Tej nocy spałem krótko – cztery, może cztery i pół godziny.
Właściwie dziwnym był już sam fakt, że w ogóle udało mi się
zasnąć, biorąc pod uwagę wszystkie wydarzenia dnia poprzedniego.
Najpierw cały szereg trudnych i kłopotliwych rozmów w szkole,
potem jeszcze bardziej zaskakujące spotkanie z Beatą, zakończone
zresztą taką propozycją, że prędzej spodziewałbym się wygranej
w totka. A potem równie nieoczekiwana, niemal natychmiastowa
realizacja tej propozycji. Umówmy się – jeśli w wieku 13-14 lat
mielibyście okazję w opuszczonej stodole wymierzać pasy na gołą,
wypiętą pupę Waszej koleżanki ze szkoły, to też mielibyście
potem problemy z zaśnięciem. A na pewno z powrotem do równowagi i
z opędzeniem się od podsuwanych przez mózg obrazów z pamięci
wymieszanych z fantazjami. Co więcej (jakby tego jeszcze było
mało), podczas wspomnianego lania koleżanki, ktoś nas
prawdopodobnie podglądał. Nie mam pojęcia kto, jak długo, ani ile
widział, ale nie było to z pewnością pożądane, aby ktokolwiek
był tego wydarzenia świadkiem. Zwłaszcza jeśli – na co wiele
wskazywało – była to Karolina, moja koleżanka z klasy, z którą
nawiązałem zaledwie kilkadziesiąt godzin wcześniej dość
niedwuznaczną relację (w postaci szczeniackich pocałunków i
pieszczot polegających głównie na wzajemnym obmacywaniu nie do
końca odzianych pośladków).
Oczywiście, gdyby doszło do jakiegoś oskarżenia, byłoby to
jedynie słowo przeciwko słowu. Wraz z Beatą jednogłośnie
przecież zaprzeczymy, że do czegoś takiego doszło (zwłaszcza jej
zdanie w takiej sytuacji może być kluczowe, bo kto przy zdrowych
zmysłach uwierzy, że czternastolatka sama zaproponowała koledze,
żeby sprał ją pasem na gołą dupę). Możemy wręcz – jako
linię obrony – spreparować jakąś opowieść o zazdrosnej
koleżance, która chcąc nam zaszkodzić, wymyśliła całą
historię z tym laniem. To ostatnie podsunęła mi, całkiem sprytnie
zresztą, Beata, gdy podzieliłem się z nią wątpliwościami
odnośnie tożsamości tajemniczego szpiega. Obydwie dziewczyny nie
pałały do siebie sympatią (oględnie mówiąc), zatem znacznie
bardziej zależało mi na utrzymaniu w tajemnicy tego, co robiłem w
krzakach z Karoliną, niż tego, co robiłem w stodole z Beatą.
Istny galimatias. Gdy jednak minął pierwszy szok, uznałem, że
fakt podejrzenia nas w tej stodole (o ile ten ktoś nie zrobił
zdjęcia, ale ogólnodostępna fotografia cyfrowa jeszcze wówczas
nie istniała) nie jest aż tak straszny, jak się pierwotnie
wydawało, a w razie czego – wszystkiego się wyprzemy i co nam
zrobią? Zresztą, cała ta akcja w stodole była tak
nieprawdopodobna, że – jak wspomniałem – trudno się
spodziewać, że ktokolwiek przy zdrowych zmysłach byłby w stanie w
to uwierzyć.
Mimo to, długo nie mogłem zasnąć. Na obrazy gołego tyłka Beaty,
powracające mi przed oczy, nakładały się jeszcze wątpliwości
odnośnie dalszej mojej przyjaźni z nią. Chociaż bezpośrednio po
„fakcie” zapewniała, że nic się między nami nie zmieni,
obawiałem się, czy na pewno tak będzie. I czy gdy przetrawi sobie
całą tę sytuację, nie dojdzie do wniosku, że z chłopakiem,
który nie tylko widział jej nagie pośladki, ale też wymierzył na
nie kilka konkretnych pasów, nie czuje się już tak swobodnie, a w
związku z tym, bliższą z nim znajomość należałoby zawiesić…
I wreszcie, dochodził do tego wszystkiego zwyczajny stres związany
z zawodami piłkarskimi, które miały się rozpocząć już za kilka
godzin, a w których miałem wziąć udział jako reprezentant
szkoły…
Oczywiście, byłem najmłodszym i najmniej doświadczonym
zawodnikiem w szkolnej drużynie. Jechałem na turniej jako rezerwowy
bramkarz, zmiennik Grześka – ósmoklasisty, który świetnie
spisywał się w bramce, więc w składzie reprezentacji był niemal
„nie do ruszenia”. Wobec tego moją perspektywą na te zawody
było przesiedzenie ich na ławce rezerwowych, ewentualnie krótkie
wejścia na końcówki meczów, gdy wynik będzie już
rozstrzygnięty. Miałem jechać tam przede wszystkim po to, aby
nabrać doświadczenia, obeznać się z atmosferą i specyfiką
międzyszkolnych zawodów, aby kiedyś w przyszłości, pewnie
dopiero w ósmej klasie, samemu stanowić o sile szkolnej
reprezentacji jako pierwszy bramkarz (gdy Grzesiek opuści już
szkołę).
