niedziela, 23 października 2022

(68.) Powrót do przyszłości

 - To teraz musisz mi wszystko dokładnie opowiedzieć! - orzekła Beata z naciskiem na słowo "dokładnie". Nawet jednak, gdyby położyła akcent na słowo "wszystko", nie zamierzałbym spełniać tego żądania. A był właśnie ostatni dzień sierpnia 1999 roku, następnego dnia miałem rozpocząć rok szkolny w ósmej klasie, mój finałowy rok w szkole podstawowej. I dopiero w tym ostatnim dniu ostatnich takich wakacji udało mi się spotkać z moją dziewczyną, pięć dni po powrocie ze stolicy Małopolski, i ogólnie nakreślić jej, co robiłem podczas wyjazdu do Krakowa i Zakopanego.

Nie zamierzałem opowiadać dokładnie wszystkiego, bo niektóre kwestie były po prostu nieistotne, inne natomiast (jak przygoda w pociągu do Krakowa, z niewiele starszą ode mnie, atrakcyjną współpasażerką czy wydarzenia na Zakrzówku) rodziłyby niepotrzebne i kłopotliwe pytania. Nie pominąłem jednak wiele. Relacjonowałem niemal każdą godzinę pobytu w Zakopanem, opisywałem wszystkie odwiedzone miejsca, które dla dziewczyny nie opuszczającej swojego miasta wydawały się równie odległe i nieosiągalne jak Ameryka czy Himalaje. Opowiedziałem o aferze z mieszkającą w naszym pensjonacie awanturniczą kobietą i jej córeczką, oraz o wszystkim co z tego finalnie wynikło, a także o solidnym laniu, które na goły tyłek wlepiła mi ciocia paskiem klinowym przyniesionym przez kierownika pensjonatu, który zresztą podczas tego lania mnie musiał trzymać, bo tak bardzo się wyrywałem. W tym momencie mojego opowiadania Beata ujęła moją dłoń i trzymała ją przez dłuższą chwilę, gładząc delikatnie. Do faktu, że dość często dostaję w dupę zdążyła już chyba jednak przywyknąć, bo nie zrobiło to na niej aż takiego wrażenia jak kilka miesięcy wcześniej. Zainteresowała się za to tym fragmentem moich wakacji, gdy pomyliłem pokoje w pensjonacie i nakryłem parę studentów uprawiających seks.

- Pokaż na nas jak to dokładnie wyglądało! - zażądała Beata wstając z krzesła, mimo że opowiedziałem o tym już dwa razy - Ta dziewczyna klęczała na fotelu, tak?
- Eee... tak, na fotelu - potwierdziłem, zabierając z fotela koc, aby Beata mogła na nim uklęknąć i oprzeć dłonie na bocznych oparciach, mniej więcej tak samo jak dziewczyna w pensjonacie. Teraz nadeszła moja kolej, aby odegrać co robił w tym czasie jej partner...

Dup, dup, dup, dup, dup... Stałem tuż za fotelem, a moje biodra (oczywiście w pełni ubrane, w slipki i krótkie spodenki wiązane na sznurek) poruszały się w przód i w tył, uderzając lekko w pupę Beaty (również okrytą, przez pocerowane dżinsy).

- No, i tak mniej więcej to wyglądało dopóki nie skrzypnęła podłoga, oni się odwrócili, a ja uciekłem - podsumowałem po tej krótkiej demonstracji.

- Aha, aha... Ale wiesz, Tomek, czegoś mi tu brakuje... - powiedziała Beata dziwnym głosem - Przecież oni nie byli tak ubrani jak my...

- No nie, w ogóle nie mieli nic na sobie - odpowiedziałem, jakby chodziło o największą oczywistość - Tylko ta dziewczyna miała na sobie te... no... pończochy

- To zróbmy tę scenkę jeszcze raz, ale teraz dokładnie tak samo jak ci studenci - szepnęła Beata, przysuwając się do mnie - Ja mam na sobie podkolanówki, one mogą udawać pończochy.

- Chcesz się... rozbierać do golasa... teraz?! - jęknąłem rozglądając się rozpaczliwie, ale Beata już przylgnęła ustami do moich ust, a sznurek w moich spodenkach został rozwiązany, gdy nawet tego nie zauważyłem...

Kilka mocniejszych uderzeń serca później Beata klęczała ponownie na fotelu, ale tym razem miała na sobie tylko majteczki i wspomniane podkolanówki. Ja stałem za nią całkiem goły. Inaczej się zresztą nie dało, bo to co miałem między nogami przestało się mieścić w slipkach.

- To co, ściągam gacie i jedziemy? - powiedziała Beata 

- Mhm - potwierdziłem, chociaż nie miałem pojęcia jak to odgrywanie scenki z pensjonatu będzie wyglądać w takich okolicznościach przyrody.

Ale było już za późno. Beata złapała za gumkę swoich majtek i w momencie gdy miała je zsunąć w dół, usłyszeliśmy szczęk klucza w drzwiach wejściowych. Nigdy w życiu nie ubierałem się tak szybko.

