środa, 8 grudnia 2021

(64.) Wakacyjny wyjazd (część 2. - długi marsz)

Wujek nie żartował. Faktycznie miałem jechać z ciocią Anią do Zakopanego! Tylko cztery noclegi i to podobno nie w najlepszym standardzie może nie rzucały na kolana i nie aspirowały do miana wakacji stulecia, ale dla mnie - kogoś, kto nigdy nie był w Tatrach - i tak zapowiadało się niesamowite przeżycie. Dlatego nawet spotkanie z ulubionym wujkiem zeszło trochę na dalszy plan, bo od momentu postawienia stopy na peronie krakowskiego Dworca Głównego, gdy dowiedziałem się o wyjeździe w góry, ekscytowałem się już tylko tym wydarzeniem.

Trochę obawiałem się spotkania z ciocią. Rok temu rozstaliśmy się w nieprzyjemnych okolicznościach. Dzień wcześniej dostałem od niej lanie za samowolne wyjście na miasto, potem zamknąłem się w pokoju i już do momentu powrotu do domu właściwie się nie odzywałem. Teraz jednak wszystko poszło jakby w zapomnienie. Ciocia przywitała mnie serdecznie i nie dawała po sobie poznać, że wciąż ma w pamięci zeszłoroczne przykre wydarzenia. Chyba jednak jej potrzeba aby "oczyścić atmosferę" była większa niż mi się wydawało, bo jeszcze tego samego dnia wieczorem, przyszła do mojego pokoju. Oficjalnie po to, aby sprawdzić czy mam spakowane wszystkie rzeczy potrzebne do wyjazdu w góry, ale gdy na moment przysiadła na moim łóżku, poruszyła właśnie TEN temat.
- Tomek, wiem że pewnie masz wciąż do mnie żal za to, co stało się w ubiegłym roku...
- Nie, ciociu, wcale nie
- zaprzeczyłem - Było, minęło.
- Ale ja wciąż o tym czasem myślę i wiem, że nie zachowałam się właściwie. Byłam przerażona, bo gdyby ci się coś stało, to nie mogłabym spojrzeć w oczy twoim rodzicom. Ale zareagowałam zbyt impulsywnie. Powinnam najpierw z tobą porozmawiać, wytłumaczyć jak lekkomyślnie postąpiłeś i jak bardzo się bałam, a nie od razu spuszczać ci lanie. Dlatego chciałam cię przeprosić.
- Ciociu, naprawdę nie ma za co...
- Jest za co
- pokręciła głową - Zlałam cię naprawdę porządnie i jeszcze w dodatku na goły tyłek. Pewnie się najadłeś wstydu wtedy... Nie wiem, co we mnie wstąpiło...
- Ale ja faktycznie wtedy bardzo źle się zachowałem. Byłem zły, że nie pójdę z wujkiem na miasto i dlatego sam się wyrwałem. Ale to było strasznie głupie i... i należało mi się chyba to lanie. A na goły tyłek to... no... dostałem już nieraz, więc... więc nie było aż tak źle - uśmiechnąłem się
- Och, ty naprawdę dojrzałeś, tak jak mówiła twoja mama przez telefon! - zachwyciła się ciocia Ania - Tak, wiemy z wujkiem o twoich wspaniałomyślnych zachowaniach, o tych koloniach dla koleżanki, o tym że bezinteresownie pomagasz w nauce dziewczynce z biednej rodziny. Jesteśmy z ciebie dumni! Możesz być pewny, że cokolwiek się wydarzy, zawsze będziemy stać po twojej stronie i cię wspierać.

Po takim zapewnieniu, ten wakacyjny wyjazd zapowiadał się jeszcze lepiej niż pół godziny wcześniej. Szybko zasnąłem, a następnego dnia ani się obejrzałem jak minęło południe i staliśmy z bagażami na krzywych płytach chodnikowych dworca autobusowego przy ulicy Pawiej w Krakowie. Kilka godzin później zobaczyłem na własne oczy pierwszą atrakcję podczas wyjazdu w Tatry: korek na "zakopiance". W efekcie minęła już piąta po południu, gdy dojechaliśmy wreszcie do Zakopanego. Ciocia złapała pierwszą z brzegu taksówkę i bez większych przeszkód dotarliśmy do pensjonatu. Spory, czterokondygnacyjny budynek w góralskim stylu nie prezentował się może zbyt reprezentacyjnie, a całość psuła dodatkowo obskurna tablica [Wolne pokoje / Zimmer frei] wbita obok ścieżki prowadzącej do głównego wejścia. Jednak pensjonat miał aż po osiem pokoi na każdym piętrze, co pozwalało zmieścić naraz niemal setkę gości i to głównie dzięki tej pojemności udało się jeszcze zarezerwować w nim dwa miejsca, mimo tak późnej pory. Dopiero w połowie lipca okazało się przecież, że jednak nie pojadę na kolonie nad morze, tylko przyjadę do wujostwa w Krakowie, a wiadomo że najlepsze kwatery w Zakopanem "zaklepane" są już wczesną wiosną.