I szczerze mówiąc, taka rola na razie mi odpowiadała. Mimo, że
koledzy z drużyny (wszyscy, bez wyjątku, starsi ode mnie)
zaakceptowali mnie i przyjęli do zespołu (w tym celu otrzymałem
ponad 20 porządnych klapsów „na mokro” na goły tyłek, i to na
oczach całej drużyny…), wciąż nie czułem się wśród nich
pewnie. Mieliśmy za sobą zaledwie kilka wspólnych treningów i od
razu pierwsze poważne zawody w perspektywie. Lanie sprawiło
jedynie, że byłem teraz „jednym z nich”, każdy z nich w każdej
sytuacji stanąłby po mojej stronie albo w mojej obronie. Jednak do
nawiązania pełnego porozumienia potrzeba było znacznie więcej
czasu. Temu miały też służyć zbliżające się zawody. Wspólne
treningi w warunkach „bojowych” i przypatrywanie się z boku, jak
wszystko na takich zawodach przebiega, miały przynieść mi mnóstwo
cennego doświadczenia. A fakt, że odpowiedzialność za wynik,
spoczywać będzie raczej na barkach innych, uspokajała mnie
dodatkowo. Chyba dzięki temu w końcu zasnąłem.
A z tego, co działo się po przebudzeniu, niewiele pamiętam. Może
poza tym, że na dworze było jeszcze ciemno, gdy po szybkim
śniadaniu wychodziłem z domu. Dotarłem pod szkołę, na zbiórkę
drużyny, potem był 15-minutowy przejazd busem do szkoły sportowej,
gdzie miały się odbyć zawody, przydzielenie szatni, szybkie
przebieranie się, a następnie krótka rozgrzewka pod okiem trenera
i zarazem mojego wuefisty – pana Zbigniewa (zwanego, nie bez
powodu, panem Rzemykiem). I chyba dopiero podczas tej rozgrzewki
dotarło do mnie gdzie się właściwie znajduję i co się w ogóle
dzieje. Wtedy też – zgodnie z założeniami – zacząłem notować
w głowie jak najwięcej szczegółów tego wszystkiego, co się
dzieje dookoła.
Na zawody przybyły reprezentacje ośmiu szkół (w tym jedna to
drużyna gospodarzy – szkoły sportowej). W pierwszej fazie
rozgrywek podzielono je na dwie grupy po cztery zespoły. W każdej
grupie każdy zespół grał z każdym innym, a więc jedna drużyna
grała w tej fazie trzy mecze. Dwie najlepsze drużyny z każdej
grupy miały awansować do półfinałów, a zwycięzcy półfinałów
mieli rozegrać mecz finałowy. Z technicznych szczegółów warto
było zapamiętać jeszcze że:
- Mecze miały być rozgrywane standardowo – dwie połowy po 20
minut każda
- Boisko było mniej więcej dwa razy mniejsze od pełnowymiarowego
- Drużyny składały się (jak w rozgrywkach „szóstek”) z
pięciu zawodników w polu oraz z bramkarza
- Mecze miały się odbywać równolegle, na dwóch sąsiadujących
ze sobą boiskach
Zaobserwowałem też, że ponieważ było osiem zespołów, a tylko
cztery szatnie, każdą szatnię podzielono między dwie
reprezentacje. My dostaliśmy szatnię na spółkę z reprezentacją
szkoły z jednej z okolicznych wiosek (tak, w tym wieku mówiło się
między sobą o kolegach z wiejskiej szkoły per „wieśniaki”…)
i było trochę ciasno, ale standard szatni w szkole przyzwyczajonej
do organizowania wydarzeń sportowych, wszystko wynagradzał. Było
czysto, a każda miała własny węzeł sanitarny – z toaletami i
prysznicami. Potem zainteresowałem się boiskami, zanotowałem w
obserwacjach, że mecze grupowe miały się odbywać przy „pustych
trybunach” (w końcu w szkole trwały w tym czasie lekcje), ale na
spotkania półfinałowe i finał nauczycieli mieli zwolnić uczniów,
aby wszyscy mogli śledzić rozgrywki i dopingować swoją
reprezentację. Pomyślałem jeszcze, że to pewnie ogromna trema
grać przy tak sporej widowni, w dodatku kibicującej przeciwnej
drużynie niż ta, w której się jest, ale – pomyślałem – to
nie mój problem. Po czym wróciłem do szatni…
… a tam czekało mnie coś, co zburzyło wszystkie plany, misternie
przygotowane na dzisiejszy dzień. Grupka chłopaków, wraz z
trenerem, pochylała się nad kimś, siedzącym w środku tego
osobliwego koła. Nie, to nie może być…
Ale to był Grzesiek, nasz pierwszy bramkarz. Instynktownie wycofałem
się za drzwi, zanim ktokolwiek mnie zauważył. Słyszałem jednak
strzępki rozmów:
- Nie możesz z tym grać…
- Może to tylko chwilowe…
- Nie mamy nikogo na zmianę na bramkę…
- Przecież jest ten młody… jak mu tam… Tomek
- Daj spokój, jego chcesz wstawić na gospodarzy?!