* * * 

- Tomek, pozwól do dużego pokoju na chwilę - Mama zajrzała do mnie tego samego dnia po obiedzie, gdy Beata już dawno poszła - Chcemy z Tatą porozmawiać z tobą poważnie.

Zmroziło mnie. Mama niezbyt często używała zbitki słów "porozmawiać poważnie". Rzadko kiedy też rodzice rozmawiali ze mną oboje naraz. To musi chodzić o jakąś grubą sprawę. Ale o co? O to, co robiliśmy z Beatą przed południem (a właściwie: próbowaliśmy robić)? Zanim Mama przekręciła klucz w zamku, ubraliśmy się błyskawicznie i udawaliśmy, że oglądamy moje zdjęcia z wakacji. Nie ma mowy, żeby się czegoś domyśliła. To może ktoś coś widział przez okno? Nie, na trzecim piętrze, niemożliwe! Zatem jeśli nie o to, to o coś innego. Może zadzwoniła ciocia z Krakowa i opowiedziała o moich wybrykach na wakacjach? A rodzice uznali, że trzeba po niej poprawić i zaraz zarobię kolejne pasy na tyłek? Tak, pewnie o to chodzi, bo nic innego nie zmalowałem przez ostatnie dni, a ton głosu Mamy był naprawdę poważny.

- Tomek, jutro zaczynasz ósmą klasę i chcieliśmy z tobą porozmawiać o przyszłości - powiedziała Mama, gdy w trójkę usiedliśmy przy stole w dużym pokoju, a Tato nawet wyłączył telewizor, co się zdarzało wyjątkowo rzadko - Chcieliśmy zapytać cię, czy już wiesz, co chcesz robić po skończeniu szkoły podstawowej?

- Nooo... iść do liceum - bąknąłem, bo spodziewałem się przecież zupełnie innego tematu tej rozmowy

- No tak, to chyba oczywiste - prychnęła Mama - Ale do którego?

- Eeee... no jedno jest tylko w naszym mieście - odpowiedziałem zdziwiony i przerażony jednocześnie, że może rodzice chcą mnie wysłać do liceum w innym mieście albo do jakiejś szkoły z internatem.

W naszym mieście były de facto dwa licea ogólnokształcące, ale tego drugiego nie brałem w ogóle pod uwagę, bo nie była to "zwykła", publiczna szkoła, tylko liceum społeczne, współfinansowane przez Polonię Amerykańską (stąd potoczna nazwa tej szkoły: "Amerykanka"), w którym nauka była odpłatna.

- A nie myślałeś nigdy o społecznym liceum? - zapytał Tato - Uważamy z mamą, że bardzo dobrze byś sobie tam poradził.

- Ale przecież ono jest płatne! Nie chciałbym narażać was na dodatkowy wydatek.

- Edukacja jest warta niemal każdej ceny - powiedział Tato - A poza tym sprawdziliśmy to i czesne w "Amerykance" nie jest aż tak wysokie jak w prywatnych liceach w innych miastach. W ogóle szkoły społeczne są nieco tańsze niż prywatne, a tutaj dochodzi jeszcze dotacja od Polonii Amerykańskiej. Opłata aktualnie wynosi... (tutaj podał kwotę, która w przeliczeniu na obecne warunki i siłę nabywczą pieniądza byłaby porównywalna do jakichś 450 złotych miesięcznie). Nie będzie to duże obciążenie dla naszego budżetu. Kwestia tylko, czy chciałbyś iść do społecznego liceum zamiast do zwykłego?

- No tak, jasne! - niemal krzyknąłem. O tej szkole opowiadano cuda, o jej wyposażeniu (podobno mieli tam komputery z Windowsem 98, a w naszej szkole podstawowej był tylko jeden z Windowsem 95, a reszta pracowała na DOS-ie...), nauczycielach, ciekawych zajęciach, języku angielskim od pierwszej do ostatniej klasy... "Przaśne" publiczne liceum wyglądało w tych opowieściach przy społecznym jak przysłowiowy ubogi krewny. Zawsze to było jednak dla mnie jak lizanie cukierka przez szybę, po nigdy nie spodziewałem się, że w ogóle będę mieć szansę tam trafić. Również krążące w opowieściach słowa takie jak "czesne" i "opłata" skutecznie sprowadzały te marzenia na ziemię. Nigdy nie zweryfikowałem tych faktów i dlatego nigdy wcześniej nie dowiedziałem się, że wcale nie są to kwoty z Księżyca...

- No, to załatwione! - powiedział Tato - Ty się ucz pilnie, żeby się dostać do tego liceum, a my z mamą zadbamy o opłaty.

- Tak, oczywiście, super! - odpowiedziałem z uśmiechem i wciąż chyba nie dowierzając temu, co usłyszałem w trakcie tej rozmowy. I już chciałem wstać z fotela, gdy...

