Ocknąłem się w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Nie miałem pojęcia w jaki sposób się tam znalazłem, ani co się ze mną do tej pory działo. Dopiero po chwili uzmysłowiłem sobie, że moje ręce przywiązane są do luźno zwisających z sufitu sznurów. Oraz, że… jestem goły od pasa w dół. Szarpnąłem sznurami, ale ani myślały puścić. Byłem w jakiejś koszmarnej pułapce i ogarniał mnie coraz większy lęk. Tym bardziej, że pomieszczenie było puste, ale wyraźnie czułem gdzieś w tych ciemnościach czyjąś obecność. Nagle dostałem siarczyste uderzenie w tyłek. Zapiekło jak diabli. Po chwili kolejne. Odwracałem się w panice, ale nie mogłem nikogo dostrzec. Tylko te uderzenia, powodujące przeszywający ból, raz po raz spadały na moje nagie pośladki, pojawiały się jakby znikąd. Nie mogłem się bronić, nie mogłem nic zrobić. Wtedy dostrzegłem, jak jakaś postać wyłania się z mroku. Stanęła przede mną i zlustrowała mnie wzrokiem od stóp do głów. W tym momencie poznałem ją – to była Ewelina. Ubrana cała na czarno, w obcisłe skórzane spodnie i przykrótką skórzaną kurtkę. Posłała mi złośliwe spojrzenie i z całej siły kopnęła mnie w krocze… ACH!!!
- Co ci się stało? – głos mamy był pełen zdziwienia. Dopiero po chwili oprzytomniałem i uzmysłowiłem sobie, gdzie naprawdę jestem. Nasz wysłużony Polonez Caro pokonywał dzielnie kolejne kilometry, zmierzając w kierunku Poznania. Jechaliśmy z trzydniową wizytą do cioci Brygidy, przyjaciółki mamy jeszcze ze szkolnych lat. Wizytą, która pojawiła się w mojej sytuacji niczym deus ex machina (kto nie wie co to, niech sprawdzi w Wikipedii, ale ja to miałem na polskim z panią Marleną), pomagając mi w realizacji planu zemsty na Dawidku. A właściwie dokładając do niego bardzo istotną cegiełkę. W każdym razie, wyjazd ten wymagał dość wczesnej pobudki, bo do Poznania mieliśmy ponad 200 kilometrów. O godzinie 5:00 nad ranem zwykle przewracam się na drugi bok, więc nic dziwnego, że wyrwany ze snu o takiej barbarzyńskiej porze, zasnąłem w samochodzie nim jeszcze minęła godzina jazdy.
- A nie, nic, jakiś zły sen miałem – uspokoiłem rodziców z tylnego siedzenia, ułożyłem ponownie głowę na twardym zagłówku, ale już nie mogłem zasnąć. Diabli by wzięli taki sen! I jeszcze tak realistyczny. Czułem te razy na tyłku jakby były prawdziwe. I jeszcze ta Ewelina. Człowiek się stara zapomnieć o niej, a tu niewdzięczny mózg w każdej wolnej chwili podsuwa obrazy z nią związane… Ech, ja to mam szczęście. A może taki sen coś oznacza? Podobno był kiedyś jakiś doktor Freud co analizował ludziom sny i naukę całą z tego stworzył. A jeśli on miał rację? I na tych spotkaniach z psychologiem, na które wysyła mnie wychowawczyni, będę musiał opowiadać swoje sny? Jeszcze czego! Jakbym „pochwalił się” takim snem jak ten, to ta pani psycholog sama by mi pewnie sprała dupę, zamiast cokolwiek analizować. I jeszcze rodziców by zawiadomiła. Cóż, znowu będę musiał ściemniać…
Dalsza podróż przebiegła bez zakłóceń. Nasze dzielne, choć nie najmłodsze już auto szczęśliwie dotarło do podpoznańskiej miejscowości. Czekały mnie teraz trzy dni wśród ludzi, których właściwie nie znałem. Tę ciocię Brygidę i jej męża widziałem ostatnio na mojej Pierwszej Komunii, a to było już pięć lat temu. Wiedziałem też, że mają syna, rok starszego ode mnie, o imieniu Artur, ale jego właściwie w ogóle nie znałem, bo na moją komunię nie przyjechał (jego rodzice zostawili go pod opieką jego babci, bo akurat miał świnkę czy coś…), a żeby przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz go widziałem, musiałem sięgnąć pamięcią do czasów przedszkolnych… W innych okolicznościach perspektywa takiego weekendu byłaby dla mnie koszmarem. Tym razem jednak wyjazd ten był mi szczególnie na rękę, dlatego starałem się patrzeć na rzeczywistość przez różowe okulary. Może jednak będzie fajnie? A nawet jeśli nie, to jakoś przeboleję, a inną pieczeń już przy tej okazji właściwie upiekłem.
Z tą myślą przykleiłem sobie na twarz naprawdę autentyczny uśmiech i wysiadłem z samochodu przywitać się z gospodarzami, którzy właśnie pojawili się na schodach całkiem eleganckiego szeregowca. Uściskom dorosłych nie było końca, wytrzymałem standardowe przytulania i sztuczne pocałunki, po czym ciocia Brygida wprowadziła nas do przedpokoju. Na schodach prowadzących na piętro pojawił się chłopak niewiele wyższy ode mnie, a właściwie nawet mojego wzrostu. Może jedynie był ciut tęższy ode mnie. A kilku centymetrów wysokości dodawała mu optycznie burza kruczoczarnych włosów. Miał ostre rysy twarzy, ale na niej ani cienia uśmiechu. Mimo tej dziwnej prezencji, przywitał się bardzo uprzejmie z moimi rodzicami, urzędowo ścisnął też moją dłoń. Niestety, żadnej sympatii z jego strony nie wyczułem. A może to tylko takie moje wrażenie…?
Powitalna „kawa i ciastko” upłynęły pod znakiem standardowych wymian uprzejmości spod znaku „co tam u was słychać?”, oraz nieśmiertelnych pytań na tematy szkolne („jak się uczy Tomek?” itp.). Co do tych ostatnich, mama mogłaby podzielić się kilkoma naprawdę pikantnymi szczegółami na temat mojego zachowania w ostatnich miesiącach, ale przecież takie pytania najmniej służą temu, aby ujawniać za ich pomocą jakąkolwiek niewygodną prawdę. Zatem moi rodzice wyrażali się o mnie w samych superlatywach, aż zacząłem się zastanawiać, czy na pewno dobrze słyszę. Cóż, tak to w życiu bywa. W domu najchętniej spraliby mi tyłek już dawno, ale na zewnątrz wszystko musiało wyglądać nieskazitelnie.
Wreszcie, w końcowej części powitalnej kawy, ciocia Brygida odezwała się mniej więcej w ten sposób:
- Niestety musicie wybaczyć niedogodności, ale mamy tylko jeden pokój gościnny. Dlatego Tomek będzie musiał nocować w pokoju Artka.
- Ale daj spokój, jakie to niedogodności? – kurtuazyjnie zaprzeczyła moja mama – A chłopcy na pewno się ucieszą, że będą mogli nocować w jednym pokoju.
No jasne, mnie o zdanie oczywiście nikt nie zapytał… A już łudziłem się, że nie będę musiał zbyt wiele czasu spędzać w towarzystwie tego dość dziwnie zachowującego się „kolegi”. Niestety, niespodzianka – będę z nim spać w jednym pokoju! Mam nadzieję, że chociaż nie w jednym łóżku… Chociaż… Przecież on jest jedynakiem, więc logiczne, że ma w pokoju tylko jedno łóżko… No nie, jeszcze tego brakowało! Ja chcę wracać do domu!
Na szczęście moje myśli, krążące gdzieś pomiędzy rozpaczą a desperacją, dość szybko uspokoiła ciocia Brygida, mówiąc:
- To dobrze, że to nie problem…
(A czy ja powiedziałem, że to nie problem? Halo, przecież ja u jestem głównym zainteresowanym!)
- … wstawiliśmy ci tam dodatkowe łóżko z IKEI – dodała, już bezpośrednio zwracając się do mnie
No i ufff…. Chociaż tyle… Zanim jednak zdążyłem się dobrze zastanowić, dlaczego tego łóżka z IKEI nie można było wstawić do pokoju gościnnego, zamiast do prywatnej jaskini Artura, gospodarze poprowadzili nas wąskimi schodami na piętro budynku. Kondygnacja ta wyglądała trochę tak, jakby projektujący ją architekt nie bardzo znał się na swojej robocie (albo miał wyjątkową fantazję). Piętro sprawiało raczej wrażenie jakiejś ogromnej antresoli, która półkoliście otaczała cały parter budynku, prowadząc do poszczególnych pomieszczeń. Po chwili otrzymałem też odpowiedź na moje milcząco wyartykułowane pytanie odnośnie łóżka. Pokój gościnny, w którym mieli nocować moi rodzice, wielkością bardziej przypominał schowek na miotły, mój pokój w domu był od niego co najmniej dwa razy większy, zatem gdyby chcieć wstawić tu jakieś drugie łóżko, to chyba jedynie w pozycji pionowej. Natomiast pokój Artura był ogromny. Niewiele przesadzając – całą klasę można by tu było położyć spać i jeszcze zostałoby sporo miejsca. Rozejrzałem się po skromnym jak na pokój nastolatka wyposażeniu – właściwie jedynym młodzieżowym akcentem był plakat Metalliki nad biurkiem. I najnowszy Pegasus w kącie pokoju, tuż przy telewizorze (pół mojej klasy śniło o takim sprzęcie). Nie było jednak czasu na dłuższe kontemplowanie królestwa Artura, bo ciocia Brygida i jej mąż oznajmili, że zabierają nas wszystkich na popołudnie do centrum Poznania.
Kilka godzin spędzonych w stolicy Wielkopolski było naprawdę bardzo udanym czasem. Wizyta na Starym Rynku, obiad w restauracji na ulicy Marcina (albo świętego Marcina, czy jakoś tak?…), krótki przejazd obok jeziora Malta, które robi naprawdę niezwykłe wrażenie – to tylko kilka spośród atrakcji tego popołudnia. Artur był pewnie znacznie mniej ode mnie zachwycony tym wszystkim, ale w sumie trudno mu się dziwić – pewnie przyjeżdża w te wszystkie miejsca ze wszystkimi gośćmi, jacy odwiedzają jego rodziców. Też miałbym dość. Chociaż jednak mógłby odzywać się częściej niż tylko wtedy, gdy naprawdę musiał. A do mnie z własnej woli nie skierował właściwie ani słowa. Z tym większym niepokojem wracałem na przedmieścia, do domu cioci Brygidy. Teraz czekał mnie zapewne cały wieczór wyłącznie w towarzystwie Artura, bo dorośli zapewne wymyślą sobie jakieś spotkanie przy winie.
Co do tych prognoz, trafiłem w „dziesiątkę”. Tuż po kolacji ciocia wypowiedziała sakramentalne „Chłopcy teraz pewnie chętnie zajmą się sobą” (rany, jak to brzmi…). Naiwne jest to myślenie dorosłych, którym wydaje się, że jak chłopcy są w zbliżonym wieku, to od razu będą mieć milion wspólnych tematów i zainteresowań. W każdym razie jeszcze brzmiały jej słowa, gdy odgłos otwieranego przez jej męża barku oraz ponaglający wzrok mamy odprowadziły mnie po schodach na górę, do pokoju „Artka”. Zajrzałem do torby i wyjąłem kilka najpotrzebniejszych rzeczy, układając je na przygotowanej dla mnie szafce. Artur początkowo coś robił, po chwili jednak usiadł na swoim łóżku, świdrując mnie wzrokiem.