- Cisza, panowie! – to był głos trenera – Spróbuj to
rozbiegać, a reszta na drugą rozgrzewkę.
Zanim jednak wszyscy wyszli z szatni, mnie już dawno nie było w
korytarzu. Podpierałem teraz na zewnątrz mur szkoły, a w głowie
szumiało mi, żyły na skroniach pulsowały i co chwilę jakby coś
ciężkiego przelatywało mi przez cały układ pokarmowy. Chyba
podszedł do mnie trener i kazał się rozgrzewać intensywniej, bo
Grzesiek „ma drobną kontuzję” i być może „będę musiał
być w każdej chwili gotowy do gry na całe mecze”. A może to był
ktoś z drużyny, a nie trener? Nie wiem, miałem ciemno przed
oczami…
Miałem grać. Całe mecze. W szkolnej reprezentacji. Dwa tygodnie po
wstąpieniu do niej…
Jasne, chciałem grać. Ale też chciałem, żeby to się odbywało
jakoś stopniowo. Zaczynać od krótkich wejść, oswajać się z
nową rolą, z atmosferą. Na takie rzucenie na głęboką wodę
zupełnie nie byłem gotowy. Zresztą, drużyna chyba też nie,
sądząc po podsłuchanych komentarzach w szatni.
Pierwszy mecz graliśmy z gospodarzami, z reprezentacją szkoły
sportowej. Trener bez zająknięcia się ogłosił wyjściowy skład
naszej ekipy. Nie było w nim zresztą zaskoczeń. W ataku nasz
kapitan – Michał, oraz niezwykle bramkostrzelny Marek. W obronie:
Jarek, Olek i Konrad (ten, który kończył mój „chrzest”
niezwykle bolesną serią klapsów). Tylko z obsadą bramki trener
zwlekał do ostatniej chwili. Dłuższą chwilę rozmawiał z
Grześkiem, ten pojawił się na ostatecznej odprawie z grymasem bólu
na twarzy, ale twierdził, że już się czuje lepiej i jest gotowy
do gry. Pan Rzemyk chyba mu zaufał i zdecydował, że to on zagra od
pierwszej minuty.
Usiadłem na ławce rezerwowych pełen niepokoju, chociaż
„najgorsze” na razie mnie ominęło. Pogrążając się w
rozmyślaniach, niemal przegapiłem moment, gdy sędzia gwizdnął i
rozpoczął się pierwszy mecz. Gospodarze byli faworytami nie tylko
tego meczu, ale całego turnieju. Jednak nie minęły nawet dwie
minuty, a Marek wyprowadził nasz zespół na prowadzenie. Nasza
ławka eksplodowała radością, a mi przez myśl przemknęło, że
może jednak nie będzie tak źle. Niestety, już w kolejnej akcji
rywale zdobyli wyrównującą bramkę. Co więcej, próbujący
interweniować Grzesiek, padł na murawę trzymając się za udo i
już się nie podniósł. Sędzia przerwał grę, kilka osób zniosło
naszego bramkarza poza linię boczną, ale jasne było, że nie może
on już kontynuować gry. Nie tylko w tym meczu, ale prawdopodobnie w
całym turnieju…
- Tomek, wchodzisz! – usłyszałem głos trenera
- Eee… co? – ocknąłem się podczas spadania w przepaść
swojego przerażenia – Aha, tak, tak.
- No, dalej! – pan Zbigniew podszedł, klepnął mnie w ramię, a
ja zapiąłem rękawice i na miękkich nogach wbiegłem na boisko
Gdy niepewnie stanąłem między słupkami, nasza drużyna była w
kompletnej rozsypce. Kapitan Michał trzymał się za głowę, Marek
bezradnie rozglądał się dookoła, a trzej obrońcy spoglądali to
na siebie, to na mnie, to na trenera. W końcu wszyscy zebrali się
na naszej połowie, usłyszałem chyba głos Konrada, że „będziemy
go jakoś ubezpieczać” i że trzeba jak najszybciej zapomnieć o
kontuzji Grześka. A potem sędzia wznowił grę. I się zaczęło.
Nasi zawodnicy jakby zapomnieli, gdzie są i jak się gra w piłkę.
Gospodarze mijali ich niczym slalomowe tyczki. Pierwszy strzał na
moją bramkę minął ją o centymetry. I dobrze, bo rozegrali akcję
tak szybko, że nie zdążyłem zareagować i stałem nieruchomo jak
słup soli, więc gol byłby pewny. Pół minuty później kolejna
akcja, kolejne wyjście sam na sam ze mną, ale teraz instynktownie
wystawiłem nogę i jakimś cudem odbiłem piłkę. „Dobrze,
młody!” – usłyszałem jakiś głos, ale byłem tak skołowany,
że nie miałem pojęcia, kto krzyczał. Ale to był dopiero
początek. Nasi obrońcy byli zagubieni jak dzieci we mgle, co rusz
szły akcje na moją bramkę. I to musiało się w końcu stać.
Najpierw wpuściłem jeden strzał, chwilę potem drugi, a przed
przerwą jeszcze kolejny. W połowie meczu przegrywaliśmy 1-4.
Trener próbował nas mobilizować, ale nie wyglądało to dobrze.
Zwłaszcza w obronie. Chłopaki kompletnie się pogubili. Nie widać
było żadnej komunikacji pomiędzy nimi, pomiędzy nimi a mną. Tak
jak gdybyśmy się wszyscy pięć minut temu pierwszy raz w życiu
spotkali na boisku. Druga połowa potoczyła się jeszcze gorzej. Sam
zawaliłem ze dwie bramki, ale w większości sytuacji nie miałem
szans, bo obrońcy dopuszczali do scen, gdy dwóch przeciwników
naraz szło na moją bramkę „sam na sam”. Tuż przed końcem
meczu wynik brzmiał już 1-9 na naszą niekorzyść, ale w ostatniej
chwili Marek zdobył jeszcze gola „honorowego”. Pierwszy mecz na
zawodach przegraliśmy 2-9. Czegoś takiego chyba jeszcze nie było w
historii szkoły…
Michał tylko machnął ręką zrezygnowany, schodząc z boiska. Ja
miałem ochotę rzucić rękawice i uciec do domu. Tylko trener nie
stracił animuszu.
- Panowie, krótkie rozciąganie i pięć minut przerwy! – poderwał
przy tym całą ławkę rezerwowych i kazał im trenować z Markiem i
Michałem, po czym rzucił – A cała pierwsza obrona idzie na
chwilę do szatni. Tomek, ty też z nimi. Czekajcie tam na mnie!
Konrad, Jarek i Olek w milczeniu powlekli się do szatni. Ja
podążałem kilka kroków za nimi, nie mając pojęcia o co chodzi.
W szatni usiedliśmy na ławkach – oni po jednej, ja po drugiej
stronie. I tak siedzieliśmy bez słowa. Spodziewałem się jakiejś
awantury, suszenia mi głowy, ale nic takiego nie nastąpiło.
Zresztą, oni chyba też zdawali sobie sprawę, że zagrali fatalnie.
Aż w końcu do szatni wpadł trener.
- Panowie, co wy sobie jaja robicie?! – krzyknął do obrońców –
Śpicie na tym boisku? Zapomnieliście jak się gra? Co się dzieje,
do cholery?
Przez dłuższą chwilę nikt nic nie mówił, w końcu odezwał się
Jarek:
- Bo my… chcieliśmy go ubezpieczać – kiwnął głową w moim
kierunku – I to nam rozbiło formację… i w ogóle…
- Po pierwsze, to on jest od tego, żeby sam się ubezpieczać, a nie
wy. Grać w piłkę chyba potrafi, inaczej by go tu nie było z nami
– powiedział stanowczo wuefista – A po drugie, to ruszacie się
jak muchy w smole i to już chyba nie jest jego wina, no nie?
Chłopaki pospuszczali głowy, nic nie mówiąc, więc znowu odezwał
się trener.
- No właśnie – powiedział tylko – Więc żeby was trochę
pobudzić, mam tu do tego odpowiedni przedmiot. No dalej, robicie
wypinkę, wszyscy trzej. Ale już!
I wtedy zobaczyłem coś, co już zupełnie odjęło mi mowę.
Konrad, Jacek i Olek bez żadnego ociągania się, wstali, stanęli
obok siebie, odwrócili się tyłem do mnie i trenera, po czym bez
żadnego polecenia zsunęli spodenki, a następnie to, co każdy z
nich miał pod spodenkami… A potem pochylili się maksymalnie do
przodu, dotykając dłońmi swoich stóp.
- A ty, Tomek, co? – zwrócił się nagle do mnie trener –
Śniadania dzisiaj nie jadłeś?
- Ja… tego… – dukałem, bo widok wypiętych w moją stronę
trzech gołych tyłków moich kolegów z drużyny, zupełnie zbił
mnie z tropu.
- Dobrze, dołącz do kolegów, Tomek – przerwał mi pan Zbigniew,
wyciągając z kieszeni dresu zwinięty w kłębek dość pokaźny
rzemień – Też ci się przyda pobudka.
