bo moje myśli krążyły gdzieś w zupełnie innych rejonach. Nie ulegało wątpliwości, że w tej właśnie chwili Patryk dostaje jakąś surową, a sądząc po jego przerażonym głosie jaki usłyszeliśmy, zanim jego mama zamknęła okno, wręcz horrendalną karę. Tym się jednak aż tak nie przejmowałem. W końcu to Patryk (do spółki z Damianem) wymyślili, żeby jechać na zakazaną Kamionkę zamiast na bezpieczne Jeziorko. To Patryk dał się skołować swojej mamie i przyparty do muru przyznał się przed nią do tego niebezpiecznego wypadu. Cokolwiek by o tym wszystkim nie myśleć, musiał przewidywać że to może się tak skończyć, a jeśli zakładał, że na sto procent nikt się o niczym nie dowie, to był po prostu naiwny. Chociaż i tak było mi go żal, ale teraz miałem ważniejsze rzeczy na głowie. Mama Patryka zapowiedziała, że o naszej nielegalnej wycieczce zawiadomi także moich i Damiana rodziców, abyśmy również ponieśli konsekwencje całej sprawy. I to martwiło mnie w tej chwili najbardziej. Nie wiedziałem o co chodzi z tą Kamionką, że dorośli tak alergicznie reagują na wszelkie próby wyjazdu w to miejsce (okej, nie było tam tak bezpiecznie jak na basenie czy nad Jeziorkiem, ale z drugiej strony to nie była też chyba jakaś piekielna czeluść; pływaliśmy tam przecież prawie godzinę z chłopakami i nic się nikomu nie stało). Ale jeśli mama Patryka dostała niemal histerii na wieść skąd wracamy, to kto wie, jak zareagują moi rodzice... Miałem więc chyba tylko jedno wyjście - czyli tak zwaną ucieczkę do przodu.

Byłem w domu kilka minut przed piętnastą, moi rodzice wracali najwcześniej za pół godziny, więc miałem trochę czasu. Posprzątałem z grubsza, potem obrałem i zagotowałem ziemniaki na obiad. Jak się okazało słusznie, bo Tato, gdy przyszedł z pracy, bardzo się spieszył. Szybko zjadł i pojechał na prywatną fuchę do kogoś. Ja zostałem w kuchni, żeby pomóc Mamie pozmywać.
- A tak w ogóle co się dzisiaj działo? - zapytała Mama standardowym tekstem, który w czasie wakacji zastępował klasyczne "Co tam w szkole?"
- Aaa nic - powiedziałem niewinnie - Myślałem, że będę się nudzić, ale przyjechali Damian i Patryk i namówili mnie do wyskoczenia nad wodę.
- A, to fajnie. Na basen czy na Jeziorko?
- Mama dopytała niemal automatycznie, bo myślami była chyba gdzieś indziej
- Jechaliśmy nad Jeziorko... - zacząłem - Ale tam było już dużo ludzi, więc uparli się, żeby jechać na... na Kamionkę...
- Tak? -
Mama wciąż myślami była daleko, ale nagle oprzytomniała - Zaraz! Pojechaliście na Kamionkę?!
- No... Tylko na chwilę... I ja w ogóle nie wchodziłem do wody, bo kąpielówek nie wziąłem. Siedziałem na brzegu i zaraz wracaliśmy.
- Ale to w ogóle nie chodzi o wchodzenie do wody! Przecież nie wolno ci tam jeździć samemu, nikomu nie wolno. I ty mi to mówisz tak spokojnie?!
- Ale to chyba dobrze, że mówię prawdę...
- No nie wierzę, po prostu to przechodzi ludzkie pojęcie..
. - zirytowała się Mama, ale zaraz dodała - Ach, już wiem, czysta karta, prawda?
- Eee... no...
- zawiesiłem się, bo szczerze mówiąc zapomniałem o tym przywileju, więc nie zdążyłem się zastanowić, czy go wykorzystać już teraz.
- No trudno, sama to wymyśliłam, to teraz mam... - westchnęła Mama - Dobrze, nie dostaniesz kary, obiecałam i dotrzymam słowa. Ale za wyjazd na Kamionkę bez pozwolenia normalnie byś tak w dupsko dostał, że byś nie usiadł do końca wakacji!
- Wiem mamo i przepraszam - pokajałem się - Ja w ogóle nie chciałem tam jechać, ale oni mnie skołowali i jakoś głupio było się wycofać w trakcie. A jak wracaliśmy, to mama Patryka nas złapała i jego zabrała prosto do domu, a jeszcze powiedziała, że zadzwoni też do naszych rodziców...
- Niech dzwoni jak chce
- Mama wzruszyła ramionami - W sumie nawet jej się nie dziwię...
- Mamo, powiedz mi proszę
- zebrałem się na odwagę - O co właściwie chodzi z tą Kamionką? Wiem, że jest daleko, i niestrzeżona, i pewnie mniej bezpieczna niż Jeziorko, ale wszyscy dorośli reagują jakoś tak panicznie jak się w ogóle mówi o tym miejscu. A tam są też łagodne zejścia, i plaże, i czysta woda... I ciągle się mówi o jakimś wypadku dawno temu, ale nic konkretnie i w ogóle nie wiem czy to jest jakaś legenda czy co...
- Bo to nie jest historia dla dzieci
- powiedziała stanowczo Mama - Ale z drugiej strony... może i masz rację. Może powinniście wiedzieć, żeby zrozumieć dlaczego zabraniamy wam tam jeździć... Dobrze, siadaj - wskazała mi krzesło przy kuchennym stole, a sama usiadła po drugiej stronie blatu - Nie możesz tego pamiętać, bo miałeś wtedy trzy albo cztery lata. Na Kamionce już od dłuższego czasu była woda, bo tam już chyba od stanu wojennego nie wydobywano materiału i to wszystko zdziczało. Kilku chłopców poszło tam na wagary, jesienią, jakoś w październiku chyba. Mieli niewiele mniej lat niż ty masz teraz. I w ogóle nie schodzili do wody, tylko szli sobie naokoło, tym wysokim brzegiem i rzucali kamyczki do wody. Nagle skarpa się oberwała pod nimi, zaczęli się zsuwać, ale dwóch się złapało czegoś, jakichś korzeni czy gałęzi i zostali na górze. A trzeci zjechał z tą ziemią prosto do wody. I się utopił. Kurtka szybko nasiąkła wodą, pociągnęła go w dół, zresztą nawet jakby się utrzymał na powierzchni to by nie miał jak wyjść, bo to było w tym miejscu, gdzie ta pięciometrowej wysokości skarpa ostro schodzi do wody i nie ma tam żadnego brzegu. Jeden z tych chłopaków poleciał zaraz po pomoc do tych hurtowni co tam są niedaleko, ale było już za późno. Nurkowie z policji po paru godzinach dopiero wyłowili ciało...
- A kto to był, ten co się utopił?
- Nie znasz, bo ci ludzie już nie mieszkają tutaj. Wyjechali z miasta krótko po tym wypadku, bo nie dali rady już tutaj żyć. Ten chłopak miał na imię Jacek, mieszkał w tych blokach blisko szkoły. Tam, gdzie teraz twój kolega Patryk. Ich rodziny się przyjaźniły. Mama Patryka i mama tego Jacka pracowały razem i to były bliskie przyjaciółki, chociaż dzieliło je parę lat różnicy wieku. Mama Patryka też bardzo to przeżyła. I śmierć tego chłopca, którego tak lubiła, i potem wyjazd i utratę przyjaciółki...

Po tych ostatnich informacjach ciarki mi przeszły po plecach, po raz drugi dzisiejszego dnia. Przypomniałem sobie, że mama Patryka w gniewie wspominała coś o jakimś Jacusiu. Historia słyszana wiele razy, o jakimś mglistym wypadku sprzed lat, nagle nabrała namacalnego znaczenia, gdy okazało się, że dotyczyła bliskich znajomych mojego kolegi z klasy. Ale Patryk w takim razie musiał znać tę opowieść jeszcze lepiej ode mnie. Dlaczego w takim razie zdecydował się na wycieczkę nad Kamionkę, wiedząc jakie to miejsce wywołuje skojarzenia u jego rodziców? Zwykły bunt nastolatka, chęć zrobienia wszystkim na przekór? A może przesądził fakt, że skoro ten wypadek miał miejsce około dziesięciu lat temu, to Patryk nie ma prawa pamiętać zbyt dobrze ani tego faktu, ani samego nieszczęsnego Jacka. I cała ta historia była dla niego tylko kolejnym, powtarzanym do znudzenia od lat, "gadaniem starych". Cóż, wygląda na to, że nawet bardzo stare historie mogą przynieść całkiem bolesne skutki w teraźniejszości...
- Gdybyście mi powiedzieli wcześniej o tym wypadku, to wiedziałbym dlaczego nie wolno tam jeździć, jak bardzo to niebezpieczne - dodałem po dłuższej chwili milczenia
- Tomek - powiedziała Mama poważnie - Czasami musisz zrozumieć, że mamy powody aby ci zabraniać różnych rzeczy, ale nie musimy ci ich wyjaśniać. A ty musisz wierzyć, że robimy to dla twojego dobra i masz się do tego zastosować. Rozumiemy się?

Tego popołudnia wydarzyła się jeszcze jedna, spodziewana przeze mnie i z pozoru niegroźna sytuacja. Niecałą godzinę po mojej rozmowie z Mamą, usłyszałem dzwonek telefonu. Mama odebrała zanim zdążyłem się ruszyć z miejsca. Chociaż domyślałem się kto dzwoni, nie wypadało mi wejść do przedpokoju i jawnie słuchać o czym mowa. Dlatego dyskretnie podsłuchiwałem z uchem przyklejonym do drzwi mojego pokoju, a i tak usłyszałem tylko strzępki rozmowy ("Dzień dobry", "Tak, wiem, sam się przyznał", "Tak, na pewno zostanie surowo ukarany"). W duchu dziękowałem, że Mama wymyśliła poprzednio tę czystą kartę...

* * *

Następnego dnia natarczywy dzwonek do drzwi obudził mnie przed świtem (a przynajmniej tak mi się wydawało). Spojrzałem na zegarek - nie było jeszcze dziewiątej, czyli jak na moje wakacyjne standardy: środek nocy. Najpierw zamierzałem udawać, że nie ma nikogo w domu, ale w końcu w piżamie powlokłem się do drzwi. Wyjrzałem przez wizjer - po drugiej stronie był nie kto inny, tylko mój kolega Damian, uczestnik wczorajszej wyprawy nad Kamionkę.
- Wiesz, która jest godzina?! - z wyrzutem otworzyłem drzwi
- Jeszcze śpisz? - wypalił Damian
- Tak, wyobraź sobie, że są wakacje...
- Oj tam, musimy jechać do Patryka!
- My? Teraz?
- No...
- A widzisz jak wyglądam?!
- To ubierz coś szybko i jedziemy!
- A co, pali się?
- pośpiech Damiana zaczynał mnie już irytować - Co tam w ogóle u niego po wczorajszym?
- No właśnie nie wiem i dlatego musimy jechać!
- ponaglił mnie
- Jak nie wiesz to skąd wiesz, że musimy?
- Byłem u niego wczoraj pod wieczór
- wyjaśnił Damian - Jak jego starzy idą na działkę. Zawsze idą podlewać na działkę po szóstej popołudniu, chyba że pada deszcz, to wtedy nie. I Patryk jest wtedy sam w chacie. I wczoraj pojechałem po szóstej i mi nie otworzył...
- Może też poszedł na działkę
- wzruszyłem ramionami
- Ocipiałeś? Po takim laniu miałbyś ochotę iść ze starymi na działkę? Z matką która tak ci wlała?
- Ano nie...
- No właśnie. Zresztą słyszałem przez drzwi, że ktoś był w domu. Ale mi nie otworzył. Rozumiesz? Mi nie otworzył! Coś się musiało stać.
- Daj spokój, może to było jego pierwsze tak porządne lanie i dlatego tak przeżywał
- głośno myślałem
- Nieee, on mi mówił zawsze o wszystkim. Dostał już od starych kilka razy, ze dwa razy tak porządnie pasem. Teraz musiało być coś innego, coś gorszego...

Może i zachowanie Patryka było trochę tajemnicze, ale na dobrą sprawę ja też po laniu nie miałbym ochoty widywać się z kimkolwiek jeszcze tego samego dnia. Co jednak było zrobić? Wciągnąłem ciuchy, ugryzłem kawałek bułki i parę minut później już jechaliśmy rowerami w kierunku bloku Patryka.
- Ma nas gdzieś, mówię ci - przekonywał Damian, gdy parkowaliśmy rowery pod blokiem, który wczoraj był świadkiem dramatycznych wydarzeń - Obraził się na cały świat.
- Oj przestań krakać!
- przerwałem mu - Zaraz się dowiemy...
- Znowu nam nie otworzy. I co wtedy?

Zamiast odpowiedzieć, nacisnąłem dzwonek do drzwi mieszkania Patryka. Otworzyły się niemal od razu.
- A, to wy - Patryk był trochę nachmurzony, ale poza tym wyglądał normalnie - Właźcie!

Chciałem triumfalnie spojrzeć w oczy Damiana, ale jakoś nie było okazji. Usiedliśmy na tapczanie w pokoju Patryka. Sprężyny zaskrzypiały. Z sufitu nad nami na sznurkach zwisały modele plastikowych samolotów, które namiętnie sklejał. Zawsze się zastanawiałem, czy któryś kiedyś nie spadł na kolegę w nocy. Patryk przyszedł po chwili i zamknął za sobą drzwi od pokoju, chociaż nikogo innego nie było w mieszkaniu. Pomyślałem, że to taki podświadomy odruch, chęć odseparowania się od pomieszczeń kojarzonych z przykrymi przeżyciami i zamknięcia się w swoim, bezpiecznym świecie. Psychologiczne rozmyślania przerwał subtelny jak zwykle Damian:
- I jak tam po wczorajszym?
- No co...
- Patryk wzruszył ramionami - Dostałem w dupę, chyba słyszeliście...
- Bo byłem wieczorem i mi nie otwierałeś
- Nie chciało mi się wczoraj z nikim gadać... Ale dzisiaj już jest normalnie... To znaczy dupa boli, ale tak poza tym już mi przeszło trochę.
- Mocno dostałeś?
- indagował Damian
- A nie było słychać jak się darłem?
- Na początku trochę, ale potem twoja mama zamknęła okna
- zauważyłem
- Aaa, racja - potaknął Patryk, po czym dodał, jak mi się wydawało, z nutką dumy w głosie - Chłopaki, to było najgorsze rżnięcie jakie w życiu dostałem...
- Pasem?
- spytałem odruchowo
- Nie, coś ty, pasem już dostałem parę razy. Wczoraj było kablem...
- O kurwa, poważnie?
- wyrwało się Damianowi
- Noo, jak zobaczyłem co matka niesie, to myślałem że zawału dostanę. I jeszcze na gołą dupę. Na szczęście leżałem na płasko, więc skóra nie była tak napięta. Ale i tak jak mnie lała, to tak siekło, że nawet nie miałem siły krzyczeć. Dostaliście kiedyś kablem?
- Niee
- pokręciliśmy głowami, a Damian dodał jeszcze - Ja za to smyczą od psa raz dostałem...
- Phi! To sobie nawet nie wyobrażacie jak to rżnie. A dostałem dwadzieścia tym kablem. Myślałem, że zemdleję z bólu... - Patryk opowiadał przekonująco, ale miałem wrażenie, że trochę koloryzuje, aby dodać powagi tym wydarzeniom. Nie wydawało mi się, aby jego mama, nawet pomimo tragicznych skojarzeń z Kamionką i chęci uchronienia syna przed nieszczęsnym losem Jacusia, byłaby w stanie zlać Patryka tak mocno, aby ten mdlał z bólu.

- Pokażesz? - po chwili milczenia odezwał się Damian
Patryk jakby tylko na to czekał. Wstał z krzesła, odwrócił się do nas tyłem i zsunął spodenki razem z majtkami. To, co zobaczyłem, wcale nie utwierdziło mnie w przekonaniu, że Patryk przesadzał w swojej opowieści. Jego tyłek pokrywały cienkie, czerwono-bordowe pręgi, biegnące szeroko, od jednego boku aż po drugi. Gdzieniegdzie widać było też punkty, jakby pętelki (później dowiedziałem się, że lanie kablem faktycznie może zostawiać taki efekt). W każdym razie, moje pośladki po żadnym laniu, nigdy nie wyglądały tak źle. I nie tylko na mnie ten widok wywarł ogromne wrażenie. Damian miał wyraz twarzy, jakby zobaczył ducha. Patryk, gdy już się ubrał, wyglądał na usatysfakcjonowanego tym, jak na nas podziałało to, co nam pokazał.
- No dobra, chłopaki - klasnął w ręce - To teraz wy!
- Co my? - zdziwiłem się
- No, dupy pokażcie - odpowiedział jakby chodziło o jakąś oczywistość - Przecież też na pewno wczoraj dostaliście lanie. Matka dzwoniła do waszych rodziców, sam słyszałem przez drzwi. Potem jeszcze mi się "pochwaliła", powiedziała coś, że "no, twoi koledzy też dzisiaj na tyłkach nie usiądą".
- No też dostałem, ale nie tak jak ty - powiedział wciąż zszokowany Damian - W ogóle nie ma się czym chwalić...
- Jak wszyscy to wszyscy - zdecydował Patryk arbitralnie - Razem w to się wpakowaliśmy, dostaliśmy kary, to teraz zakończmy to i zobaczmy efekty
- Nie no, nie ma problemu
- machnął ręką Damian, wstał i ściągnął swoje spodnie, a zaraz potem majtki. Jego tłusty tyłek pokryty był czerwoną barwą, po bokach już zanikającą
- Pasem? - spytał Patryk
- Mhm - potwierdził Damian - Trzydzieści, na stojaka. U mnie jest zawsze pas albo rzemień. Ale chyba wolę pas.
- No, Tomek, to jeszcze ty
- zarządził Patryk, gdy Damian się ubrał. Obaj spojrzeli na mnie, a ja dopiero wtedy uzmysłowiłem sobie, że fakt iż nie dostałem wczoraj lania może być przez kolegów źle odebrany. Oni ponieśli karę za nasz wspólny wybryk, a ja wykpiłem się "czystą kartą". Co z tego, że uczciwie zapracowaną, bo wcześniej dostałem mocne lanie za niewinność. Ono w ogóle nie obchodziło Patryka i Damiana. Dla nich liczyło się teraz to, żebym udowodnił, że wczoraj poniosłem podobne konsekwencje jak oni. A nic takiego nie miało miejsca.

Tymczasem dwie pary oczu zaczęły świdrować mnie wzrokiem coraz bardziej...

sobota, 13 lutego 2021

(60.) Damy i walety

Od tego pamiętnego dnia, gdy najpierw dostałem niezasłużone lanie od Mamy, a potem sam miałem wymierzyć lanie nielubianej sąsiadce, ale stchórzyłem (to tak w telegraficznym skrócie) minęły już prawie dwa tygodnie. I chociaż tamtego wieczoru miałem wszystkiego dość, ostatecznie wszystko ułożyło się dla mnie nie najgorzej. Mama bardzo wzięła do siebie fakt, że ukarała mnie mocnym laniem za - jak się okazało - niewinność. Było jej chyba z tym niezmiernie głupio i źle, bo starała mi się w kolejnych dniach przychylić nieba. Wreszcie stanęło na tym, że przyznała mi swoistą "carte blanche" - czystą kartę, która miała działać w ten sposób, że za jakieś przyszłe przewinienie tak poważne, za które miałbym dostać w tyłek, nie spotka mnie żadna kara od rodziców. Co jeszcze ważniejsze, to ja będę mógł zdecydować kiedy ten atut wykorzystać. Gdy przyjdzie co do czego (a z pewnością przyjdzie, bo przecież do "osiemnastki" zostało mi jeszcze kilka lat...) mam tylko powiedzieć magiczne słowa: "biała karta" i mi się najzwyczajniej w świecie upiecze, choćbym nie wiem co nawywijał. Całkiem przyjemna perspektywa, prawda? Owszem, wspomnienia tych okropnych minut, gdy dostawałem od Mamy lanie mokrym półbutem na goły tyłek nie były takie przyjemne, ale co się stało to się nie odstanie, a tyle dobrego, że z tej historii udało się wynieść jakąś korzyść na przyszłość. Jedyne, czego chciałem teraz uniknąć, to spotkania z sąsiadką Kalipską. Na szczęście nasze mieszkania dzieliły dwie kondygnacje, a znając godziny kiedy ona wychodzi do pracy i z niej wraca mogłem dość swobodnie tak planować wyjścia z domu, aby nie natknąć się na nią na schodach.

Mogłem się zatem dość beztrosko rozkoszować kolejnymi dniami wakacji. Do wyjazdu do cioci do Krakowa pozostało jeszcze ponad dwa tygodnie, które należało jakoś sensownie wypełnić. Z Beatą mogłem się spotykać tylko dwa razy w tygodniu, bo w pozostałe dni zajmowała się swoim młodszym rodzeństwem. W piłkę z kolegami już mi się trochę odechciało grać, zwłaszcza że powróciły piekielne upały, a bieganie po boisku w pełnym słońcu, w południe, gdy temperatura przekracza +30 stopni, nie jest czymś przyjemnym. Dlatego tradycyjnie spałem do dziesiątej, a potem obijałem się w mieszkaniu. Okna mojego pokoju wychodziły na południowy-wschód, zatem w najgorętszej porze dnia słońce już nie świeciło w nie i było całkiem znośnie.

W pewną środę, gdy znowu zapowiadał się skwar, natarczywy dzwonek do drzwi odezwał się jakoś przed jedenastą. Zdziwiony, podszedłem do wizjera, a zaraz potem otworzyłem drzwi, bo zauważyłem, że niespodziewanymi gośćmi są moi koledzy z klasy: Patryk i Damian. Jak może pamiętacie, w klasie nigdy nie miałem jednego, najbliższego kumpla, ale z tymi chłopakami trzymałem się dość blisko już od kilku lat. Patryk był niezłym uczniem, takim "czwórkowym", do tego bardzo towarzyskim i zgodnym, co pewnie sprawiło, że po aferze na ostatniej zielonej szkole to on przejął funkcję przewodniczącego klasy. Poza tym był przystojny, wysportowany i podobał się dziewczynom, co mu z pewnością w utrzymywaniu klasowej popularności nie przeszkadzało. Damian był jego najlepszym przyjacielem, znali się już od przedszkola, chociaż pod wieloma względami był jego przeciwieństwem. Z wyglądu - grubas, w nauce - przeciętniak, dla którego "trója" była szczytem marzeń. Ale miał w sobie jakąś taką prostoduszność i pozytywne spojrzenie na świat, dlatego całkiem nieźle czułem się w jego towarzystwie i zależało mi na koleżeństwie tak z Patrykiem jak i Damianem, nawet jeśli czasami wpadałem przez nich w kłopoty (jak wtedy, gdy dałem im odpisać zadanie domowe z polskiego i dostałem za to lanie od nauczycielki tego przedmiotu - niezwykle surowej pani Marleny).

- Tomek, jedziemy nad wodę, dawaj z nami, jedźmy w trójkę! - oznajmił Patryk od progu
- Co? Teraz? - zdziwiłem się w pierwszej chwili, bo spontaniczność nie zawsze była moją mocną stroną
- Nie, kurde, we wrześniu! - palnął Damian - No jasne że teraz. Już jest gorąco jak w piecu!
Właściwie nie miałem innego pomysłu na ten dzień, a perspektywa wyjazdu nad wodę brzmiała interesująco. Złapałem jakąś siatkę, ręcznik i czapkę z daszkiem, zabrałem klucze i po kilku minutach jechaliśmy już rowerami przez osiedle ku granicy miasta.

Blokowisko płynnie przeszło w osiedle domków jednorodzinnych, potem minęliśmy park i skręcając w lewo, betonową drogą pełną dziur i wybojów, przejechaliśmy tak zwane "rogatki miejskie". Słabo utwardzona droga biegła przez pola i łąki w stronę odległych lasów, przed którymi majaczyły jeszcze sylwetki jakichś hal magazynowych i hurtowni. Droga była często uczęszczana, nie tylko przez pracowników tych hurtowni, którzy rowerami zdążali tędy na każdą z trzech zmian w swoich firmach. Po jakichś dwóch kilometrach od granicy miasta, po prawej stronie znajdował się bowiem malowniczy akwen. Płytkie sztuczne jeziorko, o powierzchni może dwóch albo trzech hektarów, z niemal szmaragdowo czystą wodą, było alternatywą dla zatłoczonego miejskiego basenu i krytej pływalni z drogimi biletami wstępu. Wokół Jeziorka były piaszczyste plaże, łagodne zejścia do wody, a co najważniejsze - ratownik opłacany z miejskiego budżetu dyżurował tu przez całe wakacje. Sprawiało to, że rodzice pozwalali nawet młodszym nastolatkom samodzielnie bawić się nad tą wodą. Chyba jeszcze nikt się tu nigdy nie utopił, zresztą byłoby ciężko, skoro nawet mi woda w najgłębszym miejscu ledwie sięgała do szyi. To właśnie tu uczyłem się pływać i już w wieku 12 lat, pod nadzorem Taty, przepływałem żabką całe Jeziorko z jednego na drugi koniec. Wiedziałem więc, że nawet bez pozwolenia rodziców mogłem spokojnie pojawić się tutaj z kolegami.

Jakie jednak było moje zdziwienie, gdy - jadąc w grupie jako ostatni - zauważyłem, że Damian i Patryk nie skręcają na ścieżkę wiodącą do Jeziorka. Zrównałem się z nimi i zapytałem dlaczego.
- Ach, bo nie powiedzieliśmy ci - klepnął się w głowę Damian - Nie jedziemy na Jeziorko tylko na Kamionkę.
To zmieniało postać rzeczy. Diametralnie. O ile Jeziorko było bezpieczne (nie stuprocentowo, bo stuprocentowo chyba nic nie jest bezpieczne), tak Kamionka wprost przeciwnie. Było to stare, duże wyrobisko w którym wydobywano kiedyś jakiś wapień, margiel czy coś takiego, a po zakończeniu eksploatacji zalano wodą. Dno było nierówne, w wielu miejscach głębokie na kilka metrów. Mówiło się, że gdzieś na dnie jest zatopiona koparka. Na środku znajdowały się jakieś wyspy. Zejścia do wody były tylko z dwóch stron akwenu, a z nimi coś, co można było nazwać plażami, chociaż były to raczej kilkumetrowe płaskie brzegi, naprzemiennie ułożone z wielkimi kępami krzaków, częściowo stojących w wodzie, i gęstych szuwarów. Z pozostałych dwóch stron straszyły strome skarpy, zjeżdżające bezpośrednio do wody. Kamionka była rajem nie tylko dla dzikich ptaków, ale też dla ryb, dlatego nie brakowało tu wędkarzy. Oczywiście około południa już nie było po nich śladu, ale nawet na tych prowizorycznych "plażach" można było natknąć się na pozostawione przez nich resztki, w tym także haczyki, a o konsekwencjach wbicia się takiego sprzętu w gołą stopę można by nakręcić niezły horror.

Zagrożeń na tym akwenie zatem nie brakowało i jeśli kiedykolwiek pojawiały się tu jakieś dzieci, to tylko pod ścisłą ochroną rodziców. Albo zbuntowane nastolatki na własną rękę. Chyba jednak każdy niepełnoletni w moim mieście miał mniej lub bardziej wyartykułowany zakaz samodzielnego udawania się na Kamionkę. Mi nawet do głowy by nie przyszło tam pojechać; już chyba w pierwszej klasie podstawówki słyszałem historie, także od rodziców, jak to jakiś chłopak się na Kamionce utopił. Zresztą, Jeziorko zaspokajało moje potrzeby jeśli chodzi o letnie kąpiele, a że było trochę tłoczno...? Na miejskim basenie było jeszcze bardziej, uznawałem to za normalne i już. Kamionka była dla mnie jakimś obcym, nieprzyjaznym miejscem, byłem tu z Tatą kiedyś tylko raz, parę lat temu, przejazdem podczas jakiegoś rowerowego wypadu i nawet nie wchodziliśmy do wody. Zresztą w miejscu gdzie się wtedy zatrzymaliśmy siedział stary wędkarz i rozrzucał wokół siebie pety.

A teraz jechałem na Kamionkę samowolnie, z kolegami, bez pozwolenia rodziców (którego i tak bym nie dostał)... Za późno było jednak, by się wycofać, kompletnie straciłbym twarz w oczach Patryka i Damiana. Miałem tylko nadzieję, że zostaniemy tu tylko chwilę i nikt znajomy mnie nie zauważy w tym miejscu.
- A wam starzy pozwalają tu przyjeżdżać? - zapytałem siląc się na beztroski ton
- Coś ty! - żachnął się Patryk - Chyba nikomu tu nie pozwalają.
- I właśnie dlatego tu jedziemy
- dodał Damian - Przecież nie będziemy z przedszkolakami się kąpać nad Jeziorkiem.
- Ale fakt, z rodzicami trzeba uważać
- przyznał Patryk - Dlatego musimy pilnować czasu i koniecznie wrócić przed czternastą, kiedy moi wracają z roboty.
- No raczej - przyznałem, ciesząc się w duchu, że chociaż tyle dobrego w tej kłopotliwej sytuacji.

Kamionka była odległa od Jeziorka o niecały kwadrans spokojnej jazdy rowerem. Zjechaliśmy piaszczystą drogą w dół, momentami było tak stromo, że trzeba było ostro hamować, aby nie rozpędzić się za bardzo i nie wylądować z rowerem w wodzie. Przejechaliśmy wzdłuż brzegu kilkadziesiąt metrów i zatrzymaliśmy się nad łagodnym zejściem, z dwóch stron osłoniętym kępami krzewów i jakiejś karłowatej wierzby. Słońce grzało nam w głowy, a wokół nie było żywego ducha. Jedynie na przeciwległym brzegu jakieś dwie sylwetki ludzi, ale z tej odległości trudno było stwierdzić nawet, czy to mężczyźni czy kobiety. Śpiewały ptaki, pachniała trawa z okolicznych łąk, piasek chrzęścił pod stopami, woda niosła przyjemny chłód... Gdyby nie było to tak zakazane miejsce, można by powiedzieć - idylla.

Ułożyliśmy rowery na piasku przy wierzbie, rozłożyliśmy ręczniki na piasku (na szczęście nie było w tym miejscu petów, kapsli od piwa ani haczyków wędkarzy) i zaczęliśmy ściągać ciuchy. Damian i Patryk uporali się z tym błyskawicznie i po chwili, już w samych kąpielówkach, pluskali się kilka metrów od brzegu w wodzie. Ja zdjąłem koszulkę, buty i gdy złapałem za gumę od spodenek uświadomiłem sobie nagle straszną rzecz. W tym pośpiechu, gdy koledzy przyszli po mnie rano, pamiętałem o wszystkim: czapce z daszkiem, ręczniku itd., poza najważniejszym: kąpielówkami. Pod spodenkami miałem stare, ordynarne, białe majtki. Jedne z tych, które już dawno powinienem wyrzucić, bo w moim wieku nie wypada już w takich chodzić. Nie spodziewałem się jednak, że tego dnia będę wychodzić gdzieś z domu, a tym bardziej nad wodę, więc rano złapałem pierwsze lepsze gacie z szuflady. Gdybym miał markowe slipki, np. te z logo Top Secret, albo te sportowe FILA od cioci z Niemiec, mógłbym w nich się wykąpać, ale w tym badziewiu...? W spodenkach też nie wchodziło w grę, akurat te zupełnie nie nadawały się do wody. Krótko mówiąc: dupa...

- Hej, Tomek, co jest? Boisz się wody? - zawołał Patryk, podpływając do brzegu
- Zapomniałem kąpielówek gdy się tak szybko zbierałem za wami - przyznałem smutno
- Aaa... - stropił się Patryk, ale zaraz zaproponował - To dawaj w gaciach! Nikt nie widzi.
- W takich?
- zsunąłem spodnie i zaprezentowałem co mam dzisiaj na tyłku
- A no, w takich to nawet jak nikt nie widzi to trochę obciach - przyznał kolega
- Miałem je dawno podrzeć i wyrzucić, ale mi wyleciało z głowy, to mam za swoje - dodałem
- To chodź na waleta! - palnął Damian, który też właśnie podpłynął do brzegu
- Dzięki, nie tym razem - rzuciłem, bo obaj wiedzieliśmy, że taka akcja nie wchodzi w grę

Usiadłem na ręczniku przy rowerach i smutno obserwowałem, jak koledzy pływają kilkanaście metrów od brzegu, jak ochlapują się wodą i "podtapiają" dla zabawy. Wtedy nie widziałem w takich harcach niczego nieodpowiedzialnego, zresztą w tym miejscu, gdzie pływali Patryk i Damian można było jeszcze stopami wyczuć dno (chociaż dwa metry dalej mógł już być uskok...). No, ale nic - los o mnie zadbał i chociaż nielegalnie wybrałem się na niebezpieczną wycieczkę, to nic złego mi się nie stanie, bo nie wejdę do wody.
Minął dobry kwadrans, albo i dłużej, gdy Patryk i Damian wyszli z wody i ułożyli się na swoich ręcznikach. Mówi się, że woda "wyciąga siły" z człowieka i faktycznie coś w tym było, bo dłuższą chwilę leżeli zmęczeni. Potem jednak zjedli po batonie i zaczęliśmy gadać. O codzienności, o szkole, o wakacjach, a skończyło się na temacie, który w tym wieku wydaje się coraz bardziej atrakcyjny.
- Ej, Tomek, a ty z tą swoją to już długo chodzisz, nie? - zaczął Patryk
- No, już trochę czasu minęło z Beatą - potwierdziłem
- Widziałeś już ją... no wiesz... nago?
- Eee, trochę tak
- odpowiedziałem zaskoczony
- Jak to trochę?
- No, gołą pupę i trochę cipki
- Ej, serio?!
- No tak...
- Kurde, nieźle! A coś już... tego... robiliście?
- Całowaliśmy się... parę razy
- Nieee
- przerwał Damian - Patrykowi chodzi o co innego.
- Czy się dupczyliśmy?
- spytałem
- Nooo, albo chociaż palcówę albo minetę...
- Nie, jeszcze nic z tego
- powiedziałem zgodnie z prawdą
- A... aha - odparł tylko Patryk
- A ty? - odbiłem pytanie - Tyle dziewczyn się za tobą ogląda. I co? Nadal nic?
- Ja... właściwie mam jedną na oku
- wbił wzrok w piasek - Ale nie mówcie nikomu... Spotkałem się z Dominiką parę razy...
- Z naszą Dominiką? Znaczy z naszej klasy?
- nawet Damian był zdziwiony, bo chyba też niczego się nie domyślał
- No tak, a co? Nie można? - ożywił się Patryk
- Nie no... - przyznał Damian - Nawet ładna i miła, i w ogóle. Ale dupę to ma płaską jak deska.
- Ty!
- Patryk cisnął w niego piaskiem
- No co?! Prawdę mówię. Przy niej ta Beata od Tomka to jest ekstra strzała. Chociaż ruda i piegowata, ale cycuszki widać, a dupcię ma taką, że jak bym dosiadł to...
- Ej, nie rozpędzaj się, co?
- zaprotestowałem ostro
- Spoko, przecież chwalę twoją laskę, nie? - pojednawczo rzucił Damian
- Dobra dobra, zobaczymy jaką ty sobie znajdziesz - zadrwił Patryk
- Mi się nie spieszy, szukam dokładnie, ale jak już znajdę to wam oczy się zaświecą jak żarówki setki - Damian wysilił się na osobliwe porównanie - Ale dość gadania o dupach. Jeszcze raz idziemy do wody i musimy wracać, żeby być z zapasem przed drugą z powrotem w domu.
- Idziemy
- podniósł się Patryk - Szkoda, że nie możesz z nami popływać, Tomek...
- Mówiłem, że w tych badziewnych majtach nie wejdę
- powtórzyłem - Następnym razem na pewno się uda.
- A jakbyśmy razem z tobą, wszyscy trzej, na waleta...?
- rzucił po chwili milczenia Patryk
- Co?! - zdziwiłem się
- Damian, a ty?
- Eee, no jak wy, to ja... też
- wydukał - Ale wy pierwsi, ja zaraz za wami!
- No to już!
- rzucił Patryk i ściągnął kąpielówki. Po chwili nago już był w wodzie. Jego zgrabny, wysportowany tyłek po chwili zniknął pod linią wody.
"Szkoda, że nie ma tu Dominiki" - pomyślałem i zsunąłem spodenki razem z majtkami. Zakrywając przód dłonią, wlazłem do wody. Była przyjemnie chłodna. Stanąłem w pobliżu Patryka i odwróciłem się do brzegu. Damian przez chwilę jakby się wahał, ale w końcu odwrócił się do nas tyłem, ściągnął kąpielówki i jak rak, tyłem wszedł do wody. Jego wielki, tłusty tyłek nie był atrakcyjnym widokiem, ale podobnie jak ja i Patryk nie chciał zaprezentować nawet najlepszym kumplom swoich "klejnotów".

W trójkę pływaliśmy na golasa przez kilkanaście minut, potem jeszcze się wygłupialiśmy i już mieliśmy wychodzić, gdy od strony drogi dobiegły nas jakieś odgłosy. Bezradnie patrzyliśmy, gdy na brzegu pojawiły się nagle trzy rowery. Na każdym z nich jechała niewiele starsza od nas dziewczyna.
- Hej, tu jest fajny brzeg i czysto! - usłyszeliśmy głos jednej z nich
- Ale tu już ktoś jest... - inna zauważyła nasze rowery i ręczniki
- Ej, patrzcie tam! - trzecia właśnie wskazywała teraz na nas palcem
Dziewczyny zsiadły z rowerów i przyglądały nam się.
- Cześć chłopaki! - zawołała brunetka w okularach - Jak tam woda?
- Chodź i sama sprawdź!
- odkrzyknął Damian
Szczupła blondynka zdjęła sandał i zamoczyła stopę w wodzie
- Zimna! - orzekła
W tym czasie trzecia, najmniej szczupła z całej trójki, lustrowała nasze rzeczy.
- Ej, dziewczyny... - konspiracyjnie przywołała koleżanki, ale i tak słyszeliśmy każde słowo - Oni.. oni chyba są na golasa... Tu są ich kąpielówki.

To przesądzało sprawę. W tej sytuacji my nie mogliśmy wyjść z wody, w której staliśmy zanurzeni prawie pod szyję. Tymczasem dziewczyny stwierdziły, że podoba im się to zejście do wody i jest na tyle miejsca, że rozłożą się właśnie tutaj. Ustawiły z boku rowery, rozścieliły ręczniki, rozebrały się do kostiumów kąpielowych... W innych okolicznościach byłby to niezwykle atrakcyjny widok, ale teraz byliśmy w kropce. Tymczasem dziewczyny złośliwie dogadywały co jakiś czas:
- Hej, chłopaki, nie zimno wam tak długo w wodzie?
- Chodźcie na brzeg, poznajmy się, pogadajmy!
- My tu przyjechałyśmy na cały dzień, mamy czas do zachodu słońca!


Zimno wprawdzie nie było, ale do zachodu słońca nie mieliśmy zamiaru stać w tej wodzie. Tymczasem te - na oko - szesnastolatki ewidentnie postanowiły zabawić się naszym kosztem. Jedna wyciągnęła papierosy, poczęstowała drugą, z kolei szczupła blondyna wyjęła szklaną butelkę chyba z piwem. Z doświadczenia późniejszych lat życia wiem, że w wieku 18 czy 19 lat nie byłoby żadnego problemu. Każdy z nas wyszedłby z tej wody bez krępacji i zaprezentowałby płci przeciwnej swoje atuty (i jeszcze pewnie starałby się, aby w parach, w pobliskich krzakach sprawdzić te atuty w działaniu). Teraz mieliśmy jednak po 14 lat z paroma miesiącami i bardziej byliśmy wciąż dziećmi niż dorosłymi. Więc pokazanie się nago komukolwiek było dość wstydliwą perpsektywą. Te dziewczyny chyba też to wiedziały. I wyglądało na to, że chcą nas przeczekać.

- Tomek, musisz się poświęcić, wyjść na brzeg i rzucić nam nasze kąpielówki - zaproponował w końcu Patryk - Niech zobaczą tylko jednego z nas nago, a nie wszystkich trzech.
- A dlaczego ja? - oburzyłem się
- A przez kogo tu siedzimy na golasa? Ty zapomniałeś swoich kąpielówek, gdyby nie to, nie byłoby tej akcji...
- A kto zaproponował żebyśmy we trójkę się kąpali na waleta?
- ripostowałem - Ty!
- Ja, ja, ale dla ciebie, żebyś też mógł popływać dzisiaj - perorował Patryk - Poza tym wiesz która jest godzina? Pewnie już po pierwszej. Jak do drugiej nie będziemy w domach, to nas pozabijają!
- Dobra, chłopaki, dość kłócenia się
- przerwał Damian - Niech los zdecyduje, zagrajmy w marynarza, kto przegra ten wychodzi.

Oczywiście przegrałem. Ale słowo się rzekło. Zasłoniłem dłonią penisa i wybiegłem szybko na brzeg. Dziewczyny zaczęły gwizdać i krzyczeć radośnie. Złapałem kąpielówki chłopaków i tyłem wycofałem się z powrotem do wody, podając im ciuchy. Potem wyszedłem ponownie, wziąłem swoje spodenki i wlazłem w krzaki, aby się samemu ubrać. Miałem nadzieję, że tylko Patryk i Damian widzieli mój goły tyłek, bo do dziewczyn starałem się ustawić strategicznie zasłoniętym przodem. Nagle ktoś złapał mnie z tyłu za ramię, aż podskoczyłem.
- Mam cię! - roześmiała się blondyna
- E, co ty tu robisz? - palnąłem
- Podglądam cię, nie widać? - zaśmiała się głupio - Nie, no dobra, idę się wysikać. Wiesz, słońce, ciepło, piwko...
- A, no to... idź, ja już spadam
- wciągnąłem spodenki do końca i zacząłem przedzierać się z powrotem przez krzaki
- Fajny tyłek - rzuciła za mną blondyna
- Dzięki! - odpowiedziałem odwracając się przez ramię. W tym miejscu, gdzie się przed chwilą przebierałem, blondyna właśnie bezwstydnie sikała na stojąco, z centralnie wypiętą pupą. Chociaż ciężko w to uwierzyć, wtedy byłem tak skołowany, że natychmiast odwróciłem wzrok i uciekłem do kolegów. Patryk i Damian już ustawili rowery i w pełni ubrani gotowi byli do drogi. Wśród głośnych śmiechów dziewczyn, które kompletnie zbiły nas z tropu, jak niepyszni odjeżdżaliśmy znad Kamionki.

Słońce prażyło niemiłosiernie, a my w milczeniu pedałowaliśmy w kierunku domu. Z całych sił, bo Patryk sprawdził, że minęła już 13:30, a przed nami było dobre pół godziny jazdy. Mi aż tak się nie spieszyło, moi rodzice wracali z pracy grubo po piętnastej, ale Patryk był bliski paniki. Musieliśmy też parę razy zaczekać na Damiana, który z nas trzech miał najgorszą kondycję i nie dawał rady utrzymać narzuconego przez nas tempa. Mimo to, tuż po czternastej wpadliśmy na chodnik przed blokiem Patryka. Wydawało się, że się udało. Nagle jednak w drzwiach do klatki schodowej ukazała się kobieca sylwetka.
- Cześć, mamo! - drżącym głosem powiedział Patryk
- Dzień dobry! - dopowiedzieliśmy z Damianem
- Dobry dobry - odpowiedziała pospiesznie mama Patryka i zlustrowała nas uważnie - Co, nad wodą byliście, chłopcy?
- Tak, nad Jeziorkiem, w trójkę
- potwierdził Damian, a ja siląc się na obojętność kiwałem głową
- O? A panią Wiśniewską widzieliście? Też właśnie wróciła z Darkiem i Markiem (potem dowiedziałem się, że chodzi o sąsiadkę Patryka, która ma dwóch synów-bliźniaków)
- Nie, nie widzieliśmy - powiedział Patryk, po którym było widać, że jest coraz bardziej zdenerwowany. Albo w ogóle nie umiał kłamać, albo przeszywający wzrok mamy tak na niego działał.
- O, to ciekawe, bo ona was widziała, właśnie teraz jak przyszłam z pracy to mi powiedziała
- Tak?
- uśmiechnął się nerwowo Patryk
- Tak, ale nie nad Jeziorkiem, tylko jak jechaliście drogą od strony lasu. Więc powiedz no, kolego, gdzie to byliście nad tą wodą?
- No, nad Jeziorkiem, mówimy. Tylko potem objechaliśmy dookoła całe Jeziorko i wyjechaliśmy na drogę... eeee... dalej.

- Nie przeginaj, Patryk - jego mama powiedziała to tak groźnym głosem, że aż mi ciarki przebiegły po plecach - Byliście na Kamionce, tak? Przyznaj się!
- Mamo... - Patryk był bliski płaczu
Kobieta złapała za kierownicę roweru Patryka i siłą zmusiła go do zejścia. Rower oparła o ścianę bloku, a syna złapała za ucho i wprowadziła do klatki. Na chwilę zatrzymała się i obróciła się do nas.
- Do waszych rodziców też zadzwonię, wam też to nie ujdzie na sucho! - rzuciła, a my z Damianem staliśmy jak wryci

Otrząsnąłem się po dłuższej chwili i chciałem jechać do domu, ale Damian syknął i pokazał mi na migi, żebym jechał za nim. Ustawiliśmy rowery w szczycie bloku, gdzie nie było okien i Damian szepnął mi, abym szedł za nim. Nie wiedziałem po co, ale wzdłuż budynku dotarliśmy pod jeden z balkonów. Okazało się, że to balkon Patryka, bo mieszkali na parterze. Szeroko otwarte w upalne dni okna i balkonowe drzwi pozwalały nam, ukrytym pomiędzy balkonem a rozłożystym krzakiem tui, słyszeć rozmowę z wnętrza mieszkania.
- Ile razy ci mówiliśmy, że masz się tam nawet nie zbliżać?! Ile?! - mama Patryka była bliska histerii
- Mamo, naprawdę przepraszam... Tylko posiedzieliśmy chwilę na brzegu...
- A mokre gacie to od czego? Zsikałeś się? Mógłbyś chociaż nie kłamać!

- Mamo, ja... proszę... ja już nigdy nie...
- Za późno, nagrabiłeś sobie dość! Na wszystko mogę przymknąć oko, ale nie na Kamionkę! Co ci mówiliśmy zawsze?! O tym miejscu? O Jacusiu?

- Wiem, ale...
- Żadnego "ale"!
- krzyknęła kobieta, po czym dodała nadspodziewanie spokojnym głosem - Przykro mi za to co za chwilę zrobię, to nie będzie łatwe, ale muszę mieć pewność, że już nigdy, absolutnie nigdy tam nie pójdziesz. Kiedyś to zrozumiesz.
- Mamo, ale co ty chcesz zrobić... - Patryk wydawał się coraz bardziej roztrzęsiony
- Ściągaj gacie, kładź się na tapczan i czekaj tu na mnie! - rozkazała jego mama

Na chwilę zapadła cisza. Nagle usłyszeliśmy odgłos zamykanych drzwi od pokoju. Kobieta wróciła. W ostatniej chwili zanurkowaliśmy pod balkon, gdy podeszła do okna, aby je zamknąć. Zanim to samo zrobiła z drzwiami balkonowymi, usłyszeliśmy jeszcze resztki dialogu:
- Mamo, co ty trzymasz...?
- Kładź się z powrotem i wypnij dupę!
- Jezu, mamo, co to jest?! Nie! Nie możesz, nie tym, nieeee, błagam!!!

Drzwi od balkonu trzasnęły, a za nimi zasunęła się jeszcze zasłona. Uciekliśmy czym prędzej z tego miejsca i pospiesznie rozjechaliśmy się z Damianem do swoich domów. Ostatnie słowa Patryka wciąż dźwięczały mi w uszach. Uświadomiłem sobie, że jeszcze nigdy, w niczyim głosie, nie słyszałem takiego przerażenia...