- To co tam u ciebie… Tomek? Lubisz chodzisz do szkoły, nie? – zagadnął przesadnie uprzejmym głosem
- No wiesz, lubię czy nie, ale muszę – odpowiedziałem trochę zaskoczony tym pytaniem – Da się tam żyć w każdym razie.
- Da się żyć, dobre sobie – prychnął Artur – A to wszystko co twoi rodzice mówili? Że średnia 4,8 i w ogóle? Trochę za bardzo na kujona to wszystko wygląda…
W jego głosie brzmiała nutka pogardy. Naprawdę zdziwiłem się tak niemiłym wręcz podejściem Artura. Z pewnością nie miał za wiele do powiedzenia przy tym, gdy jego rodzice zapowiedzieli mu, że na trzy dni zamieszkam w jego pokoju. Ja - dla niego właściwie zupełnie obcy chłopak. Ale kurcze, to tylko trzy dni… Sam na jego miejscu zagryzłbym zęby i jakoś to przetrzymał. No ale trudno, chce być bezpośredni, to jego sprawa. Zagram w jego grę.
- A co, myślisz, że przy kawie z twoimi rodzicami, moja mama omawiałaby wszystkie problemy wychowawcze ze mną? – odpowiedziałem dość szorstko – Tak, mam średnią 4,86 aktualnie, ale też zachowanie nieodpowiednie i muszę chodzić na jakieś pojebane zajęcia poprawcze.
- Co?! Poważnie? – Artur prawie spadł z krzesła – To takie coś jest w ogóle możliwe? Ja pierdolę…
- No co cię tak dziwi? Z nauką nie mam problemów, ale z nauczycielami i regułami w szkole czasami mam – podsumowałem – A u ciebie jak w tym temacie?
- Ja mam zachowanie poprawne, ale średnią ocen z ostatniego semestru 3,14. Więc widzisz, u mnie to jest jednak bardziej wyrównane, a u ciebie… Kurcze, Tomek, zaskoczyłeś mnie… – Artur nagle zmienił ton głosu na znacznie bardziej przyjazny – Powiedz, że jeszcze w dupę dostajesz… to znaczy lanie, po tyłku… to już całkiem będzie kosmos…
- No, zdarza się – powiedziałem zgodnie z prawdą – Ostatnio nawet trochę częściej. Gdzieś tak średnio raz w miesiącu, czasami nawet dwa razy…
- Ja nie mogę… – Artur był na granicy podziwu – Od starych?
- Też – skłamałem trochę – Ale i od nauczycieli dość często, dostałem też lanie od sąsiadki ze dwa razy, a raz nawet od ojca jednego chłopaka, którego pobiłem na WF-ie.
- Tomek, ty jesteś… kurde… Sorry, że byłem dla ciebie taki ostry, ale naprawdę wyglądałeś na takiego grzecznego kujonka. I jeszcze to, co twoja mama mówiła o tobie, jak się wspaniale uczysz i w ogóle – Arturowi było teraz wyraźnie głupio – Ale poważnie mówisz z tym laniem? Naprawdę tak często dostajesz? I jak, na gołą dupę? Sorry, że o to pytam, ale trudno mi uwierzyć…
- No poważnie mówię, po co miałbym ci kłamać… – zacząłem udawać lekkie poirytowanie – Tak, ostatnio zwykle dostaję na gołą dupę. Ale co w ogóle cię tak dziwi? Ty nie dostajesz w tyłek?