W jego głosie była taka stanowczość, że nawet przez myśl mi nie
przeszło, aby się sprzeciwić. Otępiały, jak w jakimś dziwnym
śnie, w jakiejś nierzeczywistości, dźwignąłem się z ławki,
podszedłem do kolegów i zsunąłem do kolan spodenki wraz z
majtkami. A potem, idąc za ich przykładem, dotknąłem dłońmi
swoich stóp, chociaż była to bardzo niewygodna pozycja. Co
ciekawe, nie czułem wstydu, nie czułem lęku przed laniem, które –
już to wiedziałem – w jakiejś formie za chwilę nastąpi. Moje
pierwsze spotkanie z rzemieniem. A właściwie pierwsze spotkanie
mojego tyłka z rzemieniem. Cały czas jednak wydawało mi się,
jakby to wszystko nie działo się naprawdę…
Trzy gołe piętnastoletnie pupy wypinały się teraz w przestrzeń
szatni. Chudy, kościsty tyłek wysokiego Konrada. Biały,
umięśniony, okrągły tyłek blondyna Jarka. Zwyczajny, mocno
piegowaty, płaski tyłek Olka. I na końcu mój – czternastoletni,
chyba też zwyczajny, ale to już musielibyście ocenić sami. Na
całe szczęście jednak nie było Was tam wtedy. Świadkiem tego
całego przedstawienia był tylko pan Rzemyk, który po tym poleceniu
do mnie, nie odezwał się już ani słowem. Miałem bardzo
ograniczone pole widzenia w tej pozycji, w jakiej się znajdowałem,
ale byłem pewny, że przygotowuje sobie swój ulubiony rzemień i
zaraz wydarzy się to, co się chyba musi wydarzyć. Pytanie tylko,
czy zacznie ode mnie, czy od znajdującego się na drugim końcu
„kolejki” Konrada…
- AAACH! – zduszony jęk Konrada stanowił odpowiedź na to
pytanie. Zatem ja oberwę jako ostatni. Sam nie wiem, co lepsze w
takich sytuacjach – mieć to już za sobą, czy czekać do samego
końca. W tej drugiej sytuacji zawsze można mieć naiwną nadzieję,
że coś się wydarzy, wybuchnie bomba, ktoś wpadnie do szatni i
zawoła trenera, cokolwiek, co mogłoby sprawić, że lanie jednak
nie dojdzie do skutku.
Konrad syknął z bólu jeszcze kilka razy, więc oszacowałem, że
musiał dostać około pięciu-sześciu razów. Uderzenia rzemieniem
są bardzo ciche (zwłaszcza w porównaniu do pasa czy linijki), więc
nie było łatwo je liczyć. Zresztą, w stanie przerażenia, w jakim
się wówczas znajdowałem, nawet z poprawnym liczeniem do pięciu
mógłbym mieć problemy. Gdy tylko umilkł Konrad, zaraz jęknął
Jarek. Jego głosowe reakcje na ból były znacznie głośniejsze niż
Konrada, co zdecydowanie mnie uspokoiło. Ale wszystkich przebił
Olek. „Ałaaaa” wydarł się jak dziecko, już po pierwszym
uderzeniu, Czy ten rzemień naprawdę tak boli? A może oni są tak
mało odporni? Ciekawe, jak w takim razie przeszli chrzest do
drużyny…
„Koncert” Olka był naprawdę wybitny. „Ałaaa, ałaaa, ałaaa”
– darł się bez przerwy, przez całe, błyskawiczne zresztą,
lanie. Ósmoklasiści, twarde chłopaki, a tak się rozklejają…?
Ale już nadeszła moja kolej. Pod ramieniem zauważyłem, jak pan
Zbigniew stanął tuż za mną, a zaraz po chwili… świst… i
pierwszy w życiu rzemień spadł na mój lewy pośladek. Zapiekło,
trochę jakby ktoś przeciął mi skórę nożem, ale bez przesady.
Spokojnie wytrzymałem, nawet nie jęknąłem. Drugie uderzenie już
było mocniejsze, ale zacisnąłem zęby i znowu jakoś wytrzymałem.
Przez chwilę nawet poczułem dumę, że nie wydzieram się tak, jak
koledzy. Ale po tym drugim uderzeniu trzecie nie nastąpiło od razu.
Tak, jakby trener zdziwił się moją reakcją, a właściwie jej
brakiem. Dziwna myśl, że będzie jednak chciał zmusić mnie do
wrzasku, zbiegła się z trzecim uderzeniem. I takie właśnie ono
było. Pan Rzemyk przyłożył mi z całej siły. „Ałaaaa” –
wrzasnąłem na całe gardło, niemal dorównując Olkowi. Trenerowi
chyba o to właśnie chodziło, bo zaraz potem otrzymałem jeszcze
dwa tnące razy rzemieniem i za każdym razem profilaktycznie
wydarłem się na cały głos.
- Ogarnijcie się trochę, za dwie minuty zebranie całej drużyny na
zewnątrz – rzucił jeszcze pan Zbigniew chowając rzemień do
kieszeni, po czym pospiesznie wyszedł z szatni. Dopiero wtedy
podnieśliśmy się do pionu i zaczęliśmy się ubierać. Na tyłkach
najbliżej mnie stojących Jarka i Olka dostrzegłem cienkie,
czerwone pręgi. Podobne pewnie zdobiły teraz też moją pupę.
- Słuchaj, Tomek – zwrócił się do mnie Konrad, gdy już wszyscy
wciągnęliśmy majtki i spodenki na obolałe tyłki – Jak Rzemyk
leje, to wrzeszcz, krzycz, bo inaczej będzie lał coraz mocniej.
- Skąd miałem wiedzieć… – mruknąłem
- U niego tak jest zawsze – powiedział Jarek – Więc dobrze ci
radzimy, pamiętaj następnym razem.
- Następnym razem?! – zdziwiłem się
- A co, myślisz, że nie będzie następnego razu? – roześmiał
się Konrad – Stary, u Rzemyka się dostaje w dupę za wszystko. Ja
już nawet nie pamiętam, ile razy od niego oberwałem, ale Jarek
liczy swoje lania. Ile to razy dostałeś już, Jarek?
- Siedemnaście lań w ciągu dwóch lat – wyrecytował Jarek –
Ale na szczęście wszystkie sam na sam, albo tak jak teraz. A Olo
dostał kiedyś przed całą drużyną, na sali gimnastycznej.