Nasz pokój znajdował się na najwyższym piętrze, co mi się akurat podobało, bo niecodziennym elementem architektury były dla mnie te skośne stropy i ścięte sufity. Dodatkowo, widok z okna wychodził na Tatry, ale na tym kończyły się atuty. Pokój był od dawna nieodświeżany, nieestetyczna lamperia i odłażąca miejscami ze ścian tania okleina wyglądały mało estetycznie, a mimo wietrzenia, wciąż utrzymywał się w środku niezbyt przyjemny zapach (coś jak dawno nieprane skarpetki). No i łazienka była na korytarzu. Ciocia przepraszała, że tylko coś takiego udało się załatwić last minute, ale ja zapewniałem, że i tak jest wspaniale. O dziwo, wielkie, podwójne łóżko "małżeńskie" było wygodne i nawet niespecjalnie mi przeszkadzało, że muszę spać w nim z ciocią. Na szczęście kołdry były dwie, a nadmiar wrażeń jak na jeden dzień - spory, więc zasnąłem niemal błyskawicznie, mimo wciąż unoszącego się w pomieszczeniu paskudnego zaduchu.

***

Gdy się obudziłem, widok za oknem był jakiś dziwny. Wczorajsza letnia, upalna pogoda zniknęła bezpowrotnie. Słońce świeciło, ale jakby przez mglistą poświatę. Jeszcze bardziej zdziwiłem się, gdy ciocia oświadczyła, że na dziś zaplanowała wyprawę nad Morskie Oko. Z pobieżnie przejrzanych jeszcze w Krakowie folderów i zdjęć dowiedziałem się, że to bardzo daleko, około 9 kilometrów marszu po asfaltowej drodze. Wydawało mi się, że tak forsowna wycieczka nie jest najlepszym pomysłem w pierwszy dzień po przyjeździe i w dodatku w tak niepewną pogodę. Ciocia uspokoiła mnie, że "to się przetrze", bo "w górach zawsze tak jest". Po śniadaniu, dobrze wyposażeni na długi marsz, wyruszyliśmy w drogę.

Na Łysą Polanę, pod bramy wejściowe do Tatrzańskiego Parku Narodowego, dotłukliśmy się jakimś busem. Pamiętam krętą, wąską drogę, mnóstwo zakrętów i przekonanie, że jedziemy już tak długo, że lada moment a będziemy z powrotem w Krakowie! Za bramą stały konne powozy na kilkanaście osób, tak zwane "fasiągi", ale ciocia stanowczo stwierdziła, że nie będziemy męczyć biednych koni. Na szlaku natomiast nie było tłumów o jakich słyszałem. Turystów było sporo, ale bez przesady. Ludzi odstraszyła pewnie niezbyt ładna pogoda. Słońce wciąż nie mogło przebić się zza szarej poświaty. Górskie szczyty owiewała strużka mgły, gęstniejąca im wyżej wchodziliśmy i widzieliśmy ją wyraźniej. Nie było zimno, ale nie było też upalnie i może to nawet lepiej. W skwarze maszerowałoby się znacznie trudniej. Gdy minęliśmy półmetek trasy, mgła towarzyszyła nam już cały czas, ścieląc się w dolinach po obydwu stronach asfaltowej drogi, a gdy weszliśmy w las, kładła się na mchu między drzewami. Wyglądało to tak, jakby cała wilgoć świata, zamiast opaść pod postacią deszczu, skupiła się we mgle. Ciocia stwierdziła, że lepsze to niż rzęsisty deszcz i trudno było się z nią nie zgodzić.

Wreszcie dotarliśmy do celu. Morskie Oko nawet w tak nieprzyjemnej aurze sprawiało zachwycający widok, otoczone grzbietami gór, których szczyty znikały we mgle (a może to były chmury?). Białe opary schodziły aż do tafli jeziora, nadając mu mistycznego wręcz oblicza. Tu, na miejscu, było znacznie więcej turystów niż na szlaku. Rozsiedli się na kamieniach przy brzegu, ale mimo to udało mi się przecisnąć i dotknąć ręką zimnej powierzchni wody. Jeszcze kilka zdjęć i ciocia uznała, że warto zjeść obiad tutaj, w schronisku. Fakt, że serwowano niemal wyłącznie "niezdrowe" jedzenie, nie miał tym razem znaczenia. I chociaż po tak wyczerpującym marszu, ponad dwie godziny pod górę, zjadłbym ze smakiem nawet znienawidzonego kalafiora, zamówiliśmy dwie porcje schabowego z frytkami, do tego wolno mi było wypić całą butelkę Pepsi (ciocia wzięła sobie Fantę). Po szybkim obiedzie chwilę staliśmy jeszcze na tarasie schroniska podziwiając widok Morskiego Oka w tak tajemniczej odsłonie, z mgłą snującą się po jego powierzchni. Wreszcie stwierdziliśmy, że czas ruszać w powrotną drogę. Chmury osnuwające wierzchołki Rysów i Mięguszowieckich Szczytów gęstniały i ciemniały, istniało ryzyko, że w końcu spadnie z nich deszcz. Ciocia przytomnie zauważyła, żeby przed wyjściem, skorzystać z toalety. Zeszliśmy z tarasu, bo WC w schronisku nad Morskim Okiem nie było wewnątrz, ale wchodziło się doń z zewnętrznej strony, po schodach wiodących w dół do piwnicy. Gdy okrążyliśmy budynek, osłupieliśmy. Kolejka do toalety ciągnęła się jak wąż. Stało w niej kilkudziesięciu turystów, a gdy do niej dołączyliśmy, po dobrych 10 minutach przesunęliśmy się może o trzy osoby... W tym tempie oznaczać to będzie niemal godzinę czekania! Ciocia spojrzała na szczyty, pokręciła głową i zapytała:
- Tomek, bardzo ci się chce?
- Nie no, nie aż tak bardzo
- odparłem bez przekonania, bo jednak mi się chciało - Jeszcze trochę wytrzymam.
- Ja też chyba wytrzymam
- powiedziała ciocia - Lepiej iść zamiast tu stać bez sensu. Lada moment się rozpada, a w godzinę możemy być już w połowie drogi. Tam gdzieś na szlaku była też toaleta, więc tam skorzystamy.

Ruszyliśmy, bo to wydawało się najbardziej rozsądne. Kolejka do WC w schronisku była horrendalna. A coś takiego jak przenośny Toi-Toi wtedy jeszcze nie było popularnym wynalazkiem, a już na pewno nie było takiej budki nigdzie w Tatrzańskim Parku Narodowym. Oczywiście, najprościej byłoby po prostu gdzieś po drodze iść "w krzaki" i tam się spokojnie wysikać. Problem w tym, że nie bardzo było gdzie. Po obu stronach asfaltowej trasy, "ceprostrady", ciągnęły się barierki i tabliczki z ostrzeżeniami, aby nie schodzić ze szlaku. Nie bez powodu. Z jednej strony wznosiło się porośnięte lasem, strome zbocze górskie, z drugiej - kilkunastometrowa przepaść. Przed górnym postojem dla fasiągów, na tak zwanej Włosienicy, teren był nieco bardziej wyrównany, ale tam z kolei rosły gęste krzewy kosodrzewiny. Tak gęste, że niemal niemożliwe było wejście w ten gąszcz choćby na dwa metry. Zresztą, wtedy jeszcze wydawało nam się, że wytrzymamy aż do budyneczku na trasie. Dość łatwo zrezygnowaliśmy też wtedy z opcji powrotu konnym powozem. W kolejce na fasiągi czekało na Włosienicy około 50 osób, jednak żadnego powozu nie było. Dyżurujący tam góral twierdził wprawdzie, że "już jadą, już jadą panocku", ale nie było pewności ile ich przyjedzie i czy się wszyscy w nich zmieścimy. Szybko zdecydowaliśmy, że idziemy pieszo. Optymizmu dodawał nam fakt, że na początku wszystko układało się nieźle, a wiadomo że w dół schodzi się nieco szybciej (czy wygodniej, to już odrębna kwestia). Po kilkunastu minutach zauważyłem jednak, że ciocia zachowuje się nietypowo. Milczała niemal przez cały czas, co chwilę rozglądała się też nerwowo na boki.
- Tomek, pamiętasz gdzie mniej więcej była ta toaleta na trasie?
- Eee, chyba jakoś na początku szlaku
- słabo kojarzyłem niewielki budynek, który mijaliśmy podczas drogi w górę - Jeszcze przed tymi dużymi wodospadami.
- Przed Wodogrzmotami Mickiewicza?!
- w głosie cioci usłyszałem irytację - Jezu, przecież to grubo ponad godzinę drogi stąd...
- Nie wytrzymasz, ciociu?
- zaniepokoiłem się
- Nie wiem... - westchnęła i przygryzła wargi.

Sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Przypomniałem sobie słowa brata Olka z pociągu do Krakowa, o tym że kobiety nie potrafią wstrzymywać tak długo jak mężczyźni. Mi też pęcherz dawał w kość, ale czułem, że jeszcze trochę dam radę, a w trakcie marszu było mi nawet łatwiej nad nim zapanować. Spojrzałem za siebie, a potem w przód.
- Ciociu, są takie momenty, że nikogo nie ma na szlaku ani za nami ani przed - zauważyłem - Może wtedy szybko się no... załatwisz na boku drogi, zanim ktoś wyjdzie zza zakrętu?
- Czyś ty zgłupiał, Tomek?!
- ofuknęła mnie - Nie będę sikać na środku tej ulicy. Muszę wytrzymać... albo gdzieś w las...
Chwilę potem minęły nas dwa konne powozy jadące w stronę Morskiego Oka, a potem jeszcze coś jakby mały dżip z napisem "Straż TPN". Samochód mknął cicho, jakby w ogóle nie miał włączonego silnika. Pod górę już prawie nikt nie podążał, mgła gęstniała z każdą minutą, za to regularne grupki turystów schodziły - tak jak my - w dół. Nawet gdyby ciocia przychyliła się do mojego pomysłu, szanse na jego realizację w tej sytuacji były znikome...

... I nagle poczułem szarpnięcie za bluzę. W miejscu, gdzie teren po prawej stronie asfaltowej drogi nieco się wypłaszczył (po lewej wciąż wznosiło się strome, zalesione zbocze) ciocia nagle pociągnęła mnie za rękaw i poprowadziła szybko na coś w rodzaju małej łączki za barierką. Łączkę otaczały z jednej strony niewysokie drzewa liściaste, z drugiej - gęste kępy czegoś podobnego do kosodrzewiny. Ciocia widocznie dostrzegła okazję i miała rację - tak dogodne miejsce może się już nie powtórzyć aż do końca trasy.
- Eee, może ja... tego... poczekam na drodze - zasugerowałem, gdy przekraczaliśmy betonową barierkę
- Wykluczone! - zaprotestowała ciocia - Stojąc sam jak kołek na drodze będziesz wyglądał podejrzanie. Poza tym mgła gęstnieje, nie możemy się stracić z oczu, bo już się nie odnajdziemy. Wiesz jak w górach łatwo się zgubić? Nawet na tak pozornie łatwym terenie! Nie oddalaj się ode mnie dalej niż na dwa metry, zrozumiano?
- Tak jest...
- potwierdziłem posłusznie, szurając butami w wysokiej mokrej trawie. Wydawała mi się tak śliska, że jeden nieostrożny krok, a przewrócę się jak filmowy bohater komedii na skórce od banana.

Odeszliśmy na kilka ładnych metrów od asfaltowej trasy, krzewy trochę osłaniały to miejsce, gdzie teraz staliśmy. Wyprzedziłem ciocię o parę kroków, rozejrzałem się w terenie przed nami, a gdy odwróciłem się z powrotem, aż mnie zamurowało. Niemal tuż za mną, na skraju kępy krzaków, ciocia kucnęła i zaczęła sikać. Zdziwiłem się podwójnie, bo po pierwsze, ciocia Ania była najbardziej pruderyjną osobą jaką znałem i raczej spodziewałem się, że uprzedzi mnie i zabroni mi się odwracać pod groźbą śmierci niż pozwoli, żebym widział ją w takiej sytuacji. A po drugie, pozycja którą przyjęła, była dość dziwna, żeby nie powiedzieć - akrobatyczna. Ciocia kucnęła na bardzo wysokich nogach i bardzo mocno pochyliła się do przodu, tak że tyłek miała wypięty bardzo wysoko, nawet nie pod kątem 90 stopni jak w pozycji "na Małysza", ale jeszcze wyżej! Prawą ręką podpierała się o ziemię, lewą trzymała zsunięte lekko majtki, dzięki czemu nie mogła ich zamoczyć, w przeciwieństwie do tego, gdyby zsunęła je do kostek. Trzeciej ręki już nie miała do trzymania spódnicy, więc zarzuciła ją sobie daleko na plecy, a tak mocne pochylenie do przodu całego ciała nie stwarzało niebezpieczeństwa, że spódnica nagle zsunie się z powrotem na tyłek i zamoczy. W tak dziwacznej pozycji, gdzie pupę miała wyżej niż głowę, była - trzeba przyznać - jakaś przemyślana metoda, ale całość z perspektywy obserwatora wyglądała dość groteskowo, żeby nie powiedzieć komicznie. Mi jednak do śmiechu wtedy nie było.
- Och... ja... tego... - z zażenowaniem przeniosłem wzrok w inną stronę i chciałem odejść chociaż na kilka kroków
- Nie oddalaj się - syknęła ciocia - Pamiętasz? Kontakt wzrokowy!
- Ale ciociu...
- jęknąłem
- Żadnego "ale"! Warunki są trudne, więc mamy się nie spuszczać z oczu. I też się wysikaj szybko, skoro jest okazja.
- No dobrze -
mruknąłem...
Z tymi warunkami ciocia niewątpliwie miała rację. Mgła była tak gęsta, że z miejsca w którym się znajdowaliśmy, właściwie nie było już w ogóle widać "ceprostrady", a przecież zeszliśmy z trasy najwyżej na 10 metrów! Niestety, wypięty w tatrzańską przestrzeń goły tyłek cioci Ani wciąż widziałem jak na dłoni... Chcąc się chociaż na chwilę od tego widoku oderwać, skorzystałem z jej sugestii, odwróciłem się tyłem do niej, rozpiąłem rozporek i też zrobiłem, co trzeba. Gdy się ubieraliśmy, żadne z nas, zamroczone chwilowym uczuciem nieokiełznanej ulgi po opróżnieniu pęcherza, nie zauważyło ciemnej sylwetki człowieka, stojącego na ścieżce, którą przyszliśmy...

***

- Kim pan jest? - krzyknęła ciocia, która pierwsza dostrzegła nieznajomego mężczyznę - Co pan tutaj robi?
- To ja powinienem się państwa o to zapytać - powiedział pewnym głosem ten człowiek, a gdy zrobił jeszcze kilka kroków do przodu, zauważyliśmy że ma na sobie mundur w zgniłym, zielonym kolorze.
- Pytam jeszcze raz: kim pan jest? - powtórzyła z naciskiem ciocia
- Starszy strażnik Bogdan Juźwa, straż Tatrzańskiego Parku Narodowego - wyrecytował - I ja zapytam jeszcze raz: co państwo tu robią? Nie widzieli państwo barierek i tabliczek z zakazem opuszczania trasy i schodzenia ze szlaku?
- Zeszliśmy z trasy ledwie na kilka metrów w bok - tłumaczyła spokojnie ciocia - Musieliśmy się załatwić. W schronisku była bardzo długa kolejka do toalety, a baliśmy się, że nie damy rady dojść do kolejnej.
- Złamali państwo zakaz i weszli na teren ścisłego rezerwatu przyrody. Nawet kilka metrów od szlaku występują chronione stanowiska bardzo rzadkich i cennych roślin: szarotki alpejskiej, jaskra karłowatego i kosaćca. To jest podstawa do ukarania państwa mandatem.
- Proszę pana, bardzo uważaliśmy żeby niczego nie podeptać. Weszliśmy w ten teren na dosłownie trzy minuty. Proszę zrozumieć, że to wyjątkowa sytuacja i...
- Taa, każdy się tak tłumaczy
- przerwał jej strażnik
- To co, mieliśmy się zsikać w majtki?! - wybuchnęła ciocia - Ciekawe, co pan by zrobił na naszym miejscu!
- Niechże się pani uspokoi
i nie pogarsza swojej sytuacji - stanowczo i spokojnie powiedział strażnik - Zapraszam państwa do samochodu, pojedziemy do strażnicy i tam sobie wszystko wyjaśnimy.

Ciocia próbowała jeszcze dyskutować, ale strażnik był nieugięty. Zaprowadził nas do stojącego na "asfaltówce" małego dżipa. Usiedliśmy z ciocią na tylnej kanapie, mężczyzna ruszył. Znowu bezwiednie zwróciłem uwagę na fakt, że silnik chodził bardzo cicho, bezgłośnie wręcz.
- Elektryczny - odezwał się nagle strażnik, jakby czytając mi w myślach, po czym nic już więcej nie powiedział.
Mimo to, początkowo nie czułem niepokoju, ba, nawet się cieszyłem, że wygodnie i nie moknąc dojedziemy gdzieś w pobliże cywilizacji. A jeśli będzie trzeba zapłacić jakiś mandat, no to trudno... Minęliśmy już duży parking na Łysej Polanie, ale dalsza trasa nie przypominała mi okolic, które mijaliśmy jadąc rano z Zakopanego. Było stanowczo zbyt mało zakrętów. Wreszcie w oddali zobaczyłem znajome kontury Giewontu. Musieliśmy wjeżdżać do miasta inną drogą. Nie dotarliśmy jednak do centrum. Strażnik skręcił, a po chwili zaparkował przed budynkiem przekraczającym rozmiarami okoliczną, dość rzadką zabudowę. Duży maszt na dachu przywołał mi pomysł, że dojechaliśmy do siedziby Straży Parku.

Strażnik poprowadził nas po schodach i wąskimi korytarzami w głąb budynku. Zastanowiło mnie, że w środku nie ma żywej duszy, a spodziewałem się harmidru i tłumu pracujących ludzi. W końcu wskazał nam wejście do jednego z pokojów, a tam dwa krzesła przed okazałym biurkiem.
- Ile masz lat, kolego? - strażnik przyjrzał mi się badawczo, gdy zasiadł po przeciwnej stronie biurka
- Piętnaście - odparłem szybko
- Skończone?
- No... nie. Czternaście i pół.
- Masz jakiś dowód przy sobie? Nie wiem... legitymację szkolną, kartę rowerową, książeczkę zdrowia?
- drążył
Pogrzebałem chwilę w plecaku i wyciągnąłem legitymację. Strażnik przez chwilę studiował ją uważnie.
- Szkoda - westchnął w końcu
- Czego pan od niego chce? - włączyła się w końcu ciocia - I długo będziemy jeszcze tu siedzieć? Pan nie ma prawa...
- Mam prawo  - przerwał strażnik i beznamiętnym głosem zaczął recytować - Na mocy artykułu 18. Ustawy o ochronie przyrody z 1991 roku Straż Tatrzańskiego Parku Narodowego ma prawo zatrzymywać, przesłuchiwać, nakładać mandaty i przekazywać Policji podejrzanych o popełnienie wykroczenia na terenie TPN.
- Też mi wykroczenie... - prychnęła ciocia - No dobrze, to daj pan ten mandat i zakończmy już tę przykrą sprawę
- Chwila, chwila
- zaprotestował mężczyzna - Pani nastawienie od początku tej interwencji przekonuje mnie, że nie powinienem ograniczyć się do wystawienia mandatu.
- Moje nastawienie?!
- Tak, zamiast przyznać się do popełnienia wykroczenia i z pokorą przyjąć upomnienie, pani się wykłóca, protestuje, wyśmiewa sytuację...
- Wie pan co...
- powiedziała ciocia - Ja chyba poproszę o rozmowę z pana przełożonym.
- Nie ma takiej możliwości - odparł spokojnie strażnik - Komendant jest aktualnie na akcji w Tatrach Zachodnich i nie wiadomo kiedy wróci. Może za godzinę, a może w środku nocy. Ale nawet gdyby był, nie przysługuje państwu prawo do odwołania się do komendanta. Zastrzeżone jest wyraźnie, że strażnik ocenia sytuację zgodnie z własną wiedzą i przekonaniem. Jeśli osoba co do której podejmowana jest interwencja nie zgadza się z tą oceną, alternatywą jest wezwanie Policji.
- O, bardzo proszę, proszę wezwać Policję - orzekła ciocia - Policja na pewno zobaczy bezsens tej całej awantury i umorzy sprawę.
- Pani mnie nie zrozumiała
- ciągnął spokojnie mężczyzna - Policja nie jest od oceny sytuacji, a tym bardziej nie może niczego umarzać. Jeśli osoba nie współpracuje ze Strażą Parku podczas interwencji oczywiste jest, że wzywamy Policję. A policjant na podstawie notatki wystawionej przez strażnika, opisującej całe zdarzenie, kieruje do Sądu wniosek o dalsze postępowanie w tej sprawie.
- Czyli albo przyjmę mandat albo wzywa pan Policję i idziemy do Sądu?
- dopytała nieco zbita z tropu ciocia
- Nie, proszę pani. Jak już wspomniałem, na mandat jest już za późno. W mojej ocenie państwa zachowania zasługuje na większą karę, dlatego bez Sądu się nie obejdzie. Zatem Policję wezwiemy tak czy inaczej.
- To po co nas pan tutaj trzyma? Wypytuje siostrzeńca o wiek i w ogóle?
- Liczyłem, że się pani opamięta i zacznie myśleć rozsądnie, zamiast pogarszać swoją sytuację. Sprawa w Sądzie to same problemy. Po pierwsze logistyczne. Sprawę rozpatrywać będzie Sąd Rejonowy w Nowym Targu, co oznacza dla państwa kilka długich wycieczek.
- Kilka?!
- Cóż, różnie w życiu bywa
- strażnik rozłożył ręce w teatralnym geście - Wystarczy że na sali sądowej nie pojawi się przedstawiciel strony skarżącej, czyli Straży Parku, a całą rozprawę trzeba będzie przełożyć. A wie pani jak to jest, może wypaść jakaś nagła akcja... I wtedy będzie państwa czekać kolejna wycieczka do Nowego Targu, a to niezbyt wygodne, zwłaszcza dla młodego kawalera, który mieszka tak daleko stąd - mężczyzna popukał znacząco palcem w moją legitymację szkolną
- Pan jest złośliwy.
- A to jeszcze nie koniec. Kary nałożone na państwa mogą być surowe. Dla pani może to być grzywna, minimum 500 złotych, ale zwykle jest znacznie więcej, ograniczenie wolności lub pozbawienie wolności od trzech miesięcy do nawet pięciu lat. Oczywiście za takie wykroczenie Sąd nawet nie pomyśli o górnej granicy, ale naprawdę chciałaby pani spędzić trzy miesiące w więzieniu? Wie pani jaki tam przebywa element? W kobiecym areszcie? A pani... eee... siostrzeniec może dostać nawet dozór kuratora, a już na pewno będzie mieć nasrane w papierach na samym początku dorosłego życia.

- Sąd może też nas uniewinnić - powiedziała niepewnie ciocia
- Teoretycznie tak. Ale mając podstawę w postaci mojej notatki z zatrzymania, mojego opisu sytuacji, zebranych dowodów i moich zeznań na temat tego, jak się państwo zachowywali w kontakcie ze Strażą Parku, że nie okazali państwo skruchy i tak dalej, nie ma szans, żeby Sąd nie wymierzył choćby minimalnej kary. Ile pani zarabia? Tysiąc miesięcznie, tysiąc dwieście? Stać panią na tysiąc albo dwa tysiące grzywny? Od osoby?
- Dobrze, już dobrze - westchnęła ciocia - Więc jakie mamy wyjście? Skoro pan twierdzi, że na mandat i tak już jest za późno. Mamy zacząć przepraszać i się pokajać, żeby pan napisał łagodniejszą tę całą notatkę?
- Cóż, ja jej jeszcze nie napisałem i wcale nie muszę jej pisać - powiedział tajemniczo strażnik
- Czyli... Aha, czyli chce pan łapówkę?!
- Możemy tak to nazwać... Aczkolwiek ja nie przyjmuję pieniędzy.
- Teraz już zupełnie nie rozumiem...
- Słyszała pani o czymś takim jak... ekhm... zapłata w naturze?


Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Ja miałem wrażenie, jakby cały świat nagle odkleił się od rzeczywistości, która rozgrywała się w tym pokoju. Z kolei na twarzy cioci pojawiły się zmarszczki, jakby nie dowierzała temu, co usłyszała i wciąż sobie to układała w głowie.
- Bezczelność! I chamstwo! - niemal krzyknęła i poderwała się z miejsca - Tomek, wychodzimy! Ani chwili dłużej...
- Pani siada!
- syknął strażnik - Musimy zaczekać na Policję, spisać protokół.
- A czekajmy
- powiedziała ciocia - Przy okazji wszystko im powiem, na co pan tu sobie pozwala. Będzie się pan gęsto tłumaczył, o!
- Pani słowo przeciw mojemu - machnął ręką mężczyzna - Każdy uzna, że wymyśliła to pani, żeby uniknąć kary. Może to pani sobie mówić nawet w Sądzie. Nie ma pani cienia dowodu, ja za to mam dowody na państwa wykroczenie. Zdjęcia, które wykonałem z samochodu i potem, gdy państwo się... załatwialiście... Zdjęcia szkód terenu na skutek państwa przejścia w obszarze niedozwolonym... Proszę więc pomyśleć rozsądnie, co jest dla was najbardziej korzystne. Naprawdę pani to potrzebne...? Ta policja, sądy...? Zamiast paru minut przyjemności...

Ciocia chwilę milczała, kręcąc głową wciąż jakby z niedowierzaniem.
- Panu naprawdę nie wstyd?! Proponować takie rzeczy kobiecie w moim wieku? Żonatej. I to jeszcze w obecności dziecka?
- Niech się młody uczy życia
- zarechotał facet - I nie, nie jest mi wstyd. Tu, na tym biurku brałem różne, zresztą nie tylko kobiety, a najstarsza była jakoś pod siedemdziesiątkę.
- Pan jest potworem
- z obrzydzeniem podsumowała ciocia
- To pani zdanie. Ja bym się raczej nazwał kolekcjonerem... No, ale my tu gadu gadu, a czas leci. Muszę wiedzieć teraz jaka jest wasza decyzja. Albo mi... zapłacicie na miejscu i za pół godziny zapomnimy o całej sprawie, a zdjęcia zostaną zniszczone, albo czekać państwa będzie rozprawa w Sądzie i przykre konsekwencje, co najmniej finansowe.
- Zaraz!
- odezwała się nagle ciocia po chwili zastanowienia - "Zapłacicie"? Co to ma znaczyć? Że Tomek... on też miałby...
- Nie, co pani! - prychnął strażnik - Mam swoje zasady. Młody nie ma przecież piętnastu lat, więc jego nie wyrucham. Dostanie, powiedzmy, dwadzieścia pasów na gołe dupsko i sprawa zamknięta.
- Nie! - zaprotestowała ciocia - Zgodzę się na pana... warunki... jeśli siostrzeniec nie poniesie żadnych konsekwencji.
- To nie wchodzi w grę. Młody też musi dostać jakąś karę. Mogę zejść do dziesięciu pasów, to moje ostatnie słowo.

- Tomek, co ty na to?
- zapytała po chwili ciocia - Dasz radę?
- Eee, tak, ale... ty... ciociu
- Mną się nie przejmuj
- powiedziała poważnie, łapiąc mnie za rękę - Zgodzisz się na te pasy i pójdziemy wreszcie z tego okropnego miejsca?
- Tak, ja wszystko wytrzymam.
- I daje pan słowo, że jak się zgodzimy na to, co pan... proponuje, to nie będzie żadnej sprawy z tego? Dowody, zdjęcia....
- Wszystko zostanie zniszczone natychmiast
- zapewnił - Tam w rogu stoi niszczarka do dokumentów.
- Ech... dobrze, wygrał pan... Niech już będzie to, co pan... chce. Byle szybko
- powiedziała ciocia, a po chwili dodała - I jak to pan sobie teraz wyobraża?
- Normalnie. Młody, ściągaj gacie - polecił strażnik wstając zza biurka i odpinając pas ze spodni - Pani też się już przygotuje. Jak skończę z nim, od razu zabieram się za panią.
- A czy Tomek może wtedy wyjść do innego pomieszczenia?
- dopytała ciocia
- Nie musi, jak dla mnie może zostać, a nawet patrzeć - zaśmiał się obrzydliwie mężczyzna
- Nalegam, żeby wyszedł - powiedziała ostro ciocia
- Nie ma sprawy, niech pójdzie tam i tam zaczeka - strażnik pchnął drzwi do sąsiedniego, pustego pomieszczenia. Potem sięgnął do szuflady biurka, wyjął paczkę prezerwatyw i położył na blacie. W stronę cioci popchnął też kopertę zawierającą dowody naszego "przestępstwa" - Ale jak za minutę nie będzie pani gotowa do ruchania, to nici z umowy.
- Jak mam się... przygotować?
- jęknęła ciocia
- Majtki zdjąć, spódnicę podwinąć do góry. Oprzeć się o biurko, pochylić i wypiąć dupę. Nogi szeroko - wydawał polecenia strażnik - Radzę się też potem mocno trzymać, bo będzie ostro. Jutro w góry raczej pani nie będzie w stanie pójść. No, kolego, ale zanim moje przyjemności, to czas na ciebie - zwrócił się do mnie.

Rozpiąłem spodnie i zsunąłem je do kolan. Facet pociągnął mnie na środek pokoju, zgiął mnie wpół na stojąco i zsunął mi slipki. Obróciłem się przez ramię i zobaczyłem ciocię, która przez buty ściągała swoje białe majtki. Pomyślałem jeszcze jak bardzo się poświęca, także dla mnie, żebyśmy wyszli z tych tarapatów bez formalnych konsekwencji. Ja dostanę "tylko" lanie, a ona...Taka wstydliwa, stateczna, nobliwa kobieta po pięćdziesiątce, idealna mężatka, decyduje się na piekło, po którym całe jej życie może już nie być takie samo... Zobaczyłem jeszcze jak przekłada się przez biurko i wypina swój wielki, goły teraz, tyłek... Zdawało mi się, że cała drży. Zrobiło mi się słabo. Nawet nie zdążyłem zapragnąć, żeby teraz skończył się świat, żeby rozstąpiła się ziemia. Strażnik wziął zamach i przyłożył mi na dupę z całej siły szerokim, skórzanym pasem wojskowym... Ból rozszedł się błyskawicznie po całym ciele, aż zamknąłem oczy...

... Gdy je otworzyłem, dookoła było ciemno. Pulsowały mi skronie i czułem ból, ale nie na pośladkach, ale gdzieś z tyłu głowy. Nieprzyjemny zapach wdzierał mi się w nozdrza, pewnie dlatego, że oddychałem teraz tak szybko jak sprinter po pobiciu rekordu w biegu na 100 metrów.
- Tomek, co się dzieje? - usłyszałem zatroskany głos cioci
- Nie wiem... boli mnie...eee... - odparłem nieprzytomnie
- Krzyczałeś przez sen, a potem się chyba uderzyłeś głową o poręcz łóżka
- Więc... więc to był tylko sen?!
- wciąż nie mogłem się odnaleźć w rzeczywistości, która wyglądała tak, że siedziałem na łóżku w zatęchłym pokoju zakopiańskiego pensjonatu. Za oknami ledwie świtało.
- Ach, no tak! Pierwsza noc na nowym miejscu - skwitowała rzeczowo ciocia - Wtedy zawsze śnią się koszmary.