- Zaraz, zaraz... - powiedziała Mama - "Oczywiście" to trochę za mało, bo do tej pory z twojej strony wcale nie było "super". Z rozmów z twoimi nauczycielami wiem, że masz ogromny potencjał, taki żeby się dostać nie tylko do społecznego, ale nawet do jeszcze lepszych liceów. Ale przez twoje lenistwo, bimbanie i odpuszczanie sobie pracy marnujesz ten potencjał. Zamiast średniej 4,8 mógłbyś spokojnie mieć 5,5. Ale tym razem nie chodzi tylko o oceny na świadectwie, teraz gra idzie o znacznie większą stawkę...

Mama miała rację. W tamtych czasach system kwalifikacji do szkół średnich był nieco inny. Przede wszystkim zdawało się egzamin wstępny. W jednym, konkretnym, wybranym liceum - tym, do którego się chciało dostać. A nie tak jak obecnie, że pisze się egzamin ósmoklasisty w swojej starej podstawówce, a potem składa się "papiery" do wielu szkół i idzie się do tej, do której uzyskany wynik egzaminu pozwolił się zakwalifikować. Tamten system był o wiele bardziej ryzykowny, bo jeśli nie zdało się egzaminu z odpowiednim wynikiem w tej jednej, wybranej szkole, to pozostawało już tylko szukać innej szkoły, w której zostaną jeszcze jakieś wolne miejsca i na podstawie konkursu świadectw pokona się innych, podobnych pechowców, w walce o te wolne miejsca. Zwykle jednak w liceach, zwłaszcza tych dobrych, takich wolnych miejsc już nie było. Zostawały te słabsze, oraz technika. Ale technika (inaczej niż obecnie) w tamtych czasach uchodziły za szkoły drugiej kategorii, dla tych którym się nie udało. A szkoły zawodowe już w ogóle miały fatalną opinię - że to miejsca wręcz tylko dla nieuków (jak bardzo obecnie się to zmieniło, w czasach, gdy ceni się konkretny zawód i fach w ręku!).

W moich czasach należało zatem w ósmej klasie podstawówki pracować bardzo rzetelnie. Aby jak najlepiej przygotować się do egzaminu wstępnego w wybranej szkole (tak, "bezpieczniej" było zdawać do mniej renomowanej placówki, ale wówczas nie miało się szans już na tę lepszą) i aby mieć jak najlepsze oceny na koniec podstawówki, bo świadectwo w konkursie świadectw mogło również uratować sytuację. 

- ... a w twoim przypadku wciąż nie ma gwarancji takiej ciężkiej i rzetelnej pracy - podsumowała mnie Mama - Dlatego ustaliliśmy z tatą, że w trosce o twoją przyszłość, właśnie w tej ósmej klasie musimy szczególnie mocno cię kontrolować. I nie dopuścić do tego, abyś sobie przebimbał rok, skończył znowu ze średnią około 4,5, a do egzaminu zaczął się uczyć na tydzień przed nim.

- Na pewno tak nie będzie! - zapewniłem - Wiem jaka jest sytuacja i jak wygląda procedura zdawania do liceum.

- Przykro mi, Tomek, ale nie możemy w pełni ci zaufać i pozostawić ci tyle swobody ile do tej pory - powiedziała Mama - Wiele razy już zapewniałeś, że coś zrobisz na sto procent, a robiłeś tylko na pięćdziesiąt, jeśli w ogóle. A jesteś dodatkowo teraz w trudnym wieku, wiele rzeczy cię rozprasza. Nikt z nas nie chce, żebyś za rok o tej porze szykował się do jakiegoś technikum... Nieważne czy chcesz dostać się do publicznego liceum czy do społecznego, musisz pracować systematycznie przez całą ósmą klasę. A my tego przypilnujemy.

- To znaczy jak dokładnie to będzie wyglądać to pilnowanie? - zapytałem

- Sam zdecydujesz - powiedział Tato - Ustaliliśmy z mamą, że damy ci do wyboru dwie możliwości. Wybierzesz jedną, którą chcesz, a po półroczu zobaczymy jak to działa, a jeśli nie działa, to zmienimy na tę drugą.

- Pierwsza opcja to codzienna kontrola - zaczęła wyjaśniać Mama - Codziennie zdajesz nam raport z tego, co było zadane do domu, ile z tego zrobiłeś, z czym masz ewentualnie problemy, co można poprawić albo polepszyć. Przy biurku powiesisz kartkę na której będziesz wypisywał terminy najbliższych sprawdzianów, a potem relacjonował nam jak ci na nich poszło. Za złe oceny nie będziesz oczywiście karany. Chodzi nam o to, żeby wszystko było przejrzyste, żebyśmy wiedzieli z jakimi partiami materiału masz problem, w czym my możemy ci pomóc w miarę naszych możliwości, a jeśli nie - postaramy się zorganizować ci korepetycje.

- A druga opcja? - zapytałem

- Druga opcja to zostawienie ci większej swobody, mniej więcej tak jak do tej pory. Uczysz się sam, przygotowujesz się sam, nie wnikamy w to, co i ile masz zadane. Ale za to rozliczamy cię z wyników. Surowo, bo stawka - jak sam wiesz - jest bardzo wysoka. W ósmej klasie nie ma już miejsca na teksty typu: "Mamo, ja na pewno poprawię tę jedynkę". W ósmej klasie tych jedynek w ogóle ma nie być! Ta opcja oznacza, że przyjmujesz na siebie pełną odpowiedzialność za wyniki, stwierdzasz że dasz sobie radę bez naszej pomocy i wsparcia. To jest bardzo dojrzałe, ale jednocześnie odpowiedzialność oznacza konsekwencje, jeśli nie osiągniesz tego, co założyłeś że osiągniesz. Dlatego w tej opcji z góry akceptujesz karę za złe wyniki.

- Jaka to kara?

- Przede wszystkim nie podlegająca żadnej dyskusji ani negocjacjom - powiedziała stanowczo Mama - Musisz z góry wiedzieć co cię czeka za określone przewinienia i zazwyczaj będzie to niestety lanie pasem na dupsko. Ale szczegółową listę ustalimy dopiero wtedy, jeśli wybrałbyś ten właśnie system. Naszym zdaniem powinieneś jednak zastanowić się nad opcją numer jeden.

Zamyśliłem się. Lanie pasem to i tak już dla mnie norma, przez ostatni rok dostawałem je średnio jakoś dwa razy w miesiącu. Z czego za oceny w szkole prawie wcale, głównie za złe zachowanie i pakowanie się w jakieś dziwne sytuacje, często przeze mnie w ogóle niezawinione. Uczę się dobrze, a jeśli faktycznie przysiądę do nauki jeszcze mocniej, to z wynikami w ogóle nie powinno być problemu. Nawet jeśli raz na semestr złapię jakąś "dwóję", to dostanę za to pewnie jedno lanie i będzie po sprawie. A z drugiej strony mam "opcję numer jeden", która oznacza codzienne zdawanie raportu rodzicom z moich postępów w nauce, "spowiadanie się" z wykonania prac domowych, no prawie jak w pierwszej klasie podstawówki... Nie, ten system zupełnie mi się nie opłaca.

- Nie obraźcie się - zacząłem ostrożnie - To nie tak, że odrzucam waszą chęć pomocy i wsparcia. Ale ja czuję się naprawdę dobrze w nauce, a teraz - gdy wiem jak wielka jest stawka - dodatkowo mam motywację, aby mieć jak najlepsze oceny. I wiem, że jestem w stanie sam osiągnąć te wyniki. Zwłaszcza, że mam iść do najlepszego liceum w okolicy, a tam przecież umiejętność samodzielnej organizacji swojej pracy jest na pewno bardzo ważna. Dlatego wybieram ten drugi system, z moją większą odpowiedzialnością i z rozliczaniem mnie z wyników. A jeśli na semestr się okaże, że to nie działa jak należy, to zawsze możemy go wtedy zmienić, prawda?

- No cóż - powiedziała Mama - Spodziewałam się takiej twojej decyzji i to w sumie nawet dobrze. Wiem, że wielu rodziców bez pytania zaczyna teraz u swoich dzieci taką kontrolę jak w tej naszej opcji numer jeden, bo egzamin do liceum to nie przelewki i chcą mieć pewność, że ich zagonią do nauki. Wiem jednak, że ty jesteś lepszy w nauce od większości twoich rówieśników i naprawdę czas to udowodnić. Jeśli czujesz, że dasz sobie z tym radę sam, to mam nadzieję, że perspektywa egzaminów wreszcie wyzwoli w tobie właściwą motywację. Ale tak jak wspomnieliśmy z tatą, opcja numer dwa zakłada też kary. Chciałabym naprawdę nigdy z nich nie korzystać, ale musisz mieć z góry świadomość co cię może czekać przez najbliższe miesiące.

W tym momencie Mama wyjęła spod stołu czystą kartkę papieru, wzięła długopis i zaczęła pisać od myślników, jednocześnie mówiąc na głos.

- Ustaliliśmy wspólnie z tatą, że akceptujemy tylko oceny od czwórki w górę, chociaż to nie jest tak, że masz się zadowolić samymi czwórkami, bo twoim celem są szóstki. Natomiast za oceny od trójki w dół będziesz ponosić kary. Raz w miesiącu twoja wychowawczyni będzie przekazywać nam kartkę z twoimi ocenami za poprzednie cztery tygodnie. Sama zaproponowała wszystkim rodzicom taki system na ostatniej wywiadówce w siódmej klasie i widziałam, że wielu było zainteresowanych. A zatem będzie cię czekać taki system kar:

  • za każdą "tróję" - 5 pasów przez majtki
  • za każdą "dwóję" - 10 pasów na goły tyłek
  • za każdą "jedynkę" - 15 pasów na goły tyłek
  • za każde spóźnienie na lekcję, minus, nieprzygotowanie do lekcji odnotowane w dzienniku - 5 pasów na goły tyłek
  • za każdą uwagę do dziennika związaną z zachowaniem - 10 pasów na goły tyłek
  • za każdą opuszczoną, nieusprawiedliwioną lekcję, ucieczkę z lekcji itd. - 20 pasów na goły tyłek
  • z domu możesz oczywiście wychodzić kiedy chcesz, grać z kolegami w piłkę, spotykać się z Beatą itd., ale masz być z powrotem najpóźniej o godzinie 20:00, a w piątek i sobotę o 20:30. Za każdą minutę spóźnienia dostaniesz 1 raz pasem. Do 15 minut spóźnienia to będą pasy przez majtki, powyżej 15 minut na goły tyłek.