- No, dostaję… – zakłopotał się Artur i zaczął mówić jakby ciszej – Ale od starych przeważnie… Właściwie tylko od nich. Po wywiadówkach głównie. No i na gołą dupę to już dość dawno nie dostałem…
Muszę przyznać, że nawet zabawne było obserwowanie jak pewność siebie Artura, jego przekonanie, że jest nie wiadomo kim, bo ma średnią ocen jak liczba pi i raz na pół roku dostanie od mamy albo taty lanie, blednie w porównaniu z moimi doświadczeniami. Doświadczeniami – trzeba dodać – nie klasowego chuligana i osła, tylko jednego z najlepiej uczących się chłopaków z obydwu siódmych klas jakim faktycznie wciąż byłem. Ale nie miałem mu za złe jego zachowania. Ostatecznie, jeszcze rok wcześniej sam bym nie poznał obecnego siebie. Cóż, korzyść z tego wszystkiego przynajmniej taka, że Artur nabrał do mnie respektu. Było to widać teraz w każdym jego słowie i każdym geście. Postanowiłem nawet dodać mu otuchy, mówiąc;
- No i co z tego? Każdy stosuje inne środki wychowawcze. Ty dostajesz lanie rzadziej, ja częściej… Zresztą, w ogóle daj spokój, jakie to ma znaczenie. Oceniasz ludzi w ten sposób? To sam widzisz, na moim przykładzie, jak bardzo się można pomylić.
- Wiem… Głupio mi… i w ogóle… tego… – Artur znowu zakłopotał się – Wybacz, jeszcze raz. Jesteś kurde... gość, Tomek. Musisz mi opowiedzieć więcej o sobie. Jak pobiłeś tego kolesia na WF-ie na przykład. I w ogóle tych laniach, które dostajesz. Ale teraz może jakąś grę odpalimy?
Mówiąc to, wskazał na Pegasusa, na którego ukradkiem zerkałem już od dobrych kilku minut. Tej zachęty nie trzeba mi było więc dwa razy powtarzać. Graliśmy chyba ze dwie godziny. Głosy na parterze powoli ucichły, rodzice chyba już nawet położyli się spać (co nie było niczym dziwnym po tak intensywnym dniu). Ja też poszedłem umyć zęby, a gdy wróciłem do pokoju i zamknąłem za sobą drzwi, Artur zadał mi jeszcze jedno nieoczekiwane pytanie:
- Hej, Tomek, a ty w ogóle masz jakąś dupencję… to znaczy… eee… dziewczynę?
- Nie – odpowiedziałem zaskoczony, a po chwili dodałem – Ale wiesz, ja mam dopiero 14 lat i w ogóle…
- A nie, nic, tak tylko pytałem – zmitygował się Artur – Bo wiesz, mam w takim razie coś, co może ci się spodobać. A jesteś spoko, więc wiem, że się nie wygadasz przed... no... przed nikim.
Ogarnęła mnie ciekawość połączona z lekkim niepokojem, bo najwyraźniej chodziło o coś nie do końca legalnego. A gdy chodzi o sprawy nielegalne (legalne ostatnio zresztą też) zbyt często kończy się to dla mnie laniem na goły tyłek... Na szczęście dla moich nerwów, nie musiałem długo czekać na rozwiązanie zagadki. Artur sięgnął głęboko pod swoje łóżko, wyjął dość sporych rozmiarów karton i podniósł wieko. Karton pełen był jakichś szpargałów, oraz starych zeszytów szkolnych mojego nowego kolegi. To jest ta tajemnica?! Bynajmniej. Po chwili okazało się, że karton ma podwójne dno. A w tym sekretnym schowku znajdowało się kilkanaście egzemplarzy pisemek dla dorosłych, „świerszczyków”, czy po prostu magazynów ze zdjęciami gołych kobiet. No tak, tego się nie spodziewałem u 15-latka. Chociaż właściwie chyba powinienem, prawda? Nie wiem. Mnie te sprawy średnio jeszcze interesowały, ale podobno to zainteresowanie mogło wybuchnąć lawinowo z dnia na dzień. U Artura widocznie już wybuchło. Tym bardziej, że powiedział ściszonym głosem:
- Nie było łatwo je zdobyć. Ale opłacało się. Korzystam z nich dość często, codziennie nawet, zwłaszcza wtedy gdy jestem wkurzony albo coś. Zresztą, na pewno wiesz o co chodzi – uśmiechnął się tajemniczo
Nie wiedziałem. To znaczy wiedziałem, ale tylko… eee… teoretycznie. Sam jeszcze nigdy nie robiłem tego, co Artur miał na myśli. Nie wiedziałem nawet jak się do tego zabrać, przecież tego nie uczą oficjalnie w szkole, ani nigdzie… Serce zaczęło mi trochę szybciej bić, chyba wkopałem się bardziej niż mi się wydawało. Co mi strzeliło do głowy, żeby odgrywać nie wiadomo jakiego chojraka przed Arturem. I teraz mam za swoje. Skompromituję się pewnie przed nim i tyle…
Artur rozsiadł się wygodnie na łóżku i kartkując pisemka, zaczął pokazywać mi swoje ulubione „modelki”, akcentując ich „walory”. Wreszcie nadeszło to, czego się najbardziej obawiałem…
- Masz, przejrzyj sobie – Artur podał mi kilka egzemplarzy – Wybierz sobie jakąś fajną, a jak już znajdziesz, to razem sobie… no wiesz… To znaczy ty przed swoją, a ja przed swoją.
- Eee, wiesz co, nie wiem czy to dobry pomysł – zacząłem kombinować, odwracając głowę w kierunku drzwi
- Aha, chodzi ci o starych? – zapytał Artur – Spokojnie, pewnie i tak już śpią, ale jak chcesz, mogę zamknąć drzwi na kluczyk.
Co też po chwili zrobił, a ja zacząłem anemicznie przeglądać pisemka, mając idiotyczną nadzieję, że zaraz coś się wydarzy, wybuchnie pożar albo na podwórko spadnie statek kosmiczny, cokolwiek co pomogłoby przerwać tą sytuację.
- No co, masz już? – niecierpliwił się Artur
Dla świętego spokoju zatrzymałem się na jednym zdjęciu, przedstawiającym nagą, zgrabną brunetkę ze śnieżnobiałym uśmiechem, która siedząc na rowerze wypinała z siodełka w moim kierunku swoją gołą pupę. Nawet mi się to zdjęcie podobało, w moim podbrzuszu zaczęły się też dziać dziwne rzeczy, które trochę już znałem, a jednocześnie gdzieś w moim umyśle znowu pojawiła się Ewelina… I co ja mam z tym zrobić, do diabła?
- Masz? To dawaj, jedziemy! – podchwycił Artur, rozpinając spodnie
- Dobrze, to wiesz co... zaczynaj. Jako... eee... gospodarz – chwyciłem się ostatniej deski ratunku – Gospodarz ma pierwszeństwo.
- Okej, dobra – powiedział trochę zdziwiony Artur – Dobra, to ja zaczynam, a ty się dołącz w trakcie.
Właściwie to nie była żadna deska ratunku. To było tylko kupienie sobie pewnie najwyżej kilku dodatkowych minut, odwlekających egzekucję. Która był już nieuchronna, gdy Artur zdjął spodnie, zsunął do kolan markowe majtki, które kosztowały pewnie więcej niż cała moja garderoba, i usiadł gołym tyłkiem na brzegu łóżka, kładąc przed sobą zdjęcie cycatej blondyny w wyzywającej pozie. W tym momencie przez myśl przemknęło mi tylko, że za chwilę będę musiał zrobić to samo, co zaraz robi Artur, a o czym w praktyce nie miałem bladego pojęcia, albo kompletnie stracić twarz w jego oczach. Niby to żadna wielka strata, za dwa dni wyjadę i może nie zobaczę go ponownie przez dekadę. Ale coś w moim umyśle mówiło mi, że nie mogę się wycofać. A ja zacząłem się przekonywać, że nie tylko nie mogę, ale i nie chcę się wycofać. Niezależnie od tego, czy mam mało, czy dużo do stracenia. Moja prawa ręka, jakoś tak bezwiednie, jakby nie do końca sterowana przez mój mózg, zbliżyła się do rozporka moich dżinsów i powoli go rozpięła…
(pierwotnie
opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl
dnia 22.08.2013)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz