piątek, 8 czerwca 2018

(21.) Zielona szkoła (część 6.)

Widok był naprawdę wstrząsający. Marcin – przewodniczący klasy, świetny uczeń i dobry kolega, powszechnie lubiany, wysoki, przystojny chłopak, stał teraz wyprężony, opierając się rękami o biurko. Na jego wypięty, goły tyłek spadały z suchym trzaskiem kolejne pasy, wymierzane przez naszą wychowawczynię. Nawet z ostatniego rzędu ławek dostrzegłem, że z całej siły zacisnął dłonie na krawędziach biurka. Wszystkie pozostałe mięśnie też miał na pewno napięte do granic możliwości. Niestety, przez to zapewne tym mocniej odczuwał na pupie kolejne razy. Powinien się raczej rozluźnić, zwłaszcza rozluźnić mięśnie pośladków, wówczas nie bolałoby pewnie tak bardzo. Ale jak tu się rozluźnić, gdy wszyscy koledzy z klasy patrzą jak dostajesz lanie na goły tyłek?
Rozejrzałem się dyskretnie po sali. Kilku chłopaków wbiło wzrok w podłogę, jakby chcąc zaoszczędzić koledze dodatkowego upokorzenia. Jednak większość z zapartym tchem obserwowała to, co działo się przy biurku. Próbowałem odgadnąć, co dzieje się w ich głowach. Pewnie niektórzy, szczególnie ci co mniej lubili Marcina, patrzą na to z zaciekawieniem, jak na dobre przedstawienie. Miałem jednak nadzieję, że większość jest raczej przerażona, że jest im Marcina żal, niezależnie od tego, czy sobie na taką karę zasłużył. Nigdy dotąd, odkąd jesteśmy jedną klasą, nikt z nas nie dostał lania na gołą pupę na oczach wszystkich. W końcu jednak musiało chyba na kogoś paść. Dlatego byłem pewny, że niezależnie od tego, jakie kto ma teraz uczucia względem tego, co się dzieje, u każdego z nas, u mnie także, dominuje przede wszystkim poczucie ulgi, że nie jest się głównym bohaterem tej sceny, że nie stoi się teraz z gołym tyłkiem tam, na środku sali.
Marcin dostał już chyba 15 solidnych pasów. Pani Teresa nadal jednak wymierzała kolejne. Metodycznie, bez słowa. Marcin też trzymał się nieźle. Nie krzyczał, nie jęczał z bólu, nie płakał. Widać było, że zacisnął nie tylko dłonie, ale też zęby, że z całych sił walczy, aby znieść to jak najbardziej po męsku, aby obronić się przed jeszcze większym upokorzeniem. Drżały mu ręce, drżał właściwie cały, ale aż dotąd nie skarżył się, nie zaczął się wyrywać, ani krzyczeć. Zaimponowało mi to. Chociaż nigdy nie byłem jego najbliższym kumplem, trzymałem teraz za niego kciuki, przy każdym kolejnym pasie, który spadał na jego pupę powtarzałem w myślach: „Trzymaj się! Wytrzymaj jeszcze trochę! Dasz radę!”.
I przez długi czas szło całkiem nieźle. Liczba razów, które przyjął, zbliżała się już do 30. Pupa Marcina zmieniła już całkiem kolor – z jasnego na bardzo czerwony. Chłopak trząsł się coraz bardziej i w końcu jednak nie wytrzymał. „Aaaa!!!” – krzyknął dość głośno, aż siedzący przede mną Damian wzdrygnął się. Wtedy pani Teresa wymierzyła Marcinowi chyba najbardziej siarczysty pas, aż zadzwoniło mi w uszach. „Ałaaa…” – jęknął i opadł na biurko, opierając się przedramionami. Długo trzymał się dzielnie, ale w końcu wychowawczyni dała radę go złamać, o co chyba chodziło. Teraz, już kompletnie zrezygnowany, przyjął na pupę jeszcze trzy szybkie pasy i pani Teresa wyprowadziła go z sali.