- Te kary nie podlegają negocjacji - ciągnęła Mama - Jeśli dostałeś na przykład "dwóję", a jutro masz szansę ją poprawić, to nie ma znaczenia. Za tę ocenę i tak dostaniesz lanie, nawet jak ją poprawisz. Wszystko co będzie na kartkach z ocenami jest rozliczane. I kary się oczywiście sumują. Nie zakładam nawet takiego scenariusza, ale gdyby ci się jednorazowo uzbierało powyżej 50 pasów, to rozkładamy to na dwa lania. Jeśli masz - powiedzmy - 71 pasów, to nie dostajesz tego na raz, tylko pierwszego dnia 50, a następnego dnia pozostałe 21. Jasne?

- Tak - potwierdziłem

- I jeszcze jedno - zastrzegła Mama - Nie chcę żadnych scen ani cyrków, żadnego błagania i proszenia, że teraz nie, że jutro, że poprawisz, że nie chciałeś... Jak przyjdziemy do ciebie, ja albo tato, z kartką i paskiem, i mówimy ile ci się nazbierało za ostatni miesiąc, to bez gadania wstajesz, ściągasz spodnie, opierasz się o biurko i wypinasz dupsko. I nie słyszymy od ciebie ani słowa wtedy. Rozumiemy się?

Kiwnąłem głową, a wtedy rodzice pozwolili mi odejść. Dopiero w swoim pokoju przemyślałem wszystko jeszcze raz i chociaż ten "taryfikator" robił wrażenie, to uznałem, że mimo wszystko zrobiłem dzisiaj dobry "interes". Bardzo mi zależało na dostaniu się do "amerykańskiego" liceum, a jeśli będę mieć tak silną motywację przez cały rok, to nie powinny mi wpaść żadne złe oceny, a wtedy i lanie od rodziców mnie ominie.

* * * 

Następnego dnia moja pewność siebie została jednak mocno zachwiana. Już na uroczystym apelu z okazji rozpoczęcia roku szkolnego poczułem się oszołomiony. Koleżanki i koledzy, których nie widziałem przecież ledwie dwa miesiące, wyglądali w większości tak, jakbyśmy nie widzieli się dwa lata. Chłopaki rośli w oczach, zmieniał im się głos, dziewczyny zaokrąglały się w strategicznych miejscach. Sporo było nowych fryzur albo całkowitych zmian wyglądu zewnętrznego.

Zmian było zresztą więcej. Na apelu wicedyrektorka przedstawiła nową osobę w gronie pedagogicznym. Niski, krępy blondyn, z sylwetką rozszerzającą się ku górze przypominał trochę kulturystę. Okazało się, że to nowy wuefista - pan Dariusz Jakiś-tam. Ponieważ nigdzie wśród nauczycieli nie dostrzegłem naszego dotychczasowego wuefisty - pana Zbigniewa znanego jako "pan Rzemyk", wpadłem niemal w panikę. Pan Rzemyk był też trenerem szkolnej drużyny piłkarskiej, w której od nowego roku miałem odgrywać ważną rolę - pierwszego bramkarza i kapitana zarazem. Pan Zbigniew obiecał mi te funkcje, a ja dla ich realizacji poświęciłem w minionych miesiącach bardzo wiele. Od upokarzającego "chrztu" do drużyny, przez lanie od Mamy, po rezygnację z kolonii nad Bałtykiem, które odstąpiłem siostrze Beaty jako dowód mojej dojrzałości i odpowiedzialności, co miało jednocześnie zmazać moje wybryki na urodzinach kolegi Konrada, za które Mama pozbawiła mnie możliwości grania w piłkę w szkolnej drużynie. I teraz to wszystko miałoby pójść na marne...? Nowy trener pewnie zechce od nowa ustawiać drużynę i sam wybierze kapitana... A może jednak ten wuefista jest nie ZA pana Rzemyka, ale jako dodatkowy, a pan Zbigniew tylko dzisiaj się nie pojawił, bo na przykład jest chory.

Trzymałem się tej optymistycznej wersji naiwnie, ale miałem złe przeczucia. Na początku wakacji przypadkiem nakryłem (na szczęście niezauważony) jak pan Rzemyk dupczył sąsiadkę z pierwszego piętra naszego bloku - panią Kalipską. Sąsiadkę, która była mężatką... Jeśli zatem ten romans się wydał, może wuefista został zmuszony do wyjazdu z miasta. Albo oboje wyjechali, żeby być razem. Faktem jest, że dawno nie widziałem pani Kalipskiej na korytarzu czy przed blokiem, ale z drugiej strony gdyby wyjechała, to moi rodzice na pewno coś by o tym wspomnieli. A może uznali, że mnie nie interesują sprawy dorosłych i dlatego nic mi nie powiedzieli...?

Nurtowałem się tym przez cały apel i jeszcze chwilę później, do momentu gdy weszliśmy do naszej macierzystej klasy na krótkie spotkanie z panią Teresą - naszą wychowawczynią. Zamurowało mnie, gdy zobaczyłem, że klasa została gruntownie wyremontowana. Pomalowane ściany, automatyczne rolety w oknach, nowoczesne lampy zamiast starych, pamiętających jeszcze pewnie Gierka. Do tego białe tablice na których się pisze markerem, zamiast tych starych na kredę. I przede wszystkim nowe ławki. Zamiast starych trzyosobowych z półeczką pod blatem, stały teraz pachnące drewnem i nowością dwuosobowe. Ta modernizacja zrodziła jednak nieoczekiwany problem. Do tej pory wszędzie gdzie były trzyosobowe ławki (czyli w większości klas, w tym w naszej macierzystej) siedziałem razem z Patrykiem i Damianem, których można było uznać za moich najbliższych kolegów. Teraz jednak Patryk i Damian usiedli razem, a mi została pusta ławka. Kto mógłby do mnie dołączyć? Mały psychopata Piotrek? Niezbyt rozgarnięty Rafał? Aż się wzdrygnąłem. Z obydwoma miałem nie najlepsze wspomnienia, obaj nieraz wpakowali mnie w kłopoty, a kilka dni z nimi w jednym pokoju podczas zielonej szkoły to była pomyłka...

Nagle zauważyłem, że nie ja jeden siedzę sam w ławce. Tuż przede mną sama w ławce siedziała Sylwia, dupiata blondynka, od jakiegoś czasu zainteresowana chyba tylko swoimi paznokciami, ale w sumie sympatyczna. Zwykle siedziała z Karoliną - swoją najbliższą przyjaciółką. Ale Karolina zniknęła niemal z dnia na dzień jeszcze w czerwcu i nawet Sylwia nie miała pojęcia, co się z nią dzieje i dlaczego przestała przychodzić do szkoły. Przez ostatnie tygodnie ubiegłego roku szkolnego zaczęły na korytarzach naszej "budy" narastać wokół tego faktu coraz bardziej nieprawdopodobne teorie. Słyszałem plotki, że Karolina uciekła z domu, bo gwałcił ją jej własny ojciec, jak też i takie, że leży w szpitalu, bo jest w ciąży z chłopakiem, który sprzedawał jej narkotyki. A z Karoliną i Sylwią też miałem burzliwe przejścia. Razem szliśmy po lekcjach do upiornej polonistki - pani Marleny deklamować wiersz, którego nie nauczyliśmy się na pamięć akurat wtedy, gdy na lekcji polskiego była wizytacja. Pani Marlena zlała nas zresztą za to na gołe tyłki. A właściwie tylko mnie i Karolinę, bo Sylwia histeryzowała tak bardzo, że wspaniałomyślnie wziąłem jej karę na siebie. Karolinie bardzo to zaimponowało, dzięki temu przyciągnęła mnie bliżej ich babskiej przyjaźni z Sylwią, a pewnego dnia w krzakach zaczęła mnie obściskiwać. A ja... no cóż, zrobiłem to samo i to był właśnie pierwszy raz, gdy dotykałem nagich dziewczyńskich pośladków. Potem jednak Karolina zniknęła, a było to mniej więcej w tym samym czasie, gdy zacząłem "chodzić" z Beatą. Przez pewien czas zastanawiałem się nawet, czy może obraziła się i zniknęła właśnie z tego powodu, może miała nadzieję na "coś więcej" ze mną, ale z czasem uznałem tę teorię za naciąganą. A skoro dziewczyny nie szuka Policja, a w mieście nie wiszą plakaty z jej twarzą i podpisem "zaginęła", to chyba dorośli wiedzą co się dzieje z Karoliną i wszystko jest pod kontrolą.

- Mogę usiąść z tobą, Tomek? - jakiś głos wyrwał mnie z zamyślenia. Obejrzałem się gwałtownie i zobaczyłem Marcina. Najwyraźniej on też nie miał z kim siedzieć w nowej konfiguracji ławek. Zgodziłem się natychmiast, bo raz, że to rozwiązywało mój dylemat w kwestii nowego "partnera" do ławki, a dwa, że Marcin jak mało kto zasługiwał na przyjazne podejście.

Może nie pamiętacie już, ale do ostatniej "zielonej szkoły" Marcin był klasową supergwiazdą. Wysoki, wysportowany, przystojny, podobał się dziewczynom, przewodniczący klasy, nieźle się uczył. Aż na tym wyjeździe dał się przyłapać na paleniu papierosów. Ponieważ nasza klasa od początku źle się na tamtej "zielonej szkole" zachowywała, wychowawczyni orzekła, że każde następne przewinienie będzie karane bardzo surowo. Wcześniej, gdy palił Rafał, a ja go pilnowałem (a i tak daliśmy się złapać) dostaliśmy obaj lanie w naszym pokoju. Ale gdy przelała się przysłowiowa czara goryczy, a wpadł Marcin, nie miał już tyle "szczęścia". Pani Teresa spuściła mu przykładne lanie, na goły tyłek, przed wszystkimi chłopakami. I tak dobrze, że wcześniej wyprosiła dziewczyny, zapowiadając jednocześnie, że następny delikwent oberwie już na gołą dupę przed całą klasą w komplecie. Biedny Marcin stracił wówczas nie tylko dumę i godność, nie tylko stanowisko przewodniczącego klasy (w naprędce zorganizowanych wyborach przejął je Patryk, a ja zostałem zastępcą), ale stracił też uznanie w oczach klasy. Nie wiem w sumie dlaczego, ale stał się trochę "trędowaty". Może uważano powszechnie, że ktoś, kto poniósł tak wstydliwą karę i spadł z tak wysoka, nie jest atrakcyjnym "materiałem" na kolegę, albo że razem ze sobą pociągnie kogoś jeszcze niżej. W każdym razie, od tamtych wydarzeń nikt z nim nie chciał siedzieć ani w powrotnym autokarze, ani w ławce w szkole, odzywano się do niego rzadko, nie wybierano w pierwszej kolejności do drużyny na WF-ie... Ja byłem jedną z niewielu osób, które traktowały Marcina tak jak wcześniej, czyli po prostu normalnie. W "kolegowaniu" się z nim nie widziałem żadnych szczególnych zagrożeń, średnio mnie tez obchodziło co inni by ewentualnie o mnie plotkowali.

Dlatego bardzo się ucieszyłem, że zdecydował się przysiąść do mnie i zapewniłem, że możemy siedzieć razem w ławce przez cały rok. Po chwili pani Teresa przywitała nas po wakacjach już po raz ostatni i zaczęła mówić o różnych sprawach organizacyjnych. A ja natychmiast zorientowałem się, że to co Mama mówiła wczoraj o "trudnym wieku" i różnych bodźcach, które będą mnie rozpraszać i odciągać od nauki, jest jak najbardziej prawdziwe. Zamiast wsłuchiwać się w panią Teresę, wbiłem wzrok w pupę Sylwii, wciąż siedzącą samotnie tuż przed naszą ławką. Gdy dziewczyna usiadła na krześle, jej białe spodnie biodrówki odsłoniły trochę dolnej części jej pleców. Ale nawet gdyby nie odsłoniły, ja i tak wiedziałem, co się pod nimi znajduje. Koronkowe majtki. Dwa razy widziałem je na własne oczy; nawet Karolina trochę podśmiechiwała się z Sylwii, że ona uznaje tylko majtki zdobione koronkowym ornamentem. Teraz klasa i monolog wychowawczyni był tylko tłem, a ja wyobrażałem sobie w najdrobniejszych szczegółach jak gdzieś na osobności, na przykład w starej stodole, Sylwia zdejmuje te białe spodnie i ociera się swoją pupą o moje biodra. A po chwili ja odchylam te jej koronkowe majtki, wkładam dłonie pod materiał, ściskam gładki, krągły tyłeczek...

- ... Tomek? - głos Marcina wyrwał mnie z fantazji - Idziesz?

- Co?! Dokąd?

- No pod tą gablotę?

- Jaką gablotę?

- No z planem lekcji... Nie słuchałeś pani? - zdziwił się Marcin

- Nie, ja... eee... trochę się zamyśliłem - speszyłem się - To o co chodzi?

- Plan lekcji wisi teraz w nowym miejscu, w gablocie na pierwszym piętrze za pokojem nauczycielskim. Mamy iść i sobie spisać.

* * *

Po odpisaniu planu lekcji wyszedłem ze szkoły z Marcinem. Mieszkaliśmy na innych ulicach, ale w tak bliskiej okolicy, że większą część drogi mogliśmy iść razem.

- Jak myślisz, może za rok też będziemy w tej samej klasie? I usiądziemy razem w ławce, co?

- A co, idziesz do liceum? - zapytałem

- Tak, będę próbować - odpowiedział - Ty chyba też.

- No, ale ja do "amerykanki" będę próbować - zdradziłem - Myślę, że dam radę się dostać.

- Do "amerykanki"?! Zwariowałeś?! - Marcin stanął w miejscu jak wryty - Przecież tam...

- Wiem, wiem, czesne - kiwnąłem głową - Ale rodzice mówią, że spokojnie mogą sobie na to pozwolić, to nie jest aż tak dużo...

- Nie, nie chodzi mi o opłaty - przerwał mi Marcin - Przecież w "amerykance" oficjalnie leją na dupę!

- CO?!

- Nie wiedziałeś? Przecież wszyscy to wiedzą...

- No, coś tam słyszałem, ale myślałem, że to plotki - skłamałem, bo tak naprawdę nie słyszałem nic o "laniu na dupę" w tym liceum, a nie chciałem wyjść na niepoinformowanego - A ty co wiesz konkretnie, co słyszałeś?

- To jest szkoła społeczna, więc ma prawo mieć swój regulamin - zaczął opowiadać Marcin - A tam są nie tylko amerykańskie komputery i pieniądze, ale też amerykańska tradycja. Jak w tych... no... anglosaskich szkołach z internatem. Rodzice na początku roku szkolnego podpisują papiery, że zgadzają się żeby szkoła wymierzała uczniom kary zgodnie z obowiązującym regulaminem, czy jakoś tak. Słyszałem to od trzech osób, a dwie z nich znały kogoś, kto tam chodził, do "amerykanki".

- No i co z tym regulaminem? - ponagliłem

- No właśnie. Za wszystko zbierasz punkty karne, za spóźnienia na lekcje, za złe zachowania, nawet za złe oceny. I jak nazbierasz ileś tych punktów, nie wiem... dwadzieścia czy trzydzieści, to musisz je "wykupić". A nawet jak nie nazbierasz tego limitu tylko mniej, to też musisz go wykupić chyba dwa razy w semestrze. Bo są jakieś okresy, które musisz zacząć z zerowym kontem, nie wiem dokładnie jak to działa. W każdym razie wykupienie tych punktów karnych odbywa się przez no... kary cielesne. Chłopaki dostają lanie na gołą dupę, dziewczyny chyba też...

- Pasem?

- Człowieku, wszystkim! Pasem, trzcinką, rzemieniem, drewnianym kijem jak na tych starych filmach zagranicznych! I tam jest jakiś przelicznik, że każdy punkt to są dwa uderzenia. To za dwadzieścia punktów masz czterdzieści razy. Weź czterdzieści razy taką trzcinką na gołą dupę, jak to tnie, ja bym się chyba popłakał. Przecież to przez tydzień nie usiądziesz na dupie po czymś takim!

- I co, tak oficjalnie w klasie, przy wszystkich leją?

- Nie no, aż tak to nie. Jest kilku nauczycieli, którzy mają uprawnienia do wymierzania kar. Nazywają się "administratorzy dyscypliny" czy jakoś tak. Idziesz do nich po lekcjach z tymi punktami które nazbierałeś, do takiego specjalnego pokoju i tam wykupujesz te punkty. Podobno ten pokój ma podwójne drzwi i specjalnie wygłuszone ściany.

- Jakoś to naciągane... - powątpiewałem - Przecież to by prawie wszyscy w tej szkole dostawali lanie...

- No i tak jest! - powiedział Marcin - Tylko, że oni się na to zgadzają. Wiesz kto tam chodzi. Największe dziwaki z miasta. Albo najzdolniejsi z wiosek i z małych miasteczek, gdzie i tak rodzice im regularnie tłukli dupsko, więc są przyzwyczajeni do pasa. 

- Eee... co?

- No na wioskach wszyscy rodzice stosują pasa do karania, tam jest taka tradycja czy coś. Ale no dobra, może nie wszyscy w "amerykance" dostają lańsko, ale większość. Bo musiałbyś nie nazbierać nigdy ani jednego punktu, żeby się uratować przed "wykupieniem", a jaka jest na to szansa...? No prawie żadna, bo zawsze coś ci wpadnie, albo jakieś spóźnienie, albo nieprzygotowanie. Każdemu się czasem zdarza zapomnieć stroju na WF czy coś... 

* * * 

Wszystko, co ludzie mówią dziel przez dwa. Co najmniej. Znałem tę zasadę. Ale nawet jeśli Marcin zdrowo przesadzał, na przykład z tym pokojem z wygłuszonymi ścianami, to coś musiało być na rzeczy. Rewelacje, których się dzisiaj dowiedziałem, kompletnie mnie zbiły z tropu. Zapomniałem nawet o nowym wuefiście i możliwych problemach z moją rolą w drużynie piłkarskiej. Przez całe popołudnie myślałem tylko o systemie kar cielesnych w szkole, która jeszcze niedawno wydawała mi się spełnieniem marzeń. Jeśli faktycznie coś takiego tam obowiązuje, to może jednak lepiej się wycofać z decyzji o zdawaniu tam i aspirować do "normalnego" liceum? Jest jeszcze czas, prawie rok. Ale po wczorajszej rozmowie z rodzicami, po tych wszystkich ustaleniach, po tym jak bardzo starałem się udowodnić moją odpowiedzialność, gdybym teraz nagle zmienił zdanie, to w jakim to stawiałoby mnie położeniu...? Jak można wierzyć w odpowiedzialność kogoś, kto co chwilę zmienia zdanie tak, jak wieje wiatr? Już pomijając fakt, że zakwestionowałoby to moje ambicje. Po tym wszystkim, co wczoraj mówiłem, gdybym teraz poszedł do rodziców i powiedział, że nie chcę iść do społecznego liceum, pomimo ich zaufania i gotowości do finansowego poświęcenia, byłaby to spektakularna katastrofa. Oboje pewnie spraliby mi dupę tak, jak najlepszy "administrator dyscypliny" z "amerykanki". Wygląda więc na to, że czegokolwiek bym nie zrobił, przed laniem i tak nie ucieknę... Co za ponura perspektywa. Chciałbym mieć już wreszcie osiemnaście lat...