Prawda, Olo?
- Weź mi, kurwa, nie przypominaj… – warknął Olek
- Hehe, no właśnie – zaśmiał się Jarek, po czym zwrócił się
do mnie – Ty masz, młody, jeszcze przed sobą półtora roku z
Rzemykiem, więc zapamiętaj sobie podstawowe zasady. Po pierwsze,
jak Rzemyk mówi, że robimy wypinkę, to o nic nie pytasz, tylko bez
ociągania się wypinasz gołą dupę tak, jak my przed chwilą.
- I po drugie, jak dostajesz lanie, to drzesz się, najlepiej tak,
jakby cię ze skóry obdzierali – dodał Konrad
- Ale to głupio jakoś tak… – przyznałem
- No to nie musisz się koniecznie drzeć – powiedział Jarek –
Możesz tak jak Konrad, jęczeć pod nosem, takie „ach”, czy
jakoś tak… Ale dawaj znać, że cię boli. Rzemyk z jakiegoś
powodu to lubi. To znaczy… chyba to mu daje sygnał, że kara jest
dotkliwa, czy coś.
- No, a czasami robi jeszcze „chórek” – dodał Konrad –
Wtedy ustawia ludzi tak jak nas przed chwilą, ale bije wtedy tylko
jeden raz na jedną dupę i następnego. I wtedy jeden nie skończy
jeszcze wrzeszczeć, a już drze się następny, i następny. I
dlatego nazywamy to „chórek”.
- A jak dojdzie do końca kolejki to co? – zapytałem
- To od początku oczywiście! – zaśmiał się Jarek – I tak z
pięć razy. Co, myślałeś, że skończy na jednym razie na każdą
dupę?
- Eee, no nie… – przyznałem – W ogóle… no… dzięki wam,
chłopaki, za te wszystkie wskazówki.
- Spoko – rzucił Konrad – I tak to wszystko poznasz pewnie na
własnej skórze. A teraz chodźmy na zbiórkę, bo znowu oberwiemy,
jak się spóźnimy…
Rozmowa na temat technicznych szczegółów kar cielesnych u pana
Rzemyka oderwała na chwilę moje myśli od wydarzeń bieżących,
które rozgrywały się nieopodal, na boiskach. Teraz jednak,
wychodząc z szatni, przypomniałem sobie, że za kilkanaście minut
rozpoczyna się decydujący dla naszej drużyny mecz. Jeśli
przegramy z „wieśniakami”, stracimy jakiekolwiek szanse na awans
do półfinału i trzeci mecz będzie dla nas już tylko o
przysłowiową „pietruszkę”.
Wyszliśmy w takim samym składzie, jak na gospodarzy. Wcześniej
były oczywiście drużynowe narady, mobilizacyjne gadki, że jeszcze
nie wszystko stracone, ale gołym okiem widać było, że atmosfera w
ekipie jest kiepska i chyba nawet trener już jakby podświadomie
pogodził się z tym, że z dzisiejszych zawodów wrócimy na tarczy.
Właśnie – ciekawe, jakie są za to kary przewidziane w
„taryfikatorze” pana Rzemyka… Skoro po jednym przegranym meczu
dostaliśmy po pięć rzemieni, to ile kosztować nas będzie klęska
na całym turnieju? I czy „wypłata” nastąpi od razu, czy
dopiero po powrocie do szkoły?
Pogrążających się w takich idiotycznych rozważaniach, nawet nie
zauważyłem, gdy rozpoczął się mecz. Na szczęście przeciwnicy
zaczęli niemrawo, ale nasi w ogóle nie potrafili tego wykorzystać.
A po chwili szybka kontra i już przegrywaliśmy 0-1… Potem
wprawdzie złapałem kilka piłek, ale przy jednej z akcji nie miałem
szans i do przerwy było 0-2. Obrońcy nadal byli zagubieni, trener
nawet dokonał jednej zmiany, ale niewiele to zmieniło. Ja też
jakoś zupełnie nie umiałem się odnaleźć w bramce. Wciąż byłem
jeszcze w lekkim szoku po kontuzji Grześka i nagłym,
niespodziewanym wejściu do gry. Lanie po pierwszym meczu też
zrobiło swoje i chociaż dzielnie walczyłem z natrętnymi myślami
o cielesnych konsekwencjach kolejnej porażki, to ilekroć pochyliłem
się do przodu, opierając dłonie na kolanach, i naprężając w ten
sposób pośladki, piekący ból przypominał o zaliczonych
kilkanaście minut temu rzemykach. Konrad, Jarek i Olek pewnie czują
to samo, a nawet gorzej, bo oni przecież cały czas biegają…
Na drugą połowę wyszliśmy jak na ścięcie. W 20 minut, przy tak
beznadziejnej grze, trudno było liczyć na odwrócenie sytuacji.
Kilka chwil po wznowieniu gry Jarek wycofał do mnie piłkę, a ja,
nie mając pomysłu co z nią zrobić, wykopnąłem daleko w pole i
wysoko w górę jednocześnie. I wówczas stało się coś, co –
zdradzę Wam to już teraz – odmieniło przebieg całego turnieju.
Piłka dziwnie skozłowała na połowie rywali. Odbiła się mocno od
ziemi, przelobowała wychodzącego do niej bramkarza, który
śmiesznie minął się z nią w powietrzu, a to z kolei wykorzystał
niezawodny Marek, dobiegając do piłki i wbijając gola na 1-2. I w
tym momencie wszyscy podbiegli… do mnie, gratulując mi
niekonwencjonalnego i skutecznego zagrania. A wtedy we mnie coś
jakby pękło, jakby przeskoczyła mi jakaś zapadka w mózgu.
Zapomniałem o wszystkim, co działo się do tej pory, zapomniałem,
że jestem w grupie, w której wciąż niezbyt pewnie się jeszcze
czuję i o całej reszcie z tym związanej. Poczułem za to jakiś
niebywały „team spirit”, jakąś niesamowitą łączność z
kolegami i odpowiedzialność za wynik. Oraz wiarę w to, że jeszcze
ten mecz można wygrać.
Jeszcze przed wznowieniem gry krzyknęliśmy mobilizująco,
poklepaliśmy się po plecach, a potem… rozpętało się piekło.
Dla naszych przeciwników oczywiście. Nie minęła minuta, a
wyrównaliśmy na 2-2. Zaraz potem Marek wbił bramkę na 3-2 niemal
z połowy boiska. Rywale nie wiedzieli, co się dzieje. Odbieraliśmy
im piłkę w każdym miejscu boiska, byliśmy szybsi, silniejsi i
sprytniejsi. Graliśmy tak, jak powinniśmy grać od początku
zawodów. Graliśmy tak, jak umiemy.
Mecz „o wszystko” wygraliśmy 5-2. Ostatni mecz w grupie nie miał
już historii – kolejnych przeciwników rozbiliśmy 7-0. Ponieważ
gospodarze wygrali wszystkie swoje mecze, wyszliśmy z grupy na
drugim miejscu i w półfinale trafiliśmy na trudniejszego rywala –
zwycięzców grupy B, reprezentację drugiej miejskiej szkoły. Mecz
półfinałowy był ciężki. Pojawiło się już sporo kibiców, bo
nauczyciele skrócili lekcje większości klas. Ale ja na gęstniejący
tłum w ogóle nie zwracałem uwagi. Stałem w bramce tak
skoncentrowany, jak chyba jeszcze nigdy nie byłem. Walka była
wyrównana, do przerwy 0-0, a nasi obrońcy świetnie się spisywali,
zwłaszcza niepozorny Olek, nie dopuszczając prawie do groźniejszych
sytuacji pod moją bramką. A gdy już rywalom udało się przedrzeć,
ja pewnie łapałem albo wybijałem wszystkie strzały. Pod koniec
meczu, w zamieszaniu podbramkowym, Michał wbił bramkę na 1-0 dla
nas. Teraz trzeba było tylko to utrzymać i zagramy w finale! Tu
zaczynała się moja robota, ale na szczęście nie miałem dużo
pracy, bo przeciwnicy odpowiedzieli tylko dwoma groźniejszymi
strzałami z dystansu.
Finał! Jeszcze trzy godziny temu to brzmiało jak ponury żart, a
teraz było faktem – gramy w finale międzyszkolnego turnieju.
Oczywiście z gospodarzami zawodów, z reprezentacją szkoły
sportowej, mającymi w dodatku za sobą niemal całą, coraz
liczniejszą publiczność. Atmosfera była gorąca jak letnie
popołudnie na Saharze. Emocje udzieliły się nawet trenerowi, który
biegał przy ławce nakręcony, jakby wypił o dwie kawy za dużo.
Sam zresztą z tych emocji niewiele pamiętam, poza przeraźliwymi
gwizdami kibiców, odzywającymi się za każdym razem, gdy nasz
zespół był przy piłce. Na boisku tymczasem trwała potworna
walka. Z gospodarzami mierzyliśmy się już drugi raz tego dnia, ale
teraz to my mieliśmy przewagę psychologiczną. Chociaż to nadal
oni byli faworytami, bo chyba jednak nieco lepiej od nas grali w
piłkę. My natomiast przeciwstawiliśmy im ogromną wolę walki i
determinację. Byliśmy zespołem, jednością, i mimo zmęczenia,
każdy z nas na boisku dałby się wtedy chyba pokroić za kolegę.
Dzięki temu, do przerwy wynik był bardzo wyrównany (2-2).
W drugiej połowie miałem jeszcze trudniej. Bo gdy poprzednio za
moją bramką był płot, a w tle jakieś pola, tak teraz miałem za
bramką kibiców gospodarzy – chyba jakąś całą klasę, w
dodatku mocno jednorodną, bo składającą się wyłącznie z
chłopaków. Którzy przez cały czas starali się mnie deprymować
gwizdami i okrzykami, wśród których „Ty dupku!” należało do
najłagodniejszych. Nasi obrońcy biegali po całej powierzchni
boiska, więc aż tak tego nie słyszeli, ale ja nie mogłem za
bardzo ruszyć się z mojej bramki. A ignorowanie tego, przy takich
emocjach i tak napiętych nerwach, przychodziło mi coraz trudniej. A
mecz? Najpierw strzeliliśmy na 3-2 i za wszelką cenę staraliśmy
się taki wynik „dowieźć” do końca. Niestety, pomimo
heroicznej walki naszych obrońców, oraz tego, że zwijałem się
jak w ukropie, rywale odpowiedzieli golem. Mecz zakończył się
wynikiem 3-3. A ponieważ regulamin nie przewidywał dogrywki, sędzia
od razu zarządził rzuty karne.
Strzelane miały być, niestety, na tę bramkę, za którą stali
nieprzychylni nam kibice. Kakofonia gwizdów osiągnęła apogeum.
Pierwszego karnego nie obroniłem, ale Michał też trafił dla nas.
Potem rywale nie trafili w bramkę, ale my też nie – Olek uderzył
obok słupka. Potem znowu nie udało mi się obronić, a w dodatku
nie trafił też Konrad – jego strzał obronił bramkarz rywali.
Ekipa za bramką eksplodowała radością. Nasza sytuacja była
krytyczna, przegrywaliśmy 1-2 po trzech seriach. Jeśli teraz znowu
rywale trafią, a nasz zawodnik przestrzeli, przegramy mecz. Dlatego
od mojej obrony tak wiele zależało. Stanąłem na linii, usiłowałem
się skupić jak tylko potrafiłem najmocniej, ale gwizdy kibiców
świdrowały mi czaszkę. Sędzia gwizdnął, zawodnik rywali
podbiegł do piłki, strzelił, a ja instynktownie rzuciłem się w
lewo i wybiłem piłkę daleko w boisko. Obroniłem karnego! W finale
międzyszkolnego turnieju!
To jednak oczywiście o niczym nie przesądzało. Ale ja czułem, że
znowu coś się przełamało w naszym zespole i teraz już tego nie
przegramy. Mamy ich! Mamy znowu przewagę psychologiczną. Tym
bardziej, że do piłki podszedł nasz najlepszy napastnik – Marek
– i spokojnie pokonał bramkarza rywali. Było 2-2 i przed nami
ostatnia seria rzutów karnych. Zupełnie z innymi myślami wszedłem
do bramki, na kompletnym luzie. To naszym rywalom wymyka się
zwycięstwo z rąk. My możemy, oni muszą. I jakby na potwierdzenie
tych słów zawodnik rywali, który miał teraz strzelać, podszedł
do piłki z jakimś jakby zawahaniem. Rozejrzał się niepewnie wokół
siebie, wziął krótki rozbieg i strzelił… A ja tę piłkę
złapałem z dziecinną łatwością. Nie odbiłem, nie przeniosłem
nad poprzeczkę, tylko mocno, pewnie złapałem w ręce. A potem z
radości odbiłem z całej siły o ziemię. Kibice za bramką zawyli
gwizdami i przekleństwami, a mi wtedy, z tych emocji, chyba też
odbiło. Moja rola skończona już w dzisiejszym meczu, teraz
wszystko w rękach (a właściwie w nogach) Jarka, który miał
strzelać ostatniego karnego dla nas. Ja zrobiłem wszystko najlepiej
jak potrafiłem, pomimo tych gwizdów i obelg.
Oczy wszystkich, w tym sędziów,
trenerów i zawodników skierowały się teraz w stronę Jarka, który
przygotowywał się do egzekwowania decydującego karnego. Chyba czuł
na sobie tą odpowiedzialność, bo podszedł do piłki dość
niepewnie, ale wziął długi rozbiegł, przyłożył z całej siły
i… piłka zatrzepotała w siatce.
Z tego, co się potem działo, naprawdę niewiele już pamiętam.
Radość ze zwycięstwa w turnieju, z pokonania w finale
faworyzowanych gospodarzy, mających za sobą nieprzychylną nam
publiczność, była po prostu nieziemska. Najpierw wszyscy rzucili
się na Jarka, który zapewnił nam zwycięstwo. Po pierwszych
gratulacjach ten jednak podbiegł do mnie, potrząsnął mnie i coś
mi powiedział, ale już nie pamiętam co… A potem wszyscy znieśli
mnie z boiska na rękach. Wszystko działo się tak szybko, że wciąż
nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Kątem oka dostrzegłem
uśmiechniętego od ucha do ucha pana Rzemyka, oraz Grześka, który
z obandażowaną nogą i lekko skwaszoną miną, też odbierał
gratulacje. I chyba dopiero w chwili, gdy chłopaki postawili mnie na
ziemi, wszystko w pełni do mnie dotarło. W kilka godzin przebyłem
odległość kilku lat świetlnych. Pomogłem szkolnej reprezentacji
wygrać turniej. Poszło mi milion razy lepiej, niż ktokolwiek mógł
się spodziewać…
- Ja pierdolę, wygraliśmy!!! – wrzasnąłem z całych sił, gdy
tylko moje stopy dotknęły znowu podłoża, zapominając o
tym, że zwykle aż tak nie przeklinam. I w geście triumfu uniosłem wysoko
w górę ręce. Chyba jeszcze nigdy dotąd nie czułem się tak
szczęśliwy.
(pierwotnie
opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl
dnia 28.12.2014)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz