poniedziałek, 31 grudnia 2018

(27.) Zbrodnia doskonała


Sam się zdziwiłem, ale kłótnia z Eweliną i będące jej konsekwencją burzliwe rozstanie spłynęły po mnie jak przysłowiowa woda po kaczce. Tłumaczyłem sobie, że być może zadziałało coś w rodzaju mechanizmu „łatwo przyszło – łatwo poszło”. Ewelina była moją dziewczyną przez niewiele ponad godzinę. W tak krótkim czasie nie zdążyłem się nawet dobrze przyzwyczaić do tej sytuacji, gdy już było po wszystkim. Na moją korzyść działało chyba również to, że wciąż byłem przekonany o swojej racji w tym sporze. Chciałem przecież tylko dać nauczkę smarkaczowi, który mnie kiedyś upokorzył. Skopać mu tyłek albo coś w tym rodzaju. A że młodszy ode mnie? To co z tego – on nie grał fair wtedy w kiblu, a ja mam być kryształowo uczciwy? Jeszcze czego! I czy naprawdę to jest powód, żeby się tak rzucać na mnie? A podobno dziewczyny są bardziej mściwe. Tak słyszałem przynajmniej…

W każdym razie świadomość posiadania racji pomagała mi oswoić się z wydarzeniami tamtego burzliwego popołudnia. Moja podświadomość podpowiadała mi, że może nawet i dobrze się stało. Skoro Ewelina robi aferę z tak błahych powodów, to i tak pewnie prędzej czy później byśmy się pokłócili. Zatem lepiej, że rozstaliśmy się na początku, gdy jeszcze się do naszego związku nie przyzwyczailiśmy. Poza tym kto to widział, żeby 14-latki wchodziły w poważne związki? Na to mam jeszcze czas, kilka lat co najmniej. Teraz powinienem grać na komputerze, biegać za piłką, generalnie – korzystać z dzieciństwa, a nie brać się za „dorosłe” aktywności.

Zapomnieć o Ewelinie pomogło mi wreszcie skupienie się na obmyślaniu planu zemsty na Dawidku. Oczywiste było, że tego tak nie zostawię. Przez tego pajaca najpierw dostałem lanie na goły tyłek, a potem straciłem dziewczynę. Musi za to zapłacić i uroczyście postanowiłem, że nie spocznę, dopóki nie dobiorę mu się do dupy. Zabrałem się do dzieła już następnego dnia po tym feralnym wtorku. Siedmiogodzinny dzień lekcyjny nie sprzyjał planowaniu wendetty, ale to było silniejsze ode mnie – już od 8:00 rano byłem obecny na lekcjach właściwie tylko ciałem. Całą energię intelektualną poświęciłem natomiast na analizowanie wszelkich możliwych scenariuszy.

Generalnie nie wyglądało to dobrze. Dawidek z pewnością domyśla się, że będę chciał go dopaść. Zresztą chyba nawet o to mu chodzi. Zatem nawet jeśli się zamaskuję i złapię go po lekcjach, na zupełnie neutralnym gruncie, i tak pierwsze podejrzenia padną na mnie. A jeśli nie padną, to on i tak je na mnie skieruje. A komu wówczas uwierzą? Oczywiście jemu, bo raz, że młodszy, a dwa, że już kiedyś na niego „napadłem”. Poza tym, przez ostatnie miesiące napisałem sobie w szkole dość bogatą kartotekę „kryminalną”, przez co przestałem być uczniem godnym nauczycielskiego zaufania. W obliczu jakiegokolwiek sporu, z takim bagażem stałem na przegranej pozycji...

Oznaczało to, że Dawidek był praktycznie nie do ruszenia. Niezależnie, czy go dorwę w szkole czy poza nią, i tak będę głównym podejrzanym. Jedynym rozwiązaniem byłoby uzyskać jakieś żelazne alibi na czas zemsty na tym smarkaczu. Alibi od kogoś dorosłego, najlepiej od nauczyciela, zwłaszcza takiego, który za mną nie przepada (czyli aktualnie chyba większość). Tylko jak to zrobić? Nie posiadłem zdolności bilokacji, nie potrafię być w dwóch miejscach jednocześnie. Mógłbym co prawda wyjść na chwilę z lekcji, na przykład pod pretekstem konieczności skorzystania z toalety, złapać jakoś w tym czasie Dawidka, ale w obliczu późniejszego śledztwa byłbym bez szans  – nauczycielka na pewno przypomniałaby sobie, że w czasie zajęć wyszedłem na moment i już po alibi…

Przez pierwsze cztery lekcje tego dnia gryzłem się, że właściwie nie ma szans na skuteczną zemstę. Wyglądało na to, że mam tylko dwa wyjścia: poddać się, albo zrealizować wendettę bez względu na konsekwencje. Czyli dorwać Dawidka ot tak, godząc się z ewentualną karą, która mnie za to spotka. Byłem tak zdeterminowany, że nawet zacząłem rozważać tę opcję. Trudno, dostanę burę, znowu obniżą mi zachowanie, pewnie nawet dostanę też lanie, ale za to smarkacz również dostanie za swoje. Na szczęście w porę oprzytomniałem. Gdyby ewentualną karą było tylko zachowanie, awantura czy lanie od nauczyciela, może i bym się na to zdecydował. Jednak w grę wchodziły przecież znacznie poważniejsze konsekwencje – wezwanie rodziców do szkoły (a co za tym idzie, niemal murowane lanie od mamy, brrr….), a może nawet wyrzucenie ze szkoły… Taka perspektywa skutecznie mnie otrzeźwiła. Nie, jeśli mam się zemścić, to musi to być zrobione w białych rękawiczkach. Tylko jak? Podobno nie ma czegoś takiego jak zbrodnia doskonała…

Z tą niewesołą myślą poszedłem na lekcję religii, która była na szóstej godzinie lekcyjnej tego dnia. Ten przedmiot zawsze i niemal wszędzie traktowany był trochę po macoszemu. Nie było w szkole rzecz jasna osobnej sali do lekcji religii, dlatego te zajęcia odbywały się tam, gdzie było akurat wolne. W moim przypadku, w tym semestrze, w naszej macierzystej sali, czyli w pracowni matematyki (bo ta klasa „należała” do naszej wychowawczyni – pani Teresy). Rozsiadłem się w tej samej ławce, w której zwykle siedziałem na matematyce, obok mnie usiadł Patryk, ale w przeciwieństwie do zajęć z panią Teresą, teraz znacznie trudniej było utrzymać koncentrację.
Lekcje religii były po prostu przerażająco nudne. Nawet nie chodziło o tematykę, tylko o osobę prowadzącą zajęcia. Katechetka, pani Justyna, sprawiała wrażenie, jakby nie miała kompletnie żadnego pomysłu na te lekcje. Często po prostu czytaliśmy samodzielnie przez pół godziny jakiś fragment z podręcznika, po czym katechetka omawiała go własnymi słowami. A że mówiła „pod nosem”, a głos miała monotonny, nie tylko mnie, ale niemal połowę klasy wręcz w ten sposób usypiała. Dlatego religia stała się w siódmej klasie lekcją, którą trzeba wyłącznie przeżyć, „odbębnić”, a jedynym zadaniem na te zajęcia było, aby nie zacząć chrapać.

Zapowiadało się, że tym razem będzie podobnie. Przysadzista sylwetka pani Justyny, ubranej – jak zwykle – na czarno, wsunęła się do klasy. Katechetka miała nieduże, okrągłe okulary, oraz koszmarną fryzurę. Z przodu coś w rodzaju grzywki, z tyłu włosy upięte w kok. Zapewnienie dyscypliny również nie było jej mocną stroną, posłuchu w klasie nie miała bowiem chyba żadnego. Z drugiej jednak strony nie było sztuką utrzymać ciszę w klasie, która przez całe 45 minut znajduje się w stanie półsnu. Dlatego na lekcjach religii praktycznie nigdy nie było awantur ani tak zwanego „rozrabiania”, bo w tych sennych warunkach mało kto miał na to ochotę. Częściej zabijaliśmy nudę czytając jakieś inne rzeczy pod ławką, pisząc sobie liściki, albo grając w kółko i krzyżyk. Tym razem, po wyczytaniu listy obecności, katechetka pozbierała zeszyty, aby sprawdzić nam zadania domowe. My mieliśmy tymczasem – a jakże! – przeczytać rozdział z podręcznika w ciszy i skupieniu. Na te słowa Patryk natychmiast wydarł kartkę ze swojego brudnopisu, rysując na niej plansze do gry w statki. Przejrzałem szybko zadany rozdział, wstępnie orientując się o czym jest. Wczytywać się w to dogłębnie i tak nie miałem zamiaru. Wolałem dalej obmyślać plan zemsty. Poza tym Patryk namówił mnie do gry w statki, a z tylnej ławki Marcin podrzucał mi jeszcze jakieś liściki. Właściwie nie miałem na to wszystko ochoty, ale głupio było odmówić kolegom. Rozejrzałem się po klasie – niemal każdy zajmował się w tej chwili czymś innym niż zadana lektura. Nagle mój wzrok padł na wiszące na ścianie tablice matematyczne. I wtedy mnie olśniło. Po prostu olśniło.

Mieliście tak kiedyś, że rozwiązanie problemu nad którym głowiliście się od wielu godzin, przychodzi samo zupełnie nieoczekiwanie? Nie jako rezultat jakiegoś długiego procesu myślowego, bez żadnej żmudnej dedukcji czy czegoś takiego. Po prostu nagle, w jednej sekundzie, „wyświetla się” w całości w umyśle. Jak gdyby jakiś brakujący element układanki wskoczył na swoje miejsce i nagle wszystko się zgadza. Ja tak miałem właśnie wtedy. Klasa matematyki byłą kluczem do rozwiązania mojego problemu. Pani Teresa stosowała taką zasadę, że gdy ktoś był nieobecny i nie pisał jakiegoś sprawdzianu, to nie dostawał szansy na napisanie tego testu na następnej lekcji, ale musiał przyjść do pani Teresy w czasie, gdy ona miała dyżur na świetlicy (niemal każdy nauczyciel taki dyżur miał) i wtedy pisał ten sprawdzian, w takim małym pomieszczeniu obok świetlicy. Sam już raz przeszedłem taką procedurę, gdy w szóstej klasie zachorowałem na świnkę i opuściłem prawie dwa tygodnie lekcji. Pani Teresa zamykała delikwenta z testem w tym pokoiku, a sama wracała pilnować porządku w świetlicy. Ściągać i tak się nie bardzo dało, nawet jeśli ktoś miał jakieś nielegalne pomoce naukowe, bo w matematyce ściągnąć coś raczej ciężko, jeśli się nie rozumie mechanizmu danych operacji liczbowych. A telefonów komórkowych wówczas jeszcze nie było, zatem nie istniało ryzyko, że ktoś wyśle sms-a do kolegi dobrego z matematyki, z prośbą o pomoc.
Gdyby zatem iść na taki indywidualny sprawdzian, a gdy tylko pani Teresa zostawi mnie tam samego, wyjść przez okno (świetlica była na parterze), znaleźć i stłuc Dawidka, a potem błyskawicznie wrócić do salki przed upływem 45 minut… Taki numer tuż pod okiem wychowawczyni? Ale, kurcze, to się może udać! Miałbym murowane alibi – w razie czego pani Teresa potwierdzi, że cały czas byłem w tym pokoiku – wejście tam jest tylko przez świetlicę. A gdyby nauczycielka jednak zajrzała tam w trakcie tego czasu przeznaczonego na pisanie? Hmm, mógłbym poprosić kogoś zaufanego, żeby czekał pod oknem. Gdy ja wyjdę, on wejdzie i będzie udawał mnie, pogrążonego w rozwiązywaniu zadań. W tamtym pokoiku siedzi się tyłem do drzwi, jeśli ubrałby się podobnie do mnie, pani Teresa nie powinna niczego podejrzanego zauważyć. Rany, gdyby to się udało, to byłby przekręt stulecia…! Ale wtedy byłem tak zdeterminowany, że niemal natychmiast podjąłem decyzję – spróbuję! Oczywiście w razie wpadki konsekwencje będą niewyobrażalne i z pewnością bardzo bolesne. Kogo mógłbym więc wtajemniczyć w ten plan? Kto mógłby bezinteresownie nadstawić dla mnie karku? Jeszcze do wczoraj miałem kogoś takiego. Chociaż Ewelinę ciężko byłoby przebrać za mnie… Ale zaraz, zaraz – Rafał ma wobec mnie dług, za to że pilnowałem go, gdy palił fajki na zielonej szkole i potem przez to oberwałem. Zapewniał mnie potem, że gdy będzie potrzeba to mi się zrewanżuje, nawet gdyby trzeba było ryzykować własną dupą. Taka gotowość kolegi jest niezwykle cenna. Może właśnie teraz trzeba to wykorzystać? Niewątpliwie, w razie wpadki nasze tyłki, a zwłaszcza mój, byłyby ostro przećwiczone…

Serce szybciej mi zabiło, a mózg zaczął pracować na zwiększonych obrotach, obliczając szanse powodzenia tego szalonego planu. Niestety, coraz trudniej mi było się na tym skupić, bo jednocześnie grałem z Patrykiem w statki, a Marcin z ławki za mną co chwilę czegoś chciał i szturchał moje krzesło. Chciałem choć na chwilę pozbyć się przynajmniej jego, gdy nagle katechetka podniosła wzrok znad sprawdzanych zeszytów i powiedziała głośno:
- Tomek S****ski, zeszyt ci się kończy.
- Wiem! – warknąłem, zanim zdążyłem się ugryźć w język…
Dopiero długi czas potem uprzytomniłem sobie, jak to właściwie się stało. Byłem wtedy tak skołowany, podekscytowany i zdenerwowany jednocześnie, że mój mózg zgłupiał. Tu obmyślałem plan, tu grałem w statki, tu chciałem się pozbyć Marcina. I całą agresję, jaką miałem włożyć w odpowiedź na jego nachalne pytania, włożyłem w reakcję na nieoczekiwane słowa nauczycielki, które pechowo pojawiły się w krytycznym momencie. Katechetka chyba właśnie wtedy przeszła do mojego zadania i zwróciła uwagę, że kończy mi się 32-kartkowy zeszyt. Chciała mi o tym uprzejmie przypomnieć, a ja jej odwarknąłem jak koledze na przerwie… Przypadkowo, ale skąd ona może o tym wiedzieć. O rany, co ja narobiłem…

Chwilę po mojej niefortunnej odpowiedzi w klasie zapadła głucha cisza. Literat napisałby, że klasa zamarła w niemym oczekiwaniu. Pani Justyna, zupełnie zbita z tropu, podniosła powoli głowę znad zeszytów.
- Co ty powiedziałeś?! – wykrztusiła wreszcie
- Ja… przepraszam… ja… zamyśliłem się… – zacząłem dukać
Przez moją głowę myśli zaczęły przelatywać z szybkością błyskawicy. Co teraz będzie? Jeszcze nigdy pani Justyna nie ukarała nikogo, rzadko nawet podnosiła głos, bo najzwyczajniej nie było takiej potrzeby. Owszem, nosiła ze sobą taki krótki bambusowy kijek, którego używała do wskazywania różnych rzeczy na starożytnych mapach basenu Morza Śródziemnego. Kilka razy nawet wyobrażałem sobie ten kijek spadający na moją gołą pupę. Było to w chwilach wyjątkowej nudy, gdy obawiałem się, że zaraz zasnę, a wtedy za karę katechetka spuści mi lanie przy całej klasie. Taka perspektywa szybko odpędzała senność. Czyżby teraz jednak ta koszmarna wizja miała stać się rzeczywistością?

Anemiczna zwykle pani Justyna poderwała się z miejsca i szybkim krokiem przemierzyła odległość od biurka do mojej ławki.
- Jak ty się do mnie odzywasz?! – zapytała wzburzonym głosem, gdy stanęła tuż obok mnie – Jak ty się odzywasz do nauczyciela?!
Zanim jednak zdążyłem cokolwiek powiedzieć, złapała mnie za ucho i mocno pociągnęła w górę, zmuszając do wstania. Nadal trzymając mnie za ucho wyprowadziła mnie z ławki i poprowadziła za sobą na środek klasy. Gdybym miał więcej czasu, zacząłbym się chyba modlić w duchu, ale wszystko działo się zbyt szybko. „Tylko nie lanie, błagam, nie teraz” – przemknęło mi jedynie przez myśl – „Po lekcji tak, nawet sto pasów, ale nie teraz, nie przy wszystkich…”. Pani Justyna tymczasem puściła moje ucho, zostawiając mnie na środku klasy stojącego twarzą do tablicy, a tyłem do wszystkich. Sięgnęła na biurko po swój bambusowy kijek, chwyciła mnie lewą ręką za ramię i zanim zdążyłem cokolwiek więcej pomyśleć, prawą ręką zaczęła bić mnie przy użyciu tego kijka po tyłku. Normalnie, tak jak stałem prosto, przez spodnie…

Szczerze powiem, że śmiać mi się chciało w trakcie tego „lania”. Od razu widać było, że katechetka nie ma pojęcia o karaniu w ten sposób. Przede wszystkim powinna mi kazać pochylić się do przodu, żeby wypiąć tyłek. Gdy stałem prosto jak słup soli, mięśnie pośladków były rozluźnione, przez co prawie w ogóle nie odczuwałem kolejnych uderzeń. Poza tym w tej pozycji pomiędzy moimi luźnymi dżinsami a majtkami utworzyła się jakby poduszka powietrzna, która nie tylko amortyzowała kolejne razy, ale też sprawiała, że po każdym uderzeniu rozchodził się głośny huk, zupełnie niewspółmierny do siły uderzenia. Wyobrażałem sobie, jak groteskowo to musi wyglądać. Cóż, nie tak wyobrażałem sobie lanie na oczach całej klasy. Zgoda, przyjemne to też nie było, gdy wszyscy koleżanki i koledzy patrzą jak dostajesz po tyłku. Ale przecież spodziewałem się bolesnych pasów na gołą pupę... Gdyby mi ktoś wcześniej powiedział, że zamiast nich dostanę coś takiego, z radości i ulgi chyba bym go ucałował. Oczywiście nie pozwoliłem sobie na żadne zewnętrzne oznaki ulgi, nawet trochę udawałem, że cierpię, bo obawiałem się wciąż, że katechetka może jednak uznać karę za mało dotkliwą i faktycznie ściągnie mi spodnie, a nawet majtki. Wtedy groteska przemieniłaby się w horror… Przynajmniej dla mnie, bo klasa, a zwłaszcza dziewczyny, otrzymałyby niezłą komedię…

Po chyba piętnastu głośnych, ale mało bolesnych uderzeniach kijka bambusowego o mój tyłek, pani Justyna wygłosiła coś w rodzaju standardowej formułki, że ma nadzieję, iż to mnie czegoś nauczy i kazała mi wracać do ławki. Usiadłem ignorując ukradkowe spojrzenia kolegów i koleżanek. Otrząsnąłem się niemal natychmiast. Mimo, że na oczach całej klasy, to było chyba najmniej upokarzające i dotkliwe lanie, jakie do tej pory dostałem. Aż nie mogłem uwierzyć w to, co się stało, ale zamiast rozpamiętywać, niemal natychmiast… wróciłem do mojego genialnego planu. Udając czytanie podręcznika, coraz bardziej pogrążałem się w rozmyślaniach, tym razem jednak pamiętając, aby zachować tyle czujności, żeby nie wpaść już dziś w żadne kłopoty.

Do domu wracałem jak na skrzydłach. Po lekcjach nikt nawet nie zająknął się się na temat mojego lania. Chociaż wszyscy czuli, że nie było to szczególnie upokarzające, nikt pewnie nie miałby ochoty znaleźć się na moim miejscu. W tej sytuacji klasa przeszła nad tym do porządku dziennego, zwłaszcza po wydarzeniach z zielonej szkoły. Gdybym jednak dostał prawdziwe lanie i to na goły tyłek, komentarzom zapewne nie byłoby końca przez dwa tygodnie…

Ale nieważne. Teraz liczy się tylko zemsta. Prawie wszystko mam już zaplanowane. Z Rafałem pogadam jutro, ale powinien się zgodzić. Najbliższy sprawdzian z matmy jest w poniedziałek. Sęk w tym, żeby go opuścić i mieć pretekst do pisania indywidualnie, kiedyś tam po lekcjach, właśnie w świetlicy. Mogę zwiać z lekcji w poniedziałek, ale chyba lepiej byłoby, żeby to się odbyło bardziej oficjalnie, z usprawiedliwieniem od rodziców. Muszę więc chyba zasymulować jakąś chorobę. Właściwie powinienem zacząć już dziś, udawać, że coś mnie chyba bierze, ale do piątku jeszcze chodzić normalnie do szkoły. Apogeum ma nastąpić w niedzielę. Tak, najlepiej zacznę jeszcze dziś.

- Mamo, muszę ci coś powiedzieć… – zagaiłem, gdy rodzice przyszli popołudniu z pracy
- Nie, poczekaj, najpierw ja ci coś powiem – przerwała mi – Pamiętasz „ciocię” Brygidę?
- Tą twoją koleżankę ze szkoły? Co mieszka pod Poznaniem?
- Tak, właśnie ją – potwierdziła mama – Dawno się nie widziałyśmy, ale teraz jest okazja to nadrobić. Jakiś czas temu zaprosiła nas do siebie i teraz ustaliliśmy z tatą, że pojedziemy do niej w najbliższy weekend. Ty też. A ponieważ to jest dość daleko, to raczej nie będziemy wracać następnego dnia. Więc chyba będziesz musiał opuścić szkołę w poniedziałek...

W poniedziałek? Opuścić? Czy ja dobrze słyszę?!

- A co chciałeś mi powiedzieć przedtem? – zainteresowała się mama
- A nie, nic ważnego… – zapewniłem i niemal w podskokach pobiegłem do swojego pokoju

Najwyraźniej los mi sprzyja.

(pierwotnie opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl dnia 24.07.2013)

niedziela, 30 grudnia 2018

(26.) Jak stracić dziewczynę w 10 minut


Szósta godzina lekcyjna minęła, minęła również przerwa i zaczęła się kolejna lekcja. W międzyczasie ze szkoły wysypał się tłum uczniów wracających do domu, część z nich jak zwykle wychodziła tylnym wyjściem, przez boiska, ale ja nawet tego nie zauważyłem. Siedziałem na trawie za boiskiem, trzymając Ewelinę za rękę i rozkoszując się jedną z tych niezwykłych chwil w życiu, kiedy upływający czas nie ma najmniejszego znaczenia. Rozmawialiśmy o wszystkim, na przemian z obustronnym milczeniem, które w żadnym stopniu nie było mniej przyjemne od rozmów.
Może jedynie miejsce na randkę nastolatków było nie najszczęśliwsze, ale wszystko wydarzyło się tak spontanicznie, że nie można było wtedy wybrzydzać. Zresztą nie mieliśmy wówczas wielkiego pola manewru. Oprócz szkoły w grę wchodziły właściwie jedynie jakieś neutralne miejsca – parki, place zabaw i tym podobne. Nasze mieszkania były bowiem na razie spalonymi terenami. O istnieniu Eweliny moi rodzice nie mieli najmniejszego pojęcia, a co do okoliczności naszego poznania się (kradzież testów na badanie wyników i będące tego konsekwencją lanie) oby pozostali nieświadomi na wieki wieków. Nie wiedziałbym zresztą od czego zacząć rozmowę z nimi, w jaki sposób powiedzieć im, że „mam dziewczynę”. Czarny scenariusz zakładał, że zabroniliby mi tego typu przyjemności przynajmniej do momentu ukończenia szkoły, a jeszcze czarniejszy – że mama sprałaby mi tyłek z tej okazji, zakaz spotykania się z Eweliną oczywiście podtrzymując. Wprawdzie lanie oficjalnie groziło mi tylko za przeróżne występki, ale kto wie do jakiej kategorii w opinii mojej mamy zaliczałoby się „chodzenie z dziewczyną” w siódmej klasie podstawówki… Zatem należało zachować wszelkie środki ostrożności. O ujawnieniu się z tym na razie na pewno nie ma mowy. Być może zastosujemy scenariusz pod tytułem: „koleżanka, która przychodzi do mnie, aby wspólnie się uczyć”. Ale to musi zostać poprzedzone drobiazgowymi przygotowaniami, nie można niczego pominąć ani zaniedbać; ani – rzecz jasna – nadużywać tej wersji. Zresztą Ewelina natychmiast zgodziła się ze mną w tej kwestii.

Jej mieszkanie jako miejsce spotkań było wykluczone tym bardziej. Groźby jej ojca brzmiały poważnie i chociaż były oparte na bezsensownych założeniach (ostatecznie miałem pomagać Ewelinie w nauce, a nie ją od tej nauki odciągać), nie miałem ochoty niczego w tej kwestii zmieniać. Próba wyprowadzenia taty Eweliny z błędu i przekonania go do siebie skończyłaby się zapewne spotkaniem jego paska z moim tyłkiem szybciej niż zdążyłbym cokolwiek powiedzieć. Może za jakiś czas, ale na pewno nie wcześniej niż przed końcem roku szkolnego i tylko w sytuacji, gdy Ewelina radykalnie poprawi oceny.

- A właśnie, a jak twój tato zareagował na to, że poprawiłaś już niektóre oceny? Mimo to dostałaś to lanie mobilizujące, które ci zapowiedział? – zapytałem, bo przypomniałem sobie naszą rozmowę z okresu ferii zimowych
- A wiesz, że nie! – odpowiedziała wesoło – W marcu nie dostałam. Przygotowałam wszystko tak jak kazał, na biurku wszystkie zeszyty, obok pas, ten sam, którym dostawałam poprzednio. O wyznaczonej godzinie czekałam w pokoju, stałam przy biurku, z wypiętym tyłkiem, gotowym do lania. Tylko gaci nie zdjęłam, bo nie będę przecież stać jak debilka z gołą dupą nie wiadomo ile... No i tato wszedł punktualnie, przejrzał zeszyty, mruknął coś, że dobrze, a potem powiedział, że mam nie marnować czasu, tylko wracać do nauki. Wziął pas i wyszedł, uwierzysz?
- Hej, to świetnie! – ucieszyłem się – Może w kwietniu będzie tak samo.
- No, zobaczymy pojutrze, bo to w czwartek przypada. Znowu przygotuję wszystko tak samo… Ale widzisz, właśnie dlatego tak mi zależy, żeby nas razem nie zobaczył, żeby mu teraz nie podpaść…
- Jasne, będziemy uważać – zapewniłem, chociaż znając moją tendencję do wpadania w kłopoty, nie będzie to łatwe. Ryzyko, że skończy się to spektakularną katastrofą było ogromne, ale w tamtej chwili dla Eweliny byłem gotów zaryzykować wiele, nawet solidne lanie na goły tyłek od jej ojca. Co nie oznacza oczywiście, że na samą myśl o takim laniu nie robiło mi się słabo… Ech, co za życie. Jednak nie ma róży bez kolców, jak to ktoś mądrze powiedział...

- A co u ciebie w domu? – Ewelina zainteresowała się teraz moimi relacjami z rodzicami – Mówiłeś ostatnio, że też poważnie grożą ci laniem…
- Tak, mama powiedziała, że już wyczerpałem ich zaufanie, że długo przymykała oko na moje wybryki – potwierdziłem – I zapowiedziała, że teraz już jak cokolwiek przeskrobię, to spuści mi lanie na goły tyłek…
- Oj, to niewesoło – zmartwiła się – Musisz bardzo uważać, bo twoja mama pewnie nie żartuje...
- Na pewno nie żartuje, już raz było blisko lania, już miałem ściągać majtki... Dosłownie w ostatniej chwili się uratowałem – przyznałem smutno – A z tym uważaniem też będzie ciężko. Widzisz, od początku siódmej klasy sobie to powtarzam, staram się pilnować i co? Co chwilę się w coś pakuję, często nawet nie z własnej winy. Jakby coś się sprzysięgło przeciw mnie! Nie wiem, może skoro do siódmej klasy ani razu nie dostałem po dupie, to los chce to teraz nadrobić?! – prawie krzyknąłem
- Już dobrze, uspokój się – objęła mnie ramieniem – Na pewno ten zły okres w końcu minie. Poza tym wiesz, okres dojrzewania, te sprawy, nikomu z nas nie jest łatwo…
- Właśnie, okres dojrzewania – podjąłem wątek – Inni o wiele bardziej niż ja szaleją w tym okresie, w większe kłopoty wpadają, jeszcze więcej problemów jest z nimi. A ja przecież bardzo dobrze się uczę, a mama grozi mi karami jak dla największych chuliganów...
- Może właśnie dlatego, że ona chce, żeby tak pozostało – powiedziała ciepło Ewelina – Chce, żebyś się dobrze uczył i żebyś nie wpadł w większe kłopoty. Chce cię utemperować już na samym początku, nie chce czekać, aż faktycznie w coś gorszego się wpakujesz. Widzisz, najpierw przymykała oko na twoje wybryki, bo chciała pokazać, że ci ufa, że rozumie okres dojrzewania, że cię wspiera. Ale gdy to nie pomogło, bo nadal się w coś pakujesz, to pomyślała pewnie, że musi zwiększyć dyscyplinę. Musi już na początku tego naszego „głupiego wieku” pokazać ci, że nie będzie tolerować żadnych poważniejszych wybryków i za każdy z nich ci sprawi lanie. Pewnie ma nadzieję, że gdy będziesz miał tego świadomość, to powstrzyma cię to przed wpadaniem w kłopoty.
- Kurczę, skąd ty tak dobrze odczytujesz jak dorośli myślą? – powiedziałem z podziwem
- Kobieca intuicja – uśmiechnęła się – Poza tym może będę w przyszłości psychologiem… Chciałabym pomagać ludziom.
"Niesamowita dziewczyna" – pomyślałem, patrząc na jej gładką, uśmiechniętą twarz, na energiczny wzrok. Chyba naprawdę mam szczęście. Odruchowo zerknąłem w niebo, na chmury. Wiatr zmienił kierunek.

W pewnej chwili w naszym kierunku poleciała piłka. Spojrzałem w stronę boiska – znowu grała tam grupa jakichś dzieciaków, z drugiej albo trzeciej klasy, ale pewnie inni niż na poprzedniej godzinie lekcyjnej. Chociaż wuefista był nadal ten sam. Piłka minęła nas o kilka metrów, ale już zmierzał po nią jeden z chłopców. Gdy podbiegł bliżej, przemknęło mi przez myśl, że skądś znam tę postać. Po chwili już wiedziałem skąd. To był Dawidek z drugiej klasy. Od grudnia kojarzył mi się on jak najgorzej. Wtedy to (co opisałem we wpisie „Pechowe okienko”) siedziałem sobie spokojnie na klopie w toalecie na parterze. Ów Dawidek zajrzał przypadkowo do mojej kabiny, ale zamiast przeprosić i spadać, zaczął się śmiać i mnie przedrzeźniać. Nakrzyczałem na niego, a gdy mimo to nadal nie miał zamiaru sobie pójść, wstałem, złapałem go za ciuchy i chciałem trochę nastraszyć. Niestety, na to weszła jego wychowawczyni, zaniepokojona faktem, że dzieciak długo nie wraca na lekcję. A ta scena niestety wyglądała tak, jakbym właśnie bił ucznia młodszego ode mnie o pięć lat. Oczywiście dostałem wtedy od tej nauczycielki solidną porcję klapsów na gołą pupę, a co w tym było najgorsze, całe lanie odbyło się na oczach najwyraźniej zachwyconego Dawidka, któremu cała sprawa uszła zresztą na sucho. Potem przez kilka miesięcy jakoś udało mi się go nie spotkać na szkolnych korytarzach (co trudne nie było – dzieciaki z nauczania początkowego miały lekcje tylko na parterze, w wyznaczonej części szkoły), teraz jednak poznał mnie od razu. Jego usta natychmiast wykrzywił złośliwy uśmieszek.
- Oooo – powiedział, gdy podszedł na tyle blisko, że miał pewność, iż poza nami nikt go nie usłyszy – Sraluś ma dziewczynę, sraluś ma dziewczynę.
- Zabiję pajaca – syknąłem, gdy Dawid poszedł po piłkę, która wylądowała w krzakach za nami. Ewelina jednak mocniej ścisnęła moją dłoń. Obawiałem się jednak, że na tym nie koniec, że gdy dzieciak będzie wracał, znowu spróbuje mnie sprowokować. Niestety, miałem rację…
- Dupczycie się często? – rzucił, gdy mijał nas, wracając, po czym wyszczerzył zęby w idiotycznym uśmiechu
- Tak, codziennie – powiedziała Ewelina beztrosko, zanim zdążyłem poderwać się z ziemi – A teraz spierdalaj!
Dawidek nie miał już okazji do kolejnych wybryków, bo na boisku czekali na niego koledzy i nauczyciel. Każda kolejna chwila spędzona przy nas byłaby już podejrzana, a tego z pewnością nie chciał. Liczył raczej chyba, że mnie sprowokuje, ja się na niego rzucę i go pobiję. Wtedy zobaczyłby to jego wuefista, przybiegłby i albo sprałby mi dupę na miejscu, albo zaprowadził prosto do dyrektora. Ten mały psychopata pewnie liczył na pierwszą wersję. Na totalne upokorzenie mnie, gdybym otrzymał lanie na oczach jego i - zwłaszcza - mojej dziewczyny...

Na szczęście Ewelina genialnie rozładowała sytuację, czym prawdopodobnie uratowała mój tyłek, moją ocenę z zachowania, a być może nawet moją dalszą karierę w tej szkole. Gdy jednak zapytała o to, czy znam tego dzieciaka, niechętnie, ale opowiedziałem jej moją grudniową „przygodę” z nim w roli głównej.
- I tak go w końcu dorwę! – zapewniłem solennie na koniec relacji
- Ale przecież on tylko na to czeka – zaniepokoiła się Ewelina – On cię specjalnie prowokuje. Czeka aż go znowu złapiesz i pobijesz, bo wie, że wtedy znowu dostaniesz w tyłek, albo nawet wylecisz ze szkoły.
- On się na mnie uwziął – ciągnąłem – Nie wiem dlaczego, ale mu tego nie daruję.
- Przecież to dziecko – Ewelina wciąż próbowała mnie uspokoić – Załóżmy, że go złapiesz i co wtedy?
- Nie wiem – powiedziałem niemal ze złością – Spiorę go na kwaśne jabłko albo coś.
- Tomek, daj spokój. On ma ile, 8 lat? Pobijesz słabszego, mniejszego od siebie? Młodszego o 5 lat od ciebie…
- No to nie wiem co zrobię, ale musi za to wszystko zapłacić. Coś wymyślę. Na jego oczach dostałem od jego nauczycielki lanie na gołą dupę. Wiesz jaki to był wstyd?! A ten baran jeszcze się przy tym śmiał. Rozumiesz, że nie mogę tego tak zostawić?!
- Nie rozumiem! – krzyknęła moja dziewczyna – Nie rozumiem dlaczego tak bardzo to bierzesz do siebie. Za to wiem, co to jest wstyd! Jesienią ubiegłego roku zagadałam do chłopaka, który mi się podobał, a parę dni później na jego oczach dostałam lanie na gołą pupę. W dodatku pierwsze w  życiu! Wyobrażasz sobie, jak ja się wtedy czułam?! A jakoś jednak musiałam sobie z tym poradzić. A ty tak przeżywasz, że jakiś dzieciak, który jest ci zupełnie obojętny, widział jak dostajesz po tyłku. Trudno. Pokaż mu środkowy palec parę razy, pokaż mu, że masz go w dupie, że zupełnie cię nie obchodzą jego teksty, miny i prowokacje. Bo to co teraz robisz, obmyślanie jakiejś zemsty, to jest naprawdę zupełnie niedojrzałe.
- No to trudno! – zerwałem się na równe nogi – Widocznie jestem taki niedojrzały. I co z tego?!
- Tomek, nie znałam cię z tej strony. Nie sądziłam, że możesz być aż tak uparty. Zwłaszcza gdy idzie o taką bzdurę…
- To nie jest bzdura! – krzyknąłem znowu
- Aha, nie bzdura?! To już wiem! To jest jakiś pojebany męski honor, dla którego faceci ciągle chodzą na wojny i strzelają do siebie. Jak sobie chcesz, skoro to jest dla ciebie takie ważne… Ale wiesz co, powiem ci jedno. Potem się dziwisz, że ciągle wpadasz w jakieś kłopoty, że ciągle dostajesz w tyłek. Ty po prostu nie wiesz, kiedy odpuścić! Wciąż chcesz, żeby wszystko było tak, jak ty chcesz…
- Wcale nie!
- A właśnie, że tak! Goń sobie tego dzieciaka, złap go i skop mu tyłek na kwaśne jabłko. Ale potem nie miej do nikogo pretensji, gdy cię złapią, gdy dostaniesz lanie, albo nawet wylecisz ze szkoły. Gdyby nie ja, to już teraz rzuciłbyś się na tego pajaca, na oczach jego wuefisty. Nie wiem, czy zauważyłeś, że przed chwilą uratowałam cię przed poważnymi kłopotami.
- Nie trzeba było, poradziłbym sobie…
- Akurat… Ale tak jak mówiłam - to jest twój wybór. Jeśli zemsta na tym gówniarzu jest ważniejsza ode mnie... od nas... to... to... a zresztą... Drugi raz dla ciebie palcem nie kiwnę… – powiedziała ze złością i ruszyła w kierunku wyjścia ze szkoły – Chyba, że kiedyś dorośniesz...
- Hej, zaczekaj, to nie tak! – krzyknąłem za nią po kilku sekundach osłupienia, chociaż w głowie miałem mętlik i nie bardzo wiedziałem od czego zacząć naprawianie tej sytuacji.
- Teraz to pocałuj mnie w dupę! – odkrzyknęła nawet nie odwracając się do mnie i klepnęła się teatralnie w pośladek
- Zobaczymy się jutro? - zawołałem rozpaczliwie
- Nie. 

Dopiero teraz zrozumiałem, że już nie ma czego naprawiać. Miałem dziewczynę przez całą godzinę zegarową. Może kilka minut więcej. Chyba pobiłem jakiś cholerny rekord… Tak, tylko ja potrafię w życiu tak spektakularnie wszystko spieprzyć…

Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Tkwiłem w środku jakiejś gigantycznej pustki. Rozejrzałem się dookoła. Klasa grająca w piłkę już zeszła z boiska. I dobrze, bo gdybym teraz miał Dawidka w zasięgu wzroku, pewnie rozerwałbym go na strzępy. I tak to zrobię! Złapię go, ściągnę mu majtki i tak mu zleję gołe dupsko, że usłyszą jego wrzask na drugiej półkuli. I nie obchodzi mnie, czy też za to oberwę, czy mnie za to wyrzucą ze szkoły, wsadzą do poprawczaka i tak dalej. Miałem to gdzieś, miałem wszystko gdzieś, miałem gdzieś moje życie, miałem gdzieś cały świat…

Nagle zrobiło mi się słabo. Usiadłem na trawie, serce waliło mi jak młotem. Grube krople potu spłynęły mi po skroniach. Przez ułamek sekundy poczułem, jakbym nie wiedział, kim jestem, czy to wszystko w ogóle dzieje się naprawdę, czy jest jakimś snem.
Jedyną trzeźwą myślą, jaka dokołatała mi się do świadomości było rozpaczliwe wołanie: „Co się ze mną dzieje…?”

(pierwotnie opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl dnia 7.07.2013)

sobota, 29 grudnia 2018

(25.) Wiosna, pani dyrektor!


Ciepły, kwietniowy wiatr czesał źdźbła niekoszonej jeszcze trawy. Gnał po błękitnym niebie białe, kłębiaste chmury, bez których trudno wyobrazić sobie wiosnę. Rozpoczęły się już regularne zajęcia WF-u na świeżym powietrzu, toteż boisko szkolne pełne było jakichś drugo- albo trzecioklasistów grających w piłkę pod opieką nauczyciela. Inny nauczyciel przechadzał się w oddali, pod płotem, tuż obok tylnego wyjścia ze szkoły. Sprzątaczki coś porządkowały w szkolnym ogródku, woźny jeździł taczką, a nad wszystkim „czuwał” majestatyczny, trzykondygnacyjny budynek mojej „tysiąclatki”. Całą tą wiosenną miniaturkę widziałem jak na dłoni, siedząc na rurze okalającej bieżnię wchodzącą w skład szkolnych boisk. Obok mnie siedziała Ewelina. Dosłownie przed chwilą spotkaliśmy się, po raz pierwszy po kilkutygodniowej przerwie. W tym semestrze coraz trudniej było nam zgrać nasze plany lekcji. Na szczęście dziś, we wtorek, oboje mieliśmy tylko po pięć lekcji. I teraz, po krótkim przywitaniu, siedzieliśmy obok siebie w milczeniu, delektując się wiosennym wiatrem i łapiąc na twarze tak wyczekiwane przez całą zimę promienie słoneczne.

- Cieszę się, że już wróciłeś – odezwała się w końcu Ewelina
- No, ja też – powiedziałem tylko, bo i nie bardzo wiedziałem, co mam powiedzieć
- To opowiadaj, jak było na zielonej szkole. Krążą już o was różne plotki – dodała z zawadiackim uśmiechem, a ja uświadomiłem sobie, jak bardzo mi tego uśmiechu brakowało. Nie pozostało mi jednak nic innego, jak streścić wydarzenia z klasowego wyjazdu, nie pomijając oczywiście pikantnych szczegółów dotyczących naszego zachowania. Opowiedziałem o zniszczonej gablocie, o zbiorowej odpowiedzialności za to, potem o tym, jak stałem na czatach, gdy Rafał palił papierosy i jak boleśnie tego pożałowałem, wreszcie o tym jak Marcin dostał lanie na gołą pupę przed niemal całą klasą, a nawet o tym, jak przez własną głupotę zamknąłem się w szafie pani Iwony...

Przemilczałem tylko ostatnie wydarzenia. Relacja o tym, jak sprzątaczka z pensjonatu na moich oczach wysikała się na podłogę w swoim własnym domu, za karę kazała mi to potem sprzątać, a następnie jeszcze sprała mi tyłek przywiązując uprzednio ręce do krzesła, wydawała mi się na tyle nieprawdopodobna dla jakiegokolwiek słuchacza, z najbliższą koleżanką włącznie, że postanowiłem ją – przynajmniej na razie – pominąć. Ale i bez tej opowieści moje słowa zrobiły na Ewelinie duże wrażenie. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że nauczyciele na pewno również te wydarzenia już obgadali i wzmocnią dyscyplinę na „zielonoszkolnych” wyjazdach kolejnych klas. Ewelina zamknęła więc wątek zapewnieniem, że musi ostrzec swoją klasę, aby podczas ich wyjazdu, który już niedługo, nie powtórzyć naszych doświadczeń.
- W każdym razie dobrze, że już wróciłeś. Kto wie, co by się zdarzyło, gdybyście zostali dłużej… A poza tym… – zawahała się nagle – A poza tym… tęskniłam za tobą…
- Eee… Ja za tobą też – odpowiedziałem zaskoczony – Ale teraz, przynajmniej do twojego wyjazdu, możemy się widywać częściej – dodałem z uśmiechem
- Wiesz, właściwie to… – Ewelina trochę posmutniała – No w czasie szkoły tak, ale popołudniami… nie bardzo…
- Dlaczego?
- Mój tato…
- Co? Zabronił ci się ze mną spotykać?!
- Nie… To znaczy.... no, tak jakby… Pamiętasz jak mówiłam, że on uważa, że to przez ciebie się opuściłam w nauce? No, to mimo że poprawiłam część ocen, to dalej jest na ciebie cięty. Zapowiedział mi ostatnio, że jak cię znowu ze mną zobaczy, to już nie będzie cię odprowadzał do wychowawczyni, tylko od razu zleje ci tyłek.
- Tak powiedział?
- No… Tomek, a ja cię nie chcę narażać. On naprawdę to zrobi, jak nas razem zobaczy, znam go. Wleje ci pasem na gołą. I na pewno każe mi na to patrzeć! A ja nie chcę, żebyś cierpiał. I nie zniosę patrzeć na to... Wiem, że mieliśmy się razem uczyć, ale to będzie chyba naprawdę trudne teraz…

Zamyśliłem się. Chyba nawet nie nad tym, co powiedziała Ewelina, ale bardziej nad idiotyzmem tej sytuacji. To już naprawdę wygląda, jakby los sobie robił ze mnie żarty. Jeszcze rok temu byłem normalnym, zadowolonym z życia dwunastolatkiem, który nie wiedział nawet jak smakuje klaps, nie mówiąc o poważniejszych karach cielesnych. A od tego czasu tyłek, i to najczęściej goły, sprali mi już: nauczyciele (i to niejeden), ciocia, sąsiadka, ojciec kolegi, sprzątaczka z ośrodka wczasowego… Lanie grozi mi nadal w szkole, w domu, na zajęciach pozalekcyjnych, a teraz się okazuje, że między szkołą a domem również – od taty najlepszej koleżanki. Właściwie zatem nie powinno mnie to już dziwić, jedna osoba mniej czy więcej, co za różnica…

Te gorzkie rozmyślania przerwałem, gdy do miejsca gdzie siedzieliśmy, zbliżył się ten nauczyciel, który przechadzał się w oddali, pod płotem. Okazało się, że to nie jest zwykły nauczyciel, pilnujący porządku w ramach dyżuru. To była sama pani wicedyrektor. Zatrzymała się obok nas, przyglądając się nam badawczo.
- A wy już po lekcjach?
- Tak – potwierdziliśmy oboje
- To co wy tu robicie, zamiast iść do domu?
- Wiosna, pani dyrektor! – powiedziała Ewelina wesoło, a nauczycielka uśmiechnęła się lekko i poszła dalej
Kurcze, jaka to jest fantastyczna dziewczyna! A ja zamiast cieszyć się z czasu spędzonego z nią, zamartwiam się, że od jej ojca mogę dostać lanie. No i co z tego? Nie pierwszy raz i pewnie nie ostatni, niestety… Ale mam się tym przejmować? Niedoczekanie!
- Posłuchaj, na pewno coś wymyślimy – zapewniłem ją szybko – Mamy raz w tygodniu te dwie godziny wolne, gdy kończymy wcześniej lekcje. Możemy też spotykać się na dużej przerwie i coś powtórzyć. Jakoś damy radę, zobaczysz.
- Tak? Byłoby świetnie, bo widzisz, jak mówiłam, poprawiłam już część ocen. Mam szansę nawet na średnią 4,5 na koniec roku, ale zwłaszcza matmę muszę jeszcze mocno podciągnąć…
- No, to postanowione, zaczniemy od matematyki – zawyrokowałem – Będziesz mieć 4,5 na koniec, nie ma innej opcji!
- Tomek, jesteś wspaniały! – powiedziała radośnie Ewelina i po raz drugi w życiu pocałowała mnie w policzek. Tym razem jednak siedziałem na rurze, a nie na krześle, zachwiałem się i poleciałem do tyłu na plecy. Zapewniłem, że nic mi się nie stało, ale zanim się pozbierałem z ziemi, zwróciłem uwagę na jeden szczegół. Ewelina nadal siedziała na rurze, a jej pośladki wypięte były teraz w moją stronę. W tej pozycji jasnoniebieskie dżinsy ciasno opinały tą jej część ciała, która wyraźnie się zaokrągliła przez ostatnie kilka miesięcy. Miałem porównanie, bo widziałem jej gołą pupę, gdy dostawaliśmy razem lanie i potem, gdy dostała od swojego taty. Wtedy to był zwyczajny, płaski, niczym nie wyróżniający się tyłek. Teraz krągłość jej pupy sprawiła, że znowu zaczęło się ze mną dziać coś dziwnego, serce jakby przyspieszyło bicie, a w żołądku poczułem dziwną sensację.
- Oj, daj spokój, z tą nauką to normalna koleżeńska pomoc – powiedziałem, gdy już usiadłem z powrotem na rurze
- Wcale nie, ale i tak dziękuję – zarumieniła się i dodała – Wiesz, Tomek, ja naprawdę bardzo cię lubię i…
- Ja też bardzo cię lubię… – nie dokończyłem, bo w tym momencie Ewelina wsunęła swoją dłoń w moją
- Nie przeszkadza ci to? – spytała, wskazując wzrokiem na nasze złączone ręce
- Nie – powiedziałem tylko i ścisnąłem jej dłoń

Ewelina przysunęła się do mnie jeszcze bliżej i siedzieliśmy tak w milczeniu, trzymając się za ręce, a białe chmury płynęły po błękitnym niebie.
(pierwotnie opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl dnia 27.06.2013)

piątek, 28 grudnia 2018

(24.) Witaj, szkoło...


Powrót z zielonej szkoły do domu bardzo szybko okazał się jedynie pozornym powodem do radości. Już następnego dnia po przyjeździe, a była to sobota, rodzice szczegółowo wypytali mnie o przebieg wyjazdu. Opowiedziałem, że było nieźle, chociaż trochę się dłużyło, zwłaszcza te same lekcje dzień w dzień, powiedziałem także, że wymieniliśmy klasowe „prezydium” i pochwaliłem się nawet nową funkcją zastępcy przewodniczącego, chociaż potrzebna mi ona była jak świni siodło. Te wyjaśnienia widocznie jednak nie zaspokoiły ciekawości mojej mamy, bo natychmiast zadała pytanie dodatkowe: „A jak było z zachowaniem?”. Było to bardzo podchwytliwe pytanie i początkowo nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. Nie mogłem przyznać się do wszystkiego, co nawywijałem, bo w ten sposób aż prosiłbym się o lanie. Nie mogłem jednak również powiedzieć, że wszystko było idealnie, bo podczas najbliższej wywiadówki nasza wychowawczyni na pewno poskarży się na nasze zachowanie podczas zielonej szkoły. A wtedy również oberwałbym w domu, tyle że za kłamstwo. Mając więc nadzieję, że wychowawczyni poskarży się jedynie ogólnie, zacząłem improwizować:
- No wiesz, niektórym trochę odbijało i pani Teresa się parę razy mocno zdenerwowała. Ktoś nawet stłukł taką gablotę, co wisiała na korytarzu i za karę nie pojechaliśmy do McDonalda w drodze powrotnej.
- A ty? Jak ty się zachowywałeś?
- Ja? Normalnie, w porządku. Ja nie jestem z tych, co głupieją z byle powodu.
- Dobrze, dobrze, zobaczymy. W każdym razie pamiętaj, że twój limit tolerancji się wyczerpał. I w razie czego pasek będzie w użyciu bez żadnego „ale”. Więc pilnuj się.
- Tak, mamo, wiem – powiedziałem potulnie, chociaż tego „pilnuj się” miałem już powyżej uszu. I co to w ogóle oznacza, że „zobaczymy”? To tylko uwaga na przyszłość, czy mama faktycznie ma zamiar zweryfikować moje zachowanie podczas tej zielonej szkoły? Jeśli tak, to będzie kiepsko, ale może nie beznadziejnie. O sprawie z szefową sprzątaczek nauczycielki nie mają pojęcia. Jedyne, co mogą na mnie naskarżyć rodzicom, to pomoc Rafałowi w paleniu papierosów. A to chyba nie taka straszna zbrodnia? Poza tym zachowywałem się raczej znośnie, więc powinienem spać spokojnie. Jednak od pewnego czasu miałem wrażenie, że mama szuka tylko pretekstu, żeby spuścić mi lanie. Więc każda niesubordynacja, nawet tak błaha, będzie dla niej wystarczająca. Ale z drugiej strony, gdyby chciała mi wlać, to przecież dostałbym w tyłek już wtedy w styczniu, gdy musiała przyjść i odebrać mnie ze szkoły za wagary. Zatem jak to z nią jest? Ciężko mi było ją rozszyfrować, więc nie dość, że nie będę spać spokojnie, to jeszcze radość z powrotu do domu diabli wzięli…

Mimo to, w poniedziałek poszedłem do szkoły z nadzieją w sercu. W domu wprawdzie niewyraźnie, ale może za to w szkole odetchnę? Stary tryb lekcyjny, spotkania z Eweliną, wiosna za oknami, treningi piłkarskie – może tu będzie podłoże mojego dobrego samopoczucia? Niestety, jeszcze przed lekcjami minąłem w szatni tłustego Sebastiana, co przypomniało mi o zajęciach poprawczych. Jedne wprawdzie mi przepadły przez zieloną szkołę, ale już w przyszłym tygodniu będą następne… A spędzenie kolejnych dwóch godzin z tymi troglodytami to było naprawdę ostatnie, czego mogłem pragnąć. Dobrze, że teraz przez półtora tygodnia nie będzie polskiego z panią Marleną (hurrra!!!), która wyjechała na zieloną szkołę z którąś klasą (biedacy…). Gdyby jeszcze dziś – w tak „cudownie” rozpoczęty dzień – miała być z nią lekcja, to już pozostałoby tylko kamień do szyi i skoczyć z mostu… Ale nie ma tego złego – zamiast polskiego jest godzina wychowawcza. Pani Teresa wkroczyła do sali z takim wyrazem twarzy, jakby miała zamiar zamordować dziś przynajmniej trzech uczniów. Oczywiście usłyszeliśmy sążniste „kazanie”, w którym wielokrotnie przeplatały się słowa: „zawód”, „prawie dorośli” i „cofanie się w rozwoju”. Wychowawczyni zapewniła nas również, że powrót do szkoły nie oznacza powrotu do pobłażania. I wprawdzie „zielonoszkolne” reguły nie zostaną żywcem przeniesione do szkolnego systemu dyscyplinowania, bo nie ma takiej możliwości, ale – jak stwierdziła – sama postara się, a zarazem uczuli pozostałych naszych nauczycieli, aby nasze ewentualne wybryki były karane z największą możliwą surowością, bo tylko to może nas utemperować. Cóż, pani Marleny z pewnością nie trzeba by do tego namawiać. Z wielką przyjemnością sprałaby nam wszystkim po kolei tyłki bez dodatkowego zachęcania. W każdym razie przekaz wywodu pani Teresy był jasny i czytelny. Wprawdzie za złamanie zasad nie będzie automatycznie groziło – jak na zielonej szkole – lanie na gołą pupę przed całą klasą, jednak zaostrzenie dyscypliny wobec nas jest nieuniknione. A zatem zielone światło dla szerszego stosowania kar cielesnych wydaje się oczywiste.

Wpadłem zatem z deszczu pod rynnę. Nie dość, że w domu stąpam po cienkim lodzie, to w szkole też wisi nade mną miecz. Jasne, w teorii rozwiązanie jest proste – nie wpadać w kłopoty, to nic mi się nie stanie. Ale ile razy już to sobie obiecywałem? Ile razy się pilnowałem, mobilizowałem, i co? Nie, na siebie nie mogę liczyć. Wchodzę w dziwny wiek, hormony zaczynają mi podobno buzować (cokolwiek to znaczy...), więc nie mogę polegać na tym, że sam dam radę się kontrolować i sam się upilnuję. A zatem będzie nieciekawie. I pewnie kolejne lanie jest tylko kwestią czasu…
Czarne wizje przyszłości ogarniały mnie coraz bardziej. Już widziałem w wyobraźni siebie postawionego przed beznadziejnym wyborem: lanie na goły tyłek przed całą klasą czy lanie na goły tyłek od mamy. Wtedy chyba zacząłbym modlić się, aby ziemia się pode mną rozstąpiła. Bo nawet czysto teoretycznie nie potrafiłem rozwiązać takiego dylematu. Niby lanie przed całą klasą, nawet w wersji jakiej doświadczył biedny Marcin, czyli tylko przed chłopakami, wydaje się dużo większym wstydem niż lanie od mamy, ale dla mnie nie było to takie oczywiste. I kto wie, czy nie wybrałbym wtedy jednak lania przed całą klasą, chociaż na samą taką myśl aż zimno mi się robiło i pot występował mi na czoło. Ale lania od mamy w ogóle nie potrafiłem sobie wyobrazić, chociaż raz minęło mnie dosłownie o włos. Gdybym miał siedem czy osiem lat pewnie w ogóle nie byłoby tematu. Wówczas dostać od mamy albo taty kilka klapsów czy pasków na gołą pupę nie byłoby pewnie niczym szczególnie strasznym. Chociaż nigdy mi się to nie zdarzyło, to byłem niemal pewny, że mając osiem lat przyjąłbym takie lanie bez zbędnego ociągania. Raz dwa i z głowy, a nazajutrz pewnie bym o tym już zapomniał. Ale teraz, w wieku trzynastu lat? Nawet nie potrafiłem o czymś takim pomyśleć. Co z tego, że mama widziała mnie nago tysiące razy jako dzieciaka? To nie o to chodziło. Ani o wstyd związany z wchodzeniem w okres dojrzewania. Nie, w ogóle nie wiedziałem o co chodziło. Wystarczyło mi, że w głowie nie mieściła mi się taka sytuacja. Stać bezradnie i przyjmować na goły, wypięty tyłek klapsy od mamy? Nie przeżyłbym tego. Mój lęk przed taką karą był wprost nie do opisania. Wiedziałem, że spaliłbym się ze wstydu, że nigdy później nie potrafiłbym spojrzeć w oczy ani jej, ani nawet sobie w lustrze. A najgorsze było to, że taka perspektywa jawiła się jako całkiem realna…

Moje czarne myśli przerwał dzwonek kończący długą przerwę. Przełknąłem ostatni kęs bułki z konstatacją, że najlepiej byłoby, jeśli już zdarzyłoby się – tfu, tfu! – coś i musiałbym jednak dostać lanie, aby otrzymać je tak jak dotychczas – od obcej osoby (czytaj: nauczyciela), w zamkniętym pokoju, bez osób postronnych. Miałem nadzieję, że to będzie ostateczność, że do wersji z laniem przy całej klasie nigdy nie dojdzie. A poza tym stanę na głowie, żeby już się w nic nie wpakować. Ale czasu nie cofnę… A jeśli na wywiadówce pani Teresa opowie mojej mamie o moim zachowaniu na zielonej szkole? Byłem niemal pewny, co wówczas nastąpi. Po powrocie ze szkoły mama spierze mnie paskiem po gołym tyłku. A co najgorsze – nie mogę nic zrobić, żeby temu zapobiec.
Bliski kompletnego załamania, wszedłem do pracowni biologii. Zanim przyszła nauczycielka, napisałem na kartce wiadomość do Eweliny, zaszyfrowaną szyfrem Cezara (którego ją nauczyłem jeszcze w tamtym semestrze). Od czasu jesiennej wpadki z testami na badanie wyników, a zwłaszcza od czasu groźby ojca Eweliny, który zabronił jej spotykać się ze mną, nauczyliśmy się daleko posuniętej ostrożności. Po biologii wrzucę tę kartkę do szafki Eweliny w szatni. Jest tam zaszyfrowana propozycja spotkania jutro po lekcjach (bo we wtorki kończyliśmy zajęcia o tej samej porze), za szkołą przy boisku. Powrót po zielonej szkole okazał się katastrofalny, głównie przez moje lęki (fakt, że niebezpodstawne) i wybujałą wyobraźnię. Ostatecznie jednak, jeśli za kilka tygodni, bo tyle pozostało do wiosennej wywiadówki, ma nastąpić mój prawdziwy, osobisty koniec świata, to chociaż spróbuję pozostały mi czas spędzić jak najprzyjemniej...
(pierwotnie opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl dnia 2.04.2013)

czwartek, 27 grudnia 2018

(23.) Powrót do domu

Krajobraz za oknem autokaru zmieniał się coraz szybciej. Górskie pejzaże stopniowo, ale nieubłaganie przechodziły w znane mi z codzienności nizinne widoki. Śledziłem te przeobrażenia z głową opartą na twardej szybie, myślami będąc jednak w zupełnie innym miejscu. Wracałem do codzienności, z każdym kilometrem zbliżałem się do żmudnej, szkolnej rutyny, od której jeszcze dwa tygodnie temu tak bardzo chciałem się oderwać. Wracałem do szkoły, do pani Marleny, do zajęć poprawczych, do wizyty u psychologa, do scysji z Darkiem i do tysiąca innych rzeczy, których nie znosiłem, nienawidziłem, albo się obawiałem.

A jednak wracałem bez smutku, z optymizmem wręcz. Zostawiałem za sobą bowiem zieloną szkołę – czas przedziwny, pełen rozczarowań i niepowodzeń, gdy wszystko jakby sprzysięgło się przeciw mnie. I pewnie nie ja jeden tak uważałem. Podczas tych dziesięciu dni w beskidzkim pensjonacie, przynajmniej połowa naszej klasy zarobiła lanie. Wprawdzie naliczyłem jedynie 9 osób, które na pewno dostały w tyłek, ale to były tylko te przypadki o których wiem, których byłem świadkiem. A coś mi mówiło, że w ukryciu, bez obecności osób postronnych, jeszcze jakieś kary cielesne miały miejsce. Mówiło mi nie bezpodstawnie – już od pierwszego dnia zielonej szkoły, nie bez naszej winy zresztą, nauczycielki zaostrzyły reguły i dyscyplinę. Nasza klasa doświadczyła czegoś, co do tej pory nie mieściło się w naszych wyobrażeniach. Od losowania nieszczęśników do lania, aż po publiczne lanie na gołą pupę, którego zakosztował sam przewodniczący klasy. Owszem, w większości przypadków sami się o te kary prosiliśmy naszym zachowaniem, jednak skala kar cielesnych i ich forma przekroczyła wszystko, co do tej pory w naszej szkolnej karierze się wydarzyło. Dlatego nie bez podstaw podejrzewałem, że przynajmniej połowa tyłków (również dziewczęcych), które teraz grzały siedzenia w wycieczkowym autobusie, wciąż nosi jakieś ślady pasków bądź dłoni naszych nauczycielek.

Sam podczas tej zielonej szkoły zarobiłem w tyłek aż dwa razy, a gdyby nie łut szczęścia, to mogły być i trzy. Dwa lania na gołą pupę w przeciągu tygodnia! Mój talent do wpadania w kłopoty po prostu rozkwitał. I to mimo tych wszystkich zapowiedzi, że będę się pilnować, że wszystko zależy ode mnie, że chcieć to móc… Jasne… Paradoksalnie, te wszystkie buńczuczne postanowienia zeszły na dalszy plan i momentami wręcz cieszyłem się, że nie było tak źle i że właściwie dobrze się spisałem. Pewnie, kostka mogła wylosować mnie do lania za zniszczoną gablotę, a jednak wskazała Piotrka. Za krycie Rafała mogłem dostać lanie przy całej klasie, a dostałem w pokoju, tylko w obecności nauczycielek. Podobnie z karą za wysikanie się do donicy na korytarzu – pani Renata mogła mnie wydać (a wówczas publiczne lanie na goły tyłek byłoby nieuniknione), a jednak sama postanowiła mnie ukarać. No, same sukcesy… Jak cholera… Tylko czy naprawdę jest się z czego cieszyć?

Te wszystkie rozmyślania i podsumowania doprowadzały mnie do szału. Dlatego z taką ulgą wracałem do domu. Miałem już dość tej zielonej szkoły. Każda ściana i każdy korytarz tego pensjonatu kojarzyły mi się z jakimiś nieudanymi planami, z wpadaniem w kłopoty, z czymś, co chciałbym jak najszybciej wymazać z pamięci. Przed oczami miałem wciąż a to obrażonego na mnie (dotąd nie wiem za co) Piotrka, a to Rafała, który namawia mnie na stanie na czatach, a ja – głupi – się zgadzam, a to wreszcie gołą pupę szefowej sprzątaczek, która bezceremonialnie, na moich oczach wysikała się na podłogę i kazała mi to ścierać. Bałem się, że te, i nie tylko te sceny będą mnie prześladować w snach. Modliłem się, żeby – jeśli w przyszłym roku też pojedziemy na zieloną szkołę – nauczyciele wybrali jakieś inne miejsce, inny pensjonat. Może być nawet z karaluchami w łóżkach. Ale tutaj już nie chcę wracać!

I dlatego wiele obiecywałem sobie po powrocie do szkolnej rutyny. Będę chodzić na lekcje, a popołudnia spędzać we własnym pokoju. Będę spać we własnym łóżku, a nie w hotelowej pościeli. Będę się kąpać we własnej wannie, a nie pod dwuosobowym prysznicem, z Rafałem albo Piotrkiem. Będę znowu grać w ulubione gry komputerowe, czytać książki, oglądać telewizję. Może też wreszcie spotkam się z Eweliną, której nie widziałem od ferii. Mam jej przecież pomóc w nauce. I wreszcie – po raz tysięczny to sobie przysięgam! – koniec z pakowaniem się w kłopoty. Koniec z laniem po tyłku. Koniec.

Przyszłość zatem rysowała się całkiem przyjemnie. Byle dalej od tego miejsca, od tego feralnego pensjonatu. Uspokojony trochę ta myślą, rozejrzałem się po autokarze. Tym razem przyjechał po nas potężny trzyosiowiec na prawie 70 miejsc. Uznałem to za logistyczny bezsens, skoro było nas, łącznie z nauczycielami, nie więcej niż 30 osób. Dlatego w przestronnym wnętrzu autokaru więcej było wolnych niż zajętych miejsc. Spojrzałem do tyłu. Większość kolegów ulokowała się z tyłu pojazdu. Po lewej stronie siedzieli Rafał i Piotrek – w całkiem niezłej komitywie zresztą. Nie potrafiłem zrozumieć, co ich (lesera i prymusa) tak bardzo do siebie zbliżyło. Ale czy ja muszę wszystko rozumieć? Ważne, że Piotrek ma mnie od kilku dni w dupie, z kolei Rafał żywi wobec mnie jakiś dług wdzięczności za te papierosy. Może to się przydać.

Natomiast dziewczyny siedziały porozrzucane po całym autobusie. Na przykład tuż przede mną miejsca zajęły Sylwia i Andżelika. Co jakiś czas nie mogłem się powstrzymać przed zerknięciem na tyłek Andżeliki. Nie mogłem darować pani Iwonie, że nie zdjęła dziewczynie majtek wtedy, gdy spuściła jej lanie w swoim pokoju. Nie wiedziałem czym było to, co najwyraźniej siedziało gdzieś we mnie, a co tak bardzo chciało zobaczyć gołą pupę Andżeliki. I obmyślało coraz to nowsze plany realizacji tego zamierzenia. Każdy kolejny bardziej absurdalny.

Teraz spojrzałem do przodu. Po prawej stronie przejścia siedział Marcin. Dwa rzędy siedzeń przed nim i dwa rzędy za nim były puste. Od czasu, gdy dostał to upokarzające lanie, izolował się od klasy, co z kolei wzmacniało traktowanie go jak trędowatego przez resztę grupy. Błędne koło, które teraz miażdżyło jeszcze do niedawna najbardziej popularnego i lubianego chłopaka w klasie. Pomyślałem chwilę, po czym dźwignąłem się z miejsca i przeszedłem do przodu, zatrzymując się obok siedzeń Marcina.
- Mogę się przysiąść? – zapytałem. Tylko wzruszył ramionami, ale też przesunął się nieznacznie w kierunku okna. Uznałem to za zgodę i usiadłem. Nie miałem pojęcia, co powiedzieć, jak go pocieszyć. Do głowy przychodziło mi tylko, aby pokazać mu, że inni też dostali od nauczycieli w tyłek, zaczynając ode mnie. Aby zrozumiał, że nie jest z tym sam. Nie chciałem jednak z tą tematyką wyjeżdżać z grubej rury.
- Głosowałem na ciebie w tych wyborach na przewodniczącego – wydusiłem z siebie w końcu – Uważam, że ty najbardziej na tą funkcję zasługujesz.
- Jak widać tylko ty tak uważasz… – znowu irytująco wzruszył ramionami
- Wcale nie! – zaprzeczyłem – Inni też tak myślą, tylko… tylko… głupio im teraz ci to powiedzieć…
- Pewnie, że głupio! – podniósł głos – Wszyscy widzieli jak dostałem na gołą dupę na środku sali, jak… jak jakiś dzieciak! Pewnie wszyscy potem o tym tylko gadali w pokojach.
- Nie, to nie tak. Współczuliśmy ci.
- Jasne… A w myślach dziękowaliście Bogu, że to nie wy musieliście tam stać z gołą dupą!
- No nikt by nie chciał być na twoim miejscu, zgoda. Ale co najmniej połowa z nas dostała lanie podczas tej zielonej szkoły. Ja sam nawet dwa razy, więc rozumiem…
- Co rozumiesz?! – przerwał mi – Dostałeś przy wszystkich? Nie, więc nic nie rozumiesz! Tu nie chodzi o to pierdolone lanie, nie chodzi o ból ani nic takiego. Wyobraź sobie, że na oczach wszystkich, których lubisz, znasz, z którymi spędzasz wspaniale czas, nagle zostajesz wyciągnięty na środek sali, zdejmują ci majtki i dają lanie. A ty nie możesz nic zrobić, możesz tylko, kurwa, stać z tą gołą, wypiętą dupą, palić się ze wstydu i czekać aż to się łaskawie skończy! Ale ty tego nie zrozumiesz… – machnął ręką
- Ale my wcale cię nie przestaliśmy lubić – powiedziałem cicho po chwili milczenia – Ludzie mają problem, żeby się do ciebie odezwać, bo też był to dla nich szok. Boją się, nie wiedzą jak zareagujesz. Wiesz co, rozglądałem się po sali, gdy dostawałeś lanie. Wszyscy byli wstrząśnięci. Wielu chłopaków w ogóle nie patrzyło na twój tyłek, tylko wbili wzrok w podłogę. Właśnie przez szacunek i sympatię do ciebie… Ale tak, masz rację, ja nigdy nie dostałem lania przy wszystkich, więc nic nie rozumiem… – po tych słowach, zrezygnowany, podniosłem się z fotela.
- Czekaj! – nieoczekiwanie zatrzymał mnie Marcin – Czy ty… ty naprawdę głosowałeś na mnie wiedząc, że i tak nie mogę być już przewodniczącym?
- No – skinąłem głową
- Dzięki! – powiedział, a po jego twarzy przebiegł cień uśmiechu – Na pewno sobie świetnie poradzisz jako zastępca Patryka. Jeśli będziesz potrzebować jakichś wskazówek, to możesz na mnie liczyć.
- Będę pamiętać – powiedziałem
- Mówiłeś, że dostałeś dwa razy lanie podczas tej zielonej szkoły. To prawda?
- No… Raz za krycie Rafała, a drugi jak przedwczoraj wysikałem się do donicy na korytarzu. Złapała mnie szefowa sprzątaczek i dostałem od niej po dupie. Mam o tym opowiedzieć?
- Nie, dajmy już spokój z tym laniem. Może kiedyś przy okazji. A teraz pogadajmy o czymś normalnym. W co grasz na komputerze?
Przegadaliśmy w ten sposób ponad godzinę. Marcin był naprawdę fajną osobą i mogłem teraz tylko żałować, że nie zakolegowałem się z nim wcześniej. Przez swoje obowiązki przewodniczącego dawniej wydawał się jednak dość zabiegany i zajęty. Miałem nadzieję, że pozbawienie go tej funkcji jeszcze bardziej przybliży go do szkolnej codzienności i będzie więcej okazji na jakieś wspólne aktywności. Bo czułem, że od kilkudziesięciu minut mam nową bratnią duszę. Rozmawialiśmy nie tylko o grach i innych rozrywkach. Zwierzyłem mu się z tego wszystkiego, co gryzło mnie podczas tej zielonej szkoły. Wspólnie zastanawialiśmy się, dlaczego Piotrek się na mnie obraził, co może mnie czekać podczas zbliżającej się wizyty u psychologa, a nawet obmyślaliśmy najdziwniejsze sposoby na wyeliminowanie pani Marleny z grona pedagogicznego.

Naszą konwersację przerwał zjazd autokaru na parking. Oczywiście planowana wcześniej wizyta w McDonaldzie została odwołana, dlatego nauczycielki zarządziły postój na parkingu przylegającym do leśnej ściany. Wyasfaltowany plac, jakich mnóstwo przy drogach szybkiego ruchu, z udogodnień zawierał jedynie kilka ławek, oraz niewielki bar, w którym – sądząc na pierwszy rzut oka – podawali pewnie wyłącznie smażoną kiełbasę. Pani Teresa ogłosiła 40 minut postoju, informując, że jest to czas na pójście do toalety, a jeśli ktoś jest głodny, może sobie coś kupić w tym blaszaku, gdzie „prawdopodobnie mają frytki”. Jej słowa zbiegły się z wjazdem na parking kolejnego autokaru, z którego natychmiast wysypali się pasażerowie – sądząc po wyglądzie zewnętrznym najwyżej dziewięciolatki. Czyli kolejna wycieczka szkolna. Jeszcze tego brakowało – postój w towarzystwie rozwrzeszczanej dzieciarni…

Nie byłem specjalnie głodny, więc zamierzałem zostać w ciepłym autokarze, bo na dworze było już dość chłodno. Niestety, po krótkiej chwili mój organizm przypomniał mi, że powinienem jednak pójść do toalety. Miałem to zrobić rano, w pensjonacie, jeszcze przed wyjazdem, ale jakoś nie było okazji. A teraz charakterystyczne sensacje w dolnej części brzucha oznaczały, że muszę w najbliższym czasie, mówiąc bardziej dosłownie, załatwić potrzebę numer dwa. I najlepiej teraz, bo potem czekają nas jeszcze co najmniej trzy godziny drogi, a nie wiadomo jakie są plany co do kolejnych postojów. Niechętnie wyjąłem z plecaka przygotowaną na takie okazje małą rolkę papieru toaletowego i ruszyłem w kierunku budynku WC.

Była to również blaszana buda, w której – sądząc po wielkości – były najwyżej po dwie kabiny dla każdej płci. Gdy stanąłem w kolejce, przede mną było już kilkanaście osób, głównie z tej drugiej wycieczki. Ogonek do damskiej części WC był jeszcze dłuższy, co jednak zrozumiałe – chłopcom łatwiej przychodzi wysikać się pod pierwszym lepszym drzewem. Zapowiadało się zatem trochę dłuższe oczekiwanie, ale chciałem podczas tego postoju mieć to wreszcie z głowy, aby resztę podróży spokojnie przegadać z Marcinem, nie zwracając uwagi na pracę mojego układu pokarmowego.
Po kilkunastu minutach stania w kolejce przestępujących z nogi na nogę dziewięciolatków, moja cierpliwość zaczęła się wyczerpywać. Ogonek przesuwał się, ale w ślimaczym tempie, a poza tym miałem wrażenie, że od krzyków tej dzieciarni za chwilę rozboli mnie głowa. Spojrzałem w prawo, gdzie za parkingiem wyrastała ciemna linia lasu i byłem coraz bliżej zmiany decyzji. Blaszana buda z brudnymi i śmierdzącymi kabinami na pewno nie jest warta tak długiego oczekiwania. Załatwię się w lesie i będzie spokój.

Wróciłem do autobusu po dodatkową bluzę. Wychodząc, spotkałem Marcina.
- Idę się wysrać do lasu, idziesz ze mną? – zapytałem
- Sorry, ale chciałem przede wszystkim coś zjeść. Jest kolejka po frytki, ale właśnie się zmniejsza. Kupić ci też?
- Nie, dzięki – powiedziałem i ruszyłem w kierunku lasu. Przy jednej z ławek dość szeroka ścieżka prowadziła między drzewa. W lesie nie było wcale tak ciemno jak się spodziewałem, mimo, że dzień był bardzo pochmurny. Co chwilę między drzewami migały mi sylwetki osób, które tak ja, nie zamierzały czekać w ogonku do WC. Głównie byli to jednak chłopcy „podlewający” drzewa. Jeśli w ogóle ktoś zamierzał załatwić większą potrzebę pod gołym niebem, prawdopodobnie udał się głębiej w las. Taki był też mój plan – znaleźć jakieś kompletnie odosobnione miejsce, a najlepiej jakiś gęsty krzak, który – nawet mimo braku liści – osłoni mnie przed niepożądanymi spojrzeniami przypadkowych osób. Szedłem tą ścieżką już dobre kilka minut, ale wokół nie widziałem żadnego krzaka, żadnego parowu, niczego, co mogłoby zasłonić mnie, gdy będę robić kupę. Las był kompletnie przerzedzony, jedno drzewo od drugiego dzieliło wiele metrów. Na dziesiątki metrów do przodu wszystko widać było jak na dłoni. Zacząłem się bać, że gdy dalej będę się zagłębiać w las, zabłądzę i nie znajdę drogi powrotnej. Muszę gdzieś w końcu się zatrzymać. Na szczęście po chwili ścieżka zaczęła biec trochę w dół. Nadal nie było w pobliżu żadnych większych krzaków, ale uznałem, że znajdujące się tu nierówności terenu muszą mi wystarczyć. Zszedłem ze ścieżki i ruszyłem wzdłuż niewielkiej, poprzecznej skarpy. Po kilkunastu metrach zatrzymałem się, rozglądając dookoła. Skarpa chociaż trochę zasłoni mnie z tyłu, a drzewo – od strony ścieżki. Z bijącym mocno sercem rozpiąłem spodnie, po czym zsunąłem je wraz z majtkami i przykucnąłem.
Zanim jednak zdążyłem cokolwiek zrobić, usłyszałem jakieś odgłosy. Odruchowo naciągnąłem spodnie, ale nadal tkwiłem w przykucniętej pozycji. Jak się po chwili okazało, to mnie uratowało, a właściwie pozwalało pozostać niewidocznym od strony ścieżki. Gdybym wstał, moja głowa wychyliłaby się znad skarpy na tyle, że mógłby ją zobaczyć każdy, kto nadchodził od strony parkingu. Z duszą na ramieniu czekałem przyklejony do drzewa, mając nadzieję, że ktokolwiek nadchodzi, przejdzie dalej nie zauważając mnie. Głosy były coraz bliżej i po chwili zza skarpy wyłoniła się jakaś kobieta w średnim wieku i w niemodnym płaszczu, która prowadziła ze sobą na oko dziewięcioletniego chłopca. Natychmiast pojąłem, że to uczestnicy tej drugiej wycieczki, której autokar zatrzymał się obok naszego. Kobieta była pewnie nauczycielką i cały czas krzyczała na chłopca, który musiał być pewnie jej uczniem. Chłopak był średniego wzrostu, miał na sobie kolorową bluzę i czapkę-bejsbolówkę, która przykrywała jego długie włosy, sięgające mu do karku. Po chwili usłyszałem strzępki rozmowy:
- … Mówiłam ci, co ci grozi, jeśli jeszcze raz to zrobisz? Mówiłam?! I co?!…  Dobrze, już dość, nie idziemy dalej…
- Ale proszę pani… – pisnął chłopak – Jeszcze ktoś zobaczy…
- Nikogo tu nie ma – kobieta niedbale rozejrzała się dookoła i chyba mnie nie dostrzegła – A nawet jeśli, to już nie mój problem. Sam tego chciałeś. Dalej, ściągaj spodnie!

Dopiero teraz zauważyłem, że nauczycielka w prawej ręce trzyma pokaźny kij. Już chyba wiedziałem, do czego to zmierza, więc jeszcze bardziej przytuliłem się do drzewa, prawie nie oddychając. Od tych dwóch osób dzieliło mnie teraz najwyżej 15 metrów. Wolałem nie wiedzieć, co by się stało, gdyby któreś z nich mnie dostrzegło. Na szczęście dla mnie, dziewięciolatek miał teraz poważniejsze sprawy na głowie. Ociągając się, rozpiął spodnie i zsunął je do kolan. Kobieta złapała go w pół lewą ręką, pochyliła do przodu, a prawą, nie puszczając kija, zdjęła chłopcu majtki. Po chwili na jego małym, gładkim tyłku wylądowało pierwsze uderzenie kija. Wrzasnął tak, że myślałem, iż pobudzi wszystkie, śpiące w dzień, leśne zwierzęta. Nie minęło kilka sekund, a kolejny raz usłyszałem jego krzyk. Potem kolejny i następny. Wychyliłem się trochę zza drzewa. Mały dostawał naprawdę porządne lanie, wrzeszczał i wyrywał się z silnego uścisku nauczycielki. Poczułem wzburzenie. Owszem, kary cielesne były elementem znanej mi rzeczywistości, uważałem je za coś przykrego, ale jednak normalnego w pewnych sytuacjach. Jednak takie solidne lanie pasem albo kijem było moim zdaniem raczej dla nastolatków, bardziej świadomych swojego zachowania i wytrzymalszych na ból. Dzieciaki z pierwszych klas podstawówki mogły – moim zdaniem – co najwyżej dostawać jakieś klapsy ręką czy ostatecznie linijką. Nawet i na goły tyłek, ale właśnie najlepiej ręką i bez przesady. Tymczasem ten chłopak dostawał lanie o wiele za mocne dla jego wieku. Mimo pewnej odległości, mogłem dostrzec czerwone pręgi jakie pojawiły się na jego delikatnej pupie. I przede wszystkim tak strasznie wrzeszczał, ale na nauczycielce nie robiło to wrażenia. Przez chwilę myślałem nawet, czy nie zainterweniować, nie podbiec do niej i nie wyrwać jej tego kija, ale właśnie teraz mój bezpiecznik chroniący mnie przed pakowaniem się w kłopoty, zadziałał bez zarzutu. Bo taka interwencja mogła przynieść tylko problemy. A mały i tak pewnie dostałby lanie do końca.

Dlatego nie ruszyłem się z miejsca, ale po chwili i tak zdarzyło się coś, o czym tylko mogłem przed chwilą marzyć. Bodaj przy dziesiątym uderzeniu o pośladki chłopca, kij nauczycielki złamał się z trzaskiem na pół. Byłem pewny, że kobieta zacznie szukać na ziemi jakiegoś innego, ale zamiast tego, odrzuciła ze złością złamany przyrząd, podwinęła rękaw na prawej ręce i kontynuowała lanie dłonią. To na pewno też było bolesne, ale już nie tak jak kijem – zresztą chłopak zaczął się trochę mniej wydzierać. Wreszcie lanie dobiegło końca. Dziewięciolatek zaczął rozcierać dłońmi obolałe pośladki, ale nauczycielka kazał mu się ubierać i natychmiast wracać do autobusu. Miałem nadzieję, że nie podróżują daleko, bo dla jego tyłka siedzenie w autokarze będzie teraz sporym wyzwaniem. Jeszcze przez chwilę, w małym szoku, odprowadzałem odchodzących wzrokiem, gdy nagle przypomniałem sobie o własnej rzeczywistości. Spojrzałem na zegarek – za 5 minut mamy odjeżdżać! Nie zdążę się już załatwić, zresztą i tak mi się odechciało. Gorzej, że nie mogę też puścić się biegiem w kierunku parkingu, bo po drodze dogoniłbym nauczycielkę i pechowego ucznia z drugiej wycieczki. Odczekałem jeszcze chwilę i ostrożnie ruszyłem ścieżką. Gdy widziałem już parking między drzewami, zbiegłem ze ścieżki i na przełaj ruszyłem w kierunku autokaru. Dopadłem do wejścia, gdy już chyba wszyscy siedzieli w środku. Pani Teresa stała przy drzwiach, rozglądając się po parkingu. Gdy mnie ujrzała, odezwała się z wyrzutem:
- Tomek, no oczywiście! Tylko na ciebie czekamy…
- Przepraszam, proszę pani…
- Gdzie ty się znowu szwendasz? – zapytała retorycznie, po czym dodała – Chyba dawno już w tyłek nie dostałeś, prawda?
Spojrzałem ze strachem na jej twarz, ale nie dostrzegłem tam złości, a nawet wydawało mi się, że ujrzałem pobłażliwy uśmiech. Wiedziałem, że tym razem nie poniosę żadnych konsekwencji. Drzwi autokaru zamknęły się za nami i powoli ruszyliśmy w dalszą drogę do domu.
(pierwotnie opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl dnia 11.03.2013)