Cisza, jaka zapadła po ich wyjściu, była przejmująca. Wbiłem wzrok w ścianę, myśląc o tym, co się stało przed chwilą. Faktycznie daliśmy – jako klasa – mocno „w kość” nauczycielkom na tej zielonej szkole. Rozumiałem, że zapanowanie nad kilkunastoma chłopakami wchodzącymi w okres dojrzewania nie jest łatwe. Rozumiałem wprowadzenie ścisłych reguł. Nawet rozumiałem to, że za każde przewinienie byłoby od razu lanie. Ale jak już tak, to niech to lanie jest gdzieś w pokoju, a nie na oczach całej klasy. Bo to już wydawało mi się przesadą. Chwila na refleksję nie trwała jednak długo. Wychowawczyni wróciła po najwyżej dwóch minutach. Najpierw po raz setny przypomniała nam, jak bardzo ją zawiedliśmy i że sami prosiliśmy się o to zaostrzenie dyscypliny. Potem powiedziała, że w tej kwestii nic się nie zmieniło i od teraz każde odstępstwo od regulaminu skończy się laniem przy wszystkich. Nie miałem już powodu, aby jej nie wierzyć. Trudno, trzeba się będzie wyjątkowo pilnować, aby przez te kilka dni, które zostały do końca zielonej szkoły, w żadne kłopoty już nie wpaść. Ostatnie na co miałem teraz ochotę, to dostać pasem na goły tyłek na oczach wszystkich kolegów. Chociaż Piotrek byłby pewnie wniebowzięty…
Potem jednak wychowawczyni zmieniła ton. Zakomunikowała już spokojnie, że za chwilę wrócą do sali dziewczyny i urządzimy wybory na nowego przewodniczącego klasy, ponieważ Marcin stracił swoje stanowisko przez to, co się dziś zdarzyło. Chwila była naprawdę historyczna. Marcin był przewodniczącym od czwartej klasy i wydawało się, że będzie nim już do końca szkoły, bo idealnie się do tej roli nadawał. Nie miałem pojęcia, kto z nas mógłby go zastąpić. Ale w sumie dlaczego nie spróbować? Była w naszej szkole taka niepisana zasada, że przewodniczący klasy miał specjalne prawa. W kwestiach edukacyjnych – na przykład mógł być więcej razy nieprzygotowany do lekcji niż zwykły uczeń. Ale też w kwestiach dyscypliny – był uznawany za bardziej jakby dorosłego, posiadającego większy autorytet, toteż nauczyciele nie mogli go w żaden sposób karać publicznie. Jeśli coś zmalował, nie można go było w klasie skrzyczeć jak „zwykłego” ucznia, ale trzeba było wyjść z nim z sali i ewentualnie zrobić awanturę gdzieś na osobności. Oczywiście miał też „immunitet” na wszelkie kary cielesne – bicie po łapach czy ciągnięcie za ucho, tak często praktykowane przez nauczycieli, wobec przewodniczącego klasy nie mogły być zastosowane. Nie mówiąc rzecz jasna o laniu na tyłek. Może dlatego Marcin poczuł się przez te lata tak pewnie. Teraz jednak, na okres zielonej szkoły, pani Teresa zawiesiła ten przywilej i dla Marcina skończyło się to w opłakany sposób. W każdym razie fajnie byłoby mieć takie specjalne prawa. Owszem, wiążą się z tym różne obowiązki, zebrania, organizowanie różnych rzeczy, ale dałbym radę – pomyślałem. Chyba zgłoszę swoją kandydaturę.
Niestety, „wybory” przewodniczącego odbyły się bez zgłaszania. Wychowawczyni po prostu dała każdemu małą kartkę i poleciła napisać na niej nazwisko osoby, na którą głosujemy. Rozejrzałem się po sali, ale nie miałem pojęcia, kto mógłby być dobrym kandydatem albo kandydatką. A na siebie jakoś głupio mi było zagłosować, mimo że wszystko było anonimowe. Nagle jednak oświeciło mnie! Wziąłem długopis i na kartce napisałem… nazwisko Marcina. Co jak co, ale na pewno nie zasłużył na to, co go dziś spotkało.
Po podliczeniu głosów pani Teresa oznajmiła, że dwóch kandydatów otrzymało identyczną liczbę głosów – po sześć. A są nimi… Patryk oraz ja! Ale zaskoczenie! Więc jednak się udało! Z tym, że co teraz? Dwóch przewodniczących? Na szczęście na odpowiedź nie musiałem czekać długo. Pani Teresa poprosiła nas na korytarz mówiąc, że w takiej sytuacji to do niej należy decydujący głos, który z nas zostanie przewodniczącym. Gdy wraz z Patrykiem wyszliśmy z nią z sali, zwróciła się do mnie:
- Tomek, jeszcze pół roku bez wahania postawiłabym na ciebie. Byłeś wzorowym uczniem zarówno pod względem zachowania jak i nauki. Ale sam przyznasz, że w ostatnich miesiącach opuściłeś się zwłaszcza pod względem zachowania. Co chwilę wpadasz w jakieś kłopoty, kilku nauczycieli na ciebie narzekało, parę razy musiałeś nawet zarobić w tyłek. Patryk też ma swoje za uszami, ale w tej sytuacji nie mam wątpliwości, że to właśnie on powinien zostać nowym przewodniczącym. Ty będziesz jego zastępcą. Dotąd nie mieliśmy tej funkcji, ale mam wrażenie, że nam się przyda. Mam nadzieję, że to rozumiesz.
Skinąłem głową, ale wcale nie zgadzałem się z tą decyzją. Połowa tych sytuacji, przez które wpadałem w kłopoty, była niezawiniona przez mnie. Często to były czyste przypadki. Mimo, że miałem zachowanie nieodpowiednie i chodziłem na zajęcia poprawcze, nie czułem się szkolnym chuliganem, który nie zasługuje, aby być przewodniczącym. A tak to wszystko zabrzmiało. I jeszcze funkcja zastępcy! Zastępca nie miał tych przywilejów co przewodniczący, ale obowiązki owszem… A już przez chwilę witałem się z cudowną perspektywą, że lanie, które dostałem przedwczoraj za krycie Rafała było ostatnim w mojej szkolnej karierze. Kurde, ja mam jednak pecha…
Bezpośrednio po wyborach odbyły się lekcje, na których przesiedziałem obrażony na cały świat, niewiele uważając. Nawet nie zauważyłem kiedy zaczął mnie cisnąć pęcherz. W sumie to nic dziwnego – najpierw spałem, potem w biegu wpadłem na zajęcia, potem było lanie Marcina, wybory, lekcje… Minęło już przynajmniej sześć godzin, odkąd ostatni raz poszedłem się wysikać. Kręciłem się niespokojnie na krześle, ale jakoś wytrzymałem do końca. Po lekcjach była godzina przerwy do kolacji, wszyscy się gdzieś porozchodzili, głównie do sali telewizyjnej, ja natomiast najszybciej jak mogłem pospieszyłem do WC na półpiętrze. Niestety, zastałem otwarte drzwi, mnóstwo wody na posadzce i jakiegoś faceta w kombinezonie, który przekładał jakieś węże. „Awaria, kolego, zjeżdżaj stąd” – zwrócił się do mnie niemiłym tonem. Chciałem mu odpyskować, ale w ostatniej chwili ugryzłem się w język. Pobiegłem do łazienki przy naszych pokojach, tam też jest przecież jeden kibel. Gdy jednak już miałem otworzyć drzwi, usłyszałem dziwny odgłos, jakby szloch. Zajrzałem dyskretnie przez szparę. To Marcin siedział na brzegu niecki prysznicowej i ryczał jak bóbr. Znowu zrobiło mi się go żal, chciałem nawet wejść i go pocieszyć, ale po chwili pomyślałem, że jednak pewnie woli teraz być sam. A poza tym ja się muszę gdzieś odlać… Toaleta dla dziewczyn odpada. Jeszcze mnie ktoś tam przypadkiem nakryje i natychmiast podzielę los Marcina. W końcu uznałem, że pójdę do pokoju i wysikam się do pustej butelki po coli, którą potem gdzieś dyskretnie wyrzucę. Niestety, jak na złość, w pokoju siedzieli zarówno Rafał jak i Piotrek. Obrzucili mnie wilczym spojrzeniem i dalej dyskutowali o… laniu, jakie dostał Marcin. Chciałem im nawet powiedzieć, że ich kolega, którego tak obgadują, płacze teraz upokorzony w łazience, ale dałem sobie spokój. Wyszedłem bez słowa i ze złości kopnąłem w ścianę na korytarzu. Pęcherz cisnął mnie coraz bardziej. W końcu wściekły na wszystko ruszyłem korytarzem w kierunku drugiego skrzydła pensjonatu. Tam też są jakieś toalety. Chociaż byłem tak zły i zrezygnowany, że było już mi wszystko jedno. Mogłem się nawet zsikać w spodnie, mam to gdzieś. Wszystko idzie dzisiaj beznadziejnie. Rano o mało nie zostałem publicznie upokorzony, potem zaspałem na zajęcia, potem nie zostałem przewodniczącym, a było tak blisko. Jakiś cieć mówi do mnie: „zjeżdżaj kolego”, jak do pierwszaka, nie mam się gdzie wysikać, a w pokoju mam atmosferę jak w domu wariatów. I jeszcze do końca zielonej szkoły będę żyć w strachu, że przypadkiem zrobię coś złego, a wtedy dostanę lanie na goły tyłek przed całą klasą. Nie tak miał wyglądać ten wyjazd… Do dupy z tym wszystkim!
Teraz pęcherz czułem tak, jakby miał mi zaraz eksplodować. Chciałem tylko go opróżnić, za wszelką cenę. Nagle znalazłem się przy wejściu do pustego korytarza, gdzie Rafał palił papierosy i złapały nas nauczycielki. W połowie tego korytarza stała wielka donica z jakąś rośliną. Wściekły i sfrustrowany, nie myśląc trzeźwo, podszedłem do tej donicy, rozpiąłem spodnie i wysikałem się do niej. Przyjemne uczucie ulgi ogarnęło cało moje ciało. W chwili, gdy miałem już zapinać rozporek, czyjaś dłoń opadła na moje ramię. Odwróciłem się błyskawicznie i zobaczyłem niewysoką, pulchną kobietę, gdzieś około „pięćdziesiątki”. Skądś ją znałem… Aha, to była przełożona sprzątaczek w pensjonacie, pamiętam jak mówiła pani Teresie, że ma dom zaraz obok ośrodka, więc w razie czego, jakby w nocy działo się coś niepokojącego, to ją można zawiadomić.
- Co to ma znaczyć?! Co ty wyprawiasz? – zapytała z surowym wyrazem twarzy
- Przepraszam, ja… eee… w toalecie jest awaria i… eee… – język zaczął mi się plątać
- I tylko jedna jest toaleta w całym budynku?!
- Ja… tego… przykro mi… eee…
- Przykro to ci dopiero będzie, gówniarzu jeden! Zapinaj spodnie, ale już! – rozkazała
Szybko wykonałem polecenie, a wtedy szefowa sprzątaczek złapała mnie mocno za ramię i pociągnęła za sobą długim, ciemnym korytarzem...
(pierwotnie opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl dnia 14.02.2013)