sobota, 19 stycznia 2019

(44.) Zawody

Tej nocy spałem krótko – cztery, może cztery i pół godziny. Właściwie dziwnym był już sam fakt, że w ogóle udało mi się zasnąć, biorąc pod uwagę wszystkie wydarzenia dnia poprzedniego. Najpierw cały szereg trudnych i kłopotliwych rozmów w szkole, potem jeszcze bardziej zaskakujące spotkanie z Beatą, zakończone zresztą taką propozycją, że prędzej spodziewałbym się wygranej w totka. A potem równie nieoczekiwana, niemal natychmiastowa realizacja tej propozycji. Umówmy się – jeśli w wieku 13-14 lat mielibyście okazję w opuszczonej stodole wymierzać pasy na gołą, wypiętą pupę Waszej koleżanki ze szkoły, to też mielibyście potem problemy z zaśnięciem. A na pewno z powrotem do równowagi i z opędzeniem się od podsuwanych przez mózg obrazów z pamięci wymieszanych z fantazjami. Co więcej (jakby tego jeszcze było mało), podczas wspomnianego lania koleżanki, ktoś nas prawdopodobnie podglądał. Nie mam pojęcia kto, jak długo, ani ile widział, ale nie było to z pewnością pożądane, aby ktokolwiek był tego wydarzenia świadkiem. Zwłaszcza jeśli – na co wiele wskazywało – była to Karolina, moja koleżanka z klasy, z którą nawiązałem zaledwie kilkadziesiąt godzin wcześniej dość niedwuznaczną relację (w postaci szczeniackich pocałunków i pieszczot polegających głównie na wzajemnym obmacywaniu nie do końca odzianych pośladków).
Oczywiście, gdyby doszło do jakiegoś oskarżenia, byłoby to jedynie słowo przeciwko słowu. Wraz z Beatą jednogłośnie przecież zaprzeczymy, że do czegoś takiego doszło (zwłaszcza jej zdanie w takiej sytuacji może być kluczowe, bo kto przy zdrowych zmysłach uwierzy, że czternastolatka sama zaproponowała koledze, żeby sprał ją pasem na gołą dupę). Możemy wręcz – jako linię obrony – spreparować jakąś opowieść o zazdrosnej koleżance, która chcąc nam zaszkodzić, wymyśliła całą historię z tym laniem. To ostatnie podsunęła mi, całkiem sprytnie zresztą, Beata, gdy podzieliłem się z nią wątpliwościami odnośnie tożsamości tajemniczego szpiega. Obydwie dziewczyny nie pałały do siebie sympatią (oględnie mówiąc), zatem znacznie bardziej zależało mi na utrzymaniu w tajemnicy tego, co robiłem w krzakach z Karoliną, niż tego, co robiłem w stodole z Beatą.
Istny galimatias. Gdy jednak minął pierwszy szok, uznałem, że fakt podejrzenia nas w tej stodole (o ile ten ktoś nie zrobił zdjęcia, ale ogólnodostępna fotografia cyfrowa jeszcze wówczas nie istniała) nie jest aż tak straszny, jak się pierwotnie wydawało, a w razie czego – wszystkiego się wyprzemy i co nam zrobią? Zresztą, cała ta akcja w stodole była tak nieprawdopodobna, że – jak wspomniałem – trudno się spodziewać, że ktokolwiek przy zdrowych zmysłach byłby w stanie w to uwierzyć.
Mimo to, długo nie mogłem zasnąć. Na obrazy gołego tyłka Beaty, powracające mi przed oczy, nakładały się jeszcze wątpliwości odnośnie dalszej mojej przyjaźni z nią. Chociaż bezpośrednio po „fakcie” zapewniała, że nic się między nami nie zmieni, obawiałem się, czy na pewno tak będzie. I czy gdy przetrawi sobie całą tę sytuację, nie dojdzie do wniosku, że z chłopakiem, który nie tylko widział jej nagie pośladki, ale też wymierzył na nie kilka konkretnych pasów, nie czuje się już tak swobodnie, a w związku z tym, bliższą z nim znajomość należałoby zawiesić… I wreszcie, dochodził do tego wszystkiego zwyczajny stres związany z zawodami piłkarskimi, które miały się rozpocząć już za kilka godzin, a w których miałem wziąć udział jako reprezentant szkoły…
Oczywiście, byłem najmłodszym i najmniej doświadczonym zawodnikiem w szkolnej drużynie. Jechałem na turniej jako rezerwowy bramkarz, zmiennik Grześka – ósmoklasisty, który świetnie spisywał się w bramce, więc w składzie reprezentacji był niemal „nie do ruszenia”. Wobec tego moją perspektywą na te zawody było przesiedzenie ich na ławce rezerwowych, ewentualnie krótkie wejścia na końcówki meczów, gdy wynik będzie już rozstrzygnięty. Miałem jechać tam przede wszystkim po to, aby nabrać doświadczenia, obeznać się z atmosferą i specyfiką międzyszkolnych zawodów, aby kiedyś w przyszłości, pewnie dopiero w ósmej klasie, samemu stanowić o sile szkolnej reprezentacji jako pierwszy bramkarz (gdy Grzesiek opuści już szkołę).
I szczerze mówiąc, taka rola na razie mi odpowiadała. Mimo, że koledzy z drużyny (wszyscy, bez wyjątku, starsi ode mnie) zaakceptowali mnie i przyjęli do zespołu (w tym celu otrzymałem ponad 20 porządnych klapsów „na mokro” na goły tyłek, i to na oczach całej drużyny…), wciąż nie czułem się wśród nich pewnie. Mieliśmy za sobą zaledwie kilka wspólnych treningów i od razu pierwsze poważne zawody w perspektywie. Lanie sprawiło jedynie, że byłem teraz „jednym z nich”, każdy z nich w każdej sytuacji stanąłby po mojej stronie albo w mojej obronie. Jednak do nawiązania pełnego porozumienia potrzeba było znacznie więcej czasu. Temu miały też służyć zbliżające się zawody. Wspólne treningi w warunkach „bojowych” i przypatrywanie się z boku, jak wszystko na takich zawodach przebiega, miały przynieść mi mnóstwo cennego doświadczenia. A fakt, że odpowiedzialność za wynik, spoczywać będzie raczej na barkach innych, uspokajała mnie dodatkowo. Chyba dzięki temu w końcu zasnąłem.
A z tego, co działo się po przebudzeniu, niewiele pamiętam. Może poza tym, że na dworze było jeszcze ciemno, gdy po szybkim śniadaniu wychodziłem z domu. Dotarłem pod szkołę, na zbiórkę drużyny, potem był 15-minutowy przejazd busem do szkoły sportowej, gdzie miały się odbyć zawody, przydzielenie szatni, szybkie przebieranie się, a następnie krótka rozgrzewka pod okiem trenera i zarazem mojego wuefisty – pana Zbigniewa (zwanego, nie bez powodu, panem Rzemykiem). I chyba dopiero podczas tej rozgrzewki dotarło do mnie gdzie się właściwie znajduję i co się w ogóle dzieje. Wtedy też – zgodnie z założeniami – zacząłem notować w głowie jak najwięcej szczegółów tego wszystkiego, co się dzieje dookoła.
Na zawody przybyły reprezentacje ośmiu szkół (w tym jedna to drużyna gospodarzy – szkoły sportowej). W pierwszej fazie rozgrywek podzielono je na dwie grupy po cztery zespoły. W każdej grupie każdy zespół grał z każdym innym, a więc jedna drużyna grała w tej fazie trzy mecze. Dwie najlepsze drużyny z każdej grupy miały awansować do półfinałów, a zwycięzcy półfinałów mieli rozegrać mecz finałowy. Z technicznych szczegółów warto było zapamiętać jeszcze że:
- Mecze miały być rozgrywane standardowo – dwie połowy po 20 minut każda
- Boisko było mniej więcej dwa razy mniejsze od pełnowymiarowego
- Drużyny składały się (jak w rozgrywkach „szóstek”) z pięciu zawodników w polu oraz z bramkarza
- Mecze miały się odbywać równolegle, na dwóch sąsiadujących ze sobą boiskach
Zaobserwowałem też, że ponieważ było osiem zespołów, a tylko cztery szatnie, każdą szatnię podzielono między dwie reprezentacje. My dostaliśmy szatnię na spółkę z reprezentacją szkoły z jednej z okolicznych wiosek (tak, w tym wieku mówiło się między sobą o kolegach z wiejskiej szkoły per „wieśniaki”…) i było trochę ciasno, ale standard szatni w szkole przyzwyczajonej do organizowania wydarzeń sportowych, wszystko wynagradzał. Było czysto, a każda miała własny węzeł sanitarny – z toaletami i prysznicami. Potem zainteresowałem się boiskami, zanotowałem w obserwacjach, że mecze grupowe miały się odbywać przy „pustych trybunach” (w końcu w szkole trwały w tym czasie lekcje), ale na spotkania półfinałowe i finał nauczycieli mieli zwolnić uczniów, aby wszyscy mogli śledzić rozgrywki i dopingować swoją reprezentację. Pomyślałem jeszcze, że to pewnie ogromna trema grać przy tak sporej widowni, w dodatku kibicującej przeciwnej drużynie niż ta, w której się jest, ale – pomyślałem – to nie mój problem. Po czym wróciłem do szatni…
… a tam czekało mnie coś, co zburzyło wszystkie plany, misternie przygotowane na dzisiejszy dzień. Grupka chłopaków, wraz z trenerem, pochylała się nad kimś, siedzącym w środku tego osobliwego koła. Nie, to nie może być…
Ale to był Grzesiek, nasz pierwszy bramkarz. Instynktownie wycofałem się za drzwi, zanim ktokolwiek mnie zauważył. Słyszałem jednak strzępki rozmów:
- Nie możesz z tym grać…

- Może to tylko chwilowe…

- Nie mamy nikogo na zmianę na bramkę…

- Przecież jest ten młody… jak mu tam… Tomek

- Daj spokój, jego chcesz wstawić na gospodarzy?!

- Cisza, panowie! – to był głos trenera – Spróbuj to rozbiegać, a reszta na drugą rozgrzewkę.
Zanim jednak wszyscy wyszli z szatni, mnie już dawno nie było w korytarzu. Podpierałem teraz na zewnątrz mur szkoły, a w głowie szumiało mi, żyły na skroniach pulsowały i co chwilę jakby coś ciężkiego przelatywało mi przez cały układ pokarmowy. Chyba podszedł do mnie trener i kazał się rozgrzewać intensywniej, bo Grzesiek „ma drobną kontuzję” i być może „będę musiał być w każdej chwili gotowy do gry na całe mecze”. A może to był ktoś z drużyny, a nie trener? Nie wiem, miałem ciemno przed oczami…
Miałem grać. Całe mecze. W szkolnej reprezentacji. Dwa tygodnie po wstąpieniu do niej…
Jasne, chciałem grać. Ale też chciałem, żeby to się odbywało jakoś stopniowo. Zaczynać od krótkich wejść, oswajać się z nową rolą, z atmosferą. Na takie rzucenie na głęboką wodę zupełnie nie byłem gotowy. Zresztą, drużyna chyba też nie, sądząc po podsłuchanych komentarzach w szatni.
Pierwszy mecz graliśmy z gospodarzami, z reprezentacją szkoły sportowej. Trener bez zająknięcia się ogłosił wyjściowy skład naszej ekipy. Nie było w nim zresztą zaskoczeń. W ataku nasz kapitan – Michał, oraz niezwykle bramkostrzelny Marek. W obronie: Jarek, Olek i Konrad (ten, który kończył mój „chrzest” niezwykle bolesną serią klapsów). Tylko z obsadą bramki trener zwlekał do ostatniej chwili. Dłuższą chwilę rozmawiał z Grześkiem, ten pojawił się na ostatecznej odprawie z grymasem bólu na twarzy, ale twierdził, że już się czuje lepiej i jest gotowy do gry. Pan Rzemyk chyba mu zaufał i zdecydował, że to on zagra od pierwszej minuty.
Usiadłem na ławce rezerwowych pełen niepokoju, chociaż „najgorsze” na razie mnie ominęło. Pogrążając się w rozmyślaniach, niemal przegapiłem moment, gdy sędzia gwizdnął i rozpoczął się pierwszy mecz. Gospodarze byli faworytami nie tylko tego meczu, ale całego turnieju. Jednak nie minęły nawet dwie minuty, a Marek wyprowadził nasz zespół na prowadzenie. Nasza ławka eksplodowała radością, a mi przez myśl przemknęło, że może jednak nie będzie tak źle. Niestety, już w kolejnej akcji rywale zdobyli wyrównującą bramkę. Co więcej, próbujący interweniować Grzesiek, padł na murawę trzymając się za udo i już się nie podniósł. Sędzia przerwał grę, kilka osób zniosło naszego bramkarza poza linię boczną, ale jasne było, że nie może on już kontynuować gry. Nie tylko w tym meczu, ale prawdopodobnie w całym turnieju…
- Tomek, wchodzisz! – usłyszałem głos trenera
- Eee… co? – ocknąłem się podczas spadania w przepaść swojego przerażenia – Aha, tak, tak.

- No, dalej! – pan Zbigniew podszedł, klepnął mnie w ramię, a ja zapiąłem rękawice i na miękkich nogach wbiegłem na boisko
Gdy niepewnie stanąłem między słupkami, nasza drużyna była w kompletnej rozsypce. Kapitan Michał trzymał się za głowę, Marek bezradnie rozglądał się dookoła, a trzej obrońcy spoglądali to na siebie, to na mnie, to na trenera. W końcu wszyscy zebrali się na naszej połowie, usłyszałem chyba głos Konrada, że „będziemy go jakoś ubezpieczać” i że trzeba jak najszybciej zapomnieć o kontuzji Grześka. A potem sędzia wznowił grę. I się zaczęło. Nasi zawodnicy jakby zapomnieli, gdzie są i jak się gra w piłkę. Gospodarze mijali ich niczym slalomowe tyczki. Pierwszy strzał na moją bramkę minął ją o centymetry. I dobrze, bo rozegrali akcję tak szybko, że nie zdążyłem zareagować i stałem nieruchomo jak słup soli, więc gol byłby pewny. Pół minuty później kolejna akcja, kolejne wyjście sam na sam ze mną, ale teraz instynktownie wystawiłem nogę i jakimś cudem odbiłem piłkę. „Dobrze, młody!” – usłyszałem jakiś głos, ale byłem tak skołowany, że nie miałem pojęcia, kto krzyczał. Ale to był dopiero początek. Nasi obrońcy byli zagubieni jak dzieci we mgle, co rusz szły akcje na moją bramkę. I to musiało się w końcu stać. Najpierw wpuściłem jeden strzał, chwilę potem drugi, a przed przerwą jeszcze kolejny. W połowie meczu przegrywaliśmy 1-4. Trener próbował nas mobilizować, ale nie wyglądało to dobrze. Zwłaszcza w obronie. Chłopaki kompletnie się pogubili. Nie widać było żadnej komunikacji pomiędzy nimi, pomiędzy nimi a mną. Tak jak gdybyśmy się wszyscy pięć minut temu pierwszy raz w życiu spotkali na boisku. Druga połowa potoczyła się jeszcze gorzej. Sam zawaliłem ze dwie bramki, ale w większości sytuacji nie miałem szans, bo obrońcy dopuszczali do scen, gdy dwóch przeciwników naraz szło na moją bramkę „sam na sam”. Tuż przed końcem meczu wynik brzmiał już 1-9 na naszą niekorzyść, ale w ostatniej chwili Marek zdobył jeszcze gola „honorowego”. Pierwszy mecz na zawodach przegraliśmy 2-9. Czegoś takiego chyba jeszcze nie było w historii szkoły…
Michał tylko machnął ręką zrezygnowany, schodząc z boiska. Ja miałem ochotę rzucić rękawice i uciec do domu. Tylko trener nie stracił animuszu.
- Panowie, krótkie rozciąganie i pięć minut przerwy! – poderwał przy tym całą ławkę rezerwowych i kazał im trenować z Markiem i Michałem, po czym rzucił – A cała pierwsza obrona idzie na chwilę do szatni. Tomek, ty też z nimi. Czekajcie tam na mnie!
Konrad, Jarek i Olek w milczeniu powlekli się do szatni. Ja podążałem kilka kroków za nimi, nie mając pojęcia o co chodzi. W szatni usiedliśmy na ławkach – oni po jednej, ja po drugiej stronie. I tak siedzieliśmy bez słowa. Spodziewałem się jakiejś awantury, suszenia mi głowy, ale nic takiego nie nastąpiło. Zresztą, oni chyba też zdawali sobie sprawę, że zagrali fatalnie. Aż w końcu do szatni wpadł trener.
- Panowie, co wy sobie jaja robicie?! – krzyknął do obrońców – Śpicie na tym boisku? Zapomnieliście jak się gra? Co się dzieje, do cholery?
Przez dłuższą chwilę nikt nic nie mówił, w końcu odezwał się Jarek:
- Bo my… chcieliśmy go ubezpieczać – kiwnął głową w moim kierunku – I to nam rozbiło formację… i w ogóle…
- Po pierwsze, to on jest od tego, żeby sam się ubezpieczać, a nie wy. Grać w piłkę chyba potrafi, inaczej by go tu nie było z nami – powiedział stanowczo wuefista – A po drugie, to ruszacie się jak muchy w smole i to już chyba nie jest jego wina, no nie?
Chłopaki pospuszczali głowy, nic nie mówiąc, więc znowu odezwał się trener.
- No właśnie – powiedział tylko – Więc żeby was trochę pobudzić, mam tu do tego odpowiedni przedmiot. No dalej, robicie wypinkę, wszyscy trzej. Ale już!
I wtedy zobaczyłem coś, co już zupełnie odjęło mi mowę. Konrad, Jacek i Olek bez żadnego ociągania się, wstali, stanęli obok siebie, odwrócili się tyłem do mnie i trenera, po czym bez żadnego polecenia zsunęli spodenki, a następnie to, co każdy z nich miał pod spodenkami… A potem pochylili się maksymalnie do przodu, dotykając dłońmi swoich stóp.
- A ty, Tomek, co? – zwrócił się nagle do mnie trener – Śniadania dzisiaj nie jadłeś?

- Ja… tego… – dukałem, bo widok wypiętych w moją stronę trzech gołych tyłków moich kolegów z drużyny, zupełnie zbił mnie z tropu.
- Dobrze, dołącz do kolegów, Tomek – przerwał mi pan Zbigniew, wyciągając z kieszeni dresu zwinięty w kłębek dość pokaźny rzemień – Też ci się przyda pobudka.
W jego głosie była taka stanowczość, że nawet przez myśl mi nie przeszło, aby się sprzeciwić. Otępiały, jak w jakimś dziwnym śnie, w jakiejś nierzeczywistości, dźwignąłem się z ławki, podszedłem do kolegów i zsunąłem do kolan spodenki wraz z majtkami. A potem, idąc za ich przykładem, dotknąłem dłońmi swoich stóp, chociaż była to bardzo niewygodna pozycja. Co ciekawe, nie czułem wstydu, nie czułem lęku przed laniem, które – już to wiedziałem – w jakiejś formie za chwilę nastąpi. Moje pierwsze spotkanie z rzemieniem. A właściwie pierwsze spotkanie mojego tyłka z rzemieniem. Cały czas jednak wydawało mi się, jakby to wszystko nie działo się naprawdę…
Trzy gołe piętnastoletnie pupy wypinały się teraz w przestrzeń szatni. Chudy, kościsty tyłek wysokiego Konrada. Biały, umięśniony, okrągły tyłek blondyna Jarka. Zwyczajny, mocno piegowaty, płaski tyłek Olka. I na końcu mój – czternastoletni, chyba też zwyczajny, ale to już musielibyście ocenić sami. Na całe szczęście jednak nie było Was tam wtedy. Świadkiem tego całego przedstawienia był tylko pan Rzemyk, który po tym poleceniu do mnie, nie odezwał się już ani słowem. Miałem bardzo ograniczone pole widzenia w tej pozycji, w jakiej się znajdowałem, ale byłem pewny, że przygotowuje sobie swój ulubiony rzemień i zaraz wydarzy się to, co się chyba musi wydarzyć. Pytanie tylko, czy zacznie ode mnie, czy od znajdującego się na drugim końcu „kolejki” Konrada…
- AAACH! – zduszony jęk Konrada stanowił odpowiedź na to pytanie. Zatem ja oberwę jako ostatni. Sam nie wiem, co lepsze w takich sytuacjach – mieć to już za sobą, czy czekać do samego końca. W tej drugiej sytuacji zawsze można mieć naiwną nadzieję, że coś się wydarzy, wybuchnie bomba, ktoś wpadnie do szatni i zawoła trenera, cokolwiek, co mogłoby sprawić, że lanie jednak nie dojdzie do skutku.
Konrad syknął z bólu jeszcze kilka razy, więc oszacowałem, że musiał dostać około pięciu-sześciu razów. Uderzenia rzemieniem są bardzo ciche (zwłaszcza w porównaniu do pasa czy linijki), więc nie było łatwo je liczyć. Zresztą, w stanie przerażenia, w jakim się wówczas znajdowałem, nawet z poprawnym liczeniem do pięciu mógłbym mieć problemy. Gdy tylko umilkł Konrad, zaraz jęknął Jarek. Jego głosowe reakcje na ból były znacznie głośniejsze niż Konrada, co zdecydowanie mnie uspokoiło. Ale wszystkich przebił Olek. „Ałaaaa” wydarł się jak dziecko, już po pierwszym uderzeniu, Czy ten rzemień naprawdę tak boli? A może oni są tak mało odporni? Ciekawe, jak w takim razie przeszli chrzest do drużyny…
„Koncert” Olka był naprawdę wybitny. „Ałaaa, ałaaa, ałaaa” – darł się bez przerwy, przez całe, błyskawiczne zresztą, lanie. Ósmoklasiści, twarde chłopaki, a tak się rozklejają…? Ale już nadeszła moja kolej. Pod ramieniem zauważyłem, jak pan Zbigniew stanął tuż za mną, a zaraz po chwili… świst… i pierwszy w życiu rzemień spadł na mój lewy pośladek. Zapiekło, trochę jakby ktoś przeciął mi skórę nożem, ale bez przesady. Spokojnie wytrzymałem, nawet nie jęknąłem. Drugie uderzenie już było mocniejsze, ale zacisnąłem zęby i znowu jakoś wytrzymałem. Przez chwilę nawet poczułem dumę, że nie wydzieram się tak, jak koledzy. Ale po tym drugim uderzeniu trzecie nie nastąpiło od razu. Tak, jakby trener zdziwił się moją reakcją, a właściwie jej brakiem. Dziwna myśl, że będzie jednak chciał zmusić mnie do wrzasku, zbiegła się z trzecim uderzeniem. I takie właśnie ono było. Pan Rzemyk przyłożył mi z całej siły. „Ałaaaa” – wrzasnąłem na całe gardło, niemal dorównując Olkowi. Trenerowi chyba o to właśnie chodziło, bo zaraz potem otrzymałem jeszcze dwa tnące razy rzemieniem i za każdym razem profilaktycznie wydarłem się na cały głos.
- Ogarnijcie się trochę, za dwie minuty zebranie całej drużyny na zewnątrz – rzucił jeszcze pan Zbigniew chowając rzemień do kieszeni, po czym pospiesznie wyszedł z szatni. Dopiero wtedy podnieśliśmy się do pionu i zaczęliśmy się ubierać. Na tyłkach najbliżej mnie stojących Jarka i Olka dostrzegłem cienkie, czerwone pręgi. Podobne pewnie zdobiły teraz też moją pupę.
- Słuchaj, Tomek – zwrócił się do mnie Konrad, gdy już wszyscy wciągnęliśmy majtki i spodenki na obolałe tyłki – Jak Rzemyk leje, to wrzeszcz, krzycz, bo inaczej będzie lał coraz mocniej.

- Skąd miałem wiedzieć… – mruknąłem
- U niego tak jest zawsze – powiedział Jarek – Więc dobrze ci radzimy, pamiętaj następnym razem.

- Następnym razem?! – zdziwiłem się
- A co, myślisz, że nie będzie następnego razu? – roześmiał się Konrad – Stary, u Rzemyka się dostaje w dupę za wszystko. Ja już nawet nie pamiętam, ile razy od niego oberwałem, ale Jarek liczy swoje lania. Ile to razy dostałeś już, Jarek?

- Siedemnaście lań w ciągu dwóch lat – wyrecytował Jarek – Ale na szczęście wszystkie sam na sam, albo tak jak teraz. A Olo dostał kiedyś przed całą drużyną, na sali gimnastycznej. Prawda, Olo?

- Weź mi, kurwa, nie przypominaj… – warknął Olek
- Hehe, no właśnie – zaśmiał się Jarek, po czym zwrócił się do mnie – Ty masz, młody, jeszcze przed sobą półtora roku z Rzemykiem, więc zapamiętaj sobie podstawowe zasady. Po pierwsze, jak Rzemyk mówi, że robimy wypinkę, to o nic nie pytasz, tylko bez ociągania się wypinasz gołą dupę tak, jak my przed chwilą.

- I po drugie, jak dostajesz lanie, to drzesz się, najlepiej tak, jakby cię ze skóry obdzierali – dodał Konrad
- Ale to głupio jakoś tak… – przyznałem
- No to nie musisz się koniecznie drzeć – powiedział Jarek – Możesz tak jak Konrad, jęczeć pod nosem, takie „ach”, czy jakoś tak… Ale dawaj znać, że cię boli. Rzemyk z jakiegoś powodu to lubi. To znaczy… chyba to mu daje sygnał, że kara jest dotkliwa, czy coś.
- No, a czasami robi jeszcze „chórek” – dodał Konrad – Wtedy ustawia ludzi tak jak nas przed chwilą, ale bije wtedy tylko jeden raz na jedną dupę i następnego. I wtedy jeden nie skończy jeszcze wrzeszczeć, a już drze się następny, i następny. I dlatego nazywamy to „chórek”.

- A jak dojdzie do końca kolejki to co? – zapytałem
- To od początku oczywiście! – zaśmiał się Jarek – I tak z pięć razy. Co, myślałeś, że skończy na jednym razie na każdą dupę?

- Eee, no nie… – przyznałem – W ogóle… no… dzięki wam, chłopaki, za te wszystkie wskazówki.

- Spoko – rzucił Konrad – I tak to wszystko poznasz pewnie na własnej skórze. A teraz chodźmy na zbiórkę, bo znowu oberwiemy, jak się spóźnimy…
Rozmowa na temat technicznych szczegółów kar cielesnych u pana Rzemyka oderwała na chwilę moje myśli od wydarzeń bieżących, które rozgrywały się nieopodal, na boiskach. Teraz jednak, wychodząc z szatni, przypomniałem sobie, że za kilkanaście minut rozpoczyna się decydujący dla naszej drużyny mecz. Jeśli przegramy z „wieśniakami”, stracimy jakiekolwiek szanse na awans do półfinału i trzeci mecz będzie dla nas już tylko o przysłowiową „pietruszkę”.
Wyszliśmy w takim samym składzie, jak na gospodarzy. Wcześniej były oczywiście drużynowe narady, mobilizacyjne gadki, że jeszcze nie wszystko stracone, ale gołym okiem widać było, że atmosfera w ekipie jest kiepska i chyba nawet trener już jakby podświadomie pogodził się z tym, że z dzisiejszych zawodów wrócimy na tarczy. Właśnie – ciekawe, jakie są za to kary przewidziane w „taryfikatorze” pana Rzemyka… Skoro po jednym przegranym meczu dostaliśmy po pięć rzemieni, to ile kosztować nas będzie klęska na całym turnieju? I czy „wypłata” nastąpi od razu, czy dopiero po powrocie do szkoły?
Pogrążających się w takich idiotycznych rozważaniach, nawet nie zauważyłem, gdy rozpoczął się mecz. Na szczęście przeciwnicy zaczęli niemrawo, ale nasi w ogóle nie potrafili tego wykorzystać. A po chwili szybka kontra i już przegrywaliśmy 0-1… Potem wprawdzie złapałem kilka piłek, ale przy jednej z akcji nie miałem szans i do przerwy było 0-2. Obrońcy nadal byli zagubieni, trener nawet dokonał jednej zmiany, ale niewiele to zmieniło. Ja też jakoś zupełnie nie umiałem się odnaleźć w bramce. Wciąż byłem jeszcze w lekkim szoku po kontuzji Grześka i nagłym, niespodziewanym wejściu do gry. Lanie po pierwszym meczu też zrobiło swoje i chociaż dzielnie walczyłem z natrętnymi myślami o cielesnych konsekwencjach kolejnej porażki, to ilekroć pochyliłem się do przodu, opierając dłonie na kolanach, i naprężając w ten sposób pośladki, piekący ból przypominał o zaliczonych kilkanaście minut temu rzemykach. Konrad, Jarek i Olek pewnie czują to samo, a nawet gorzej, bo oni przecież cały czas biegają…
Na drugą połowę wyszliśmy jak na ścięcie. W 20 minut, przy tak beznadziejnej grze, trudno było liczyć na odwrócenie sytuacji. Kilka chwil po wznowieniu gry Jarek wycofał do mnie piłkę, a ja, nie mając pomysłu co z nią zrobić, wykopnąłem daleko w pole i wysoko w górę jednocześnie. I wówczas stało się coś, co – zdradzę Wam to już teraz – odmieniło przebieg całego turnieju. Piłka dziwnie skozłowała na połowie rywali. Odbiła się mocno od ziemi, przelobowała wychodzącego do niej bramkarza, który śmiesznie minął się z nią w powietrzu, a to z kolei wykorzystał niezawodny Marek, dobiegając do piłki i wbijając gola na 1-2. I w tym momencie wszyscy podbiegli… do mnie, gratulując mi niekonwencjonalnego i skutecznego zagrania. A wtedy we mnie coś jakby pękło, jakby przeskoczyła mi jakaś zapadka w mózgu. Zapomniałem o wszystkim, co działo się do tej pory, zapomniałem, że jestem w grupie, w której wciąż niezbyt pewnie się jeszcze czuję i o całej reszcie z tym związanej. Poczułem za to jakiś niebywały „team spirit”, jakąś niesamowitą łączność z kolegami i odpowiedzialność za wynik. Oraz wiarę w to, że jeszcze ten mecz można wygrać. Jeszcze przed wznowieniem gry krzyknęliśmy mobilizująco, poklepaliśmy się po plecach, a potem… rozpętało się piekło. Dla naszych przeciwników oczywiście. Nie minęła minuta, a wyrównaliśmy na 2-2. Zaraz potem Marek wbił bramkę na 3-2 niemal z połowy boiska. Rywale nie wiedzieli, co się dzieje. Odbieraliśmy im piłkę w każdym miejscu boiska, byliśmy szybsi, silniejsi i sprytniejsi. Graliśmy tak, jak powinniśmy grać od początku zawodów. Graliśmy tak, jak umiemy.
Mecz „o wszystko” wygraliśmy 5-2. Ostatni mecz w grupie nie miał już historii – kolejnych przeciwników rozbiliśmy 7-0. Ponieważ gospodarze wygrali wszystkie swoje mecze, wyszliśmy z grupy na drugim miejscu i w półfinale trafiliśmy na trudniejszego rywala – zwycięzców grupy B, reprezentację drugiej miejskiej szkoły. Mecz półfinałowy był ciężki. Pojawiło się już sporo kibiców, bo nauczyciele skrócili lekcje większości klas. Ale ja na gęstniejący tłum w ogóle nie zwracałem uwagi. Stałem w bramce tak skoncentrowany, jak chyba jeszcze nigdy nie byłem. Walka była wyrównana, do przerwy 0-0, a nasi obrońcy świetnie się spisywali, zwłaszcza niepozorny Olek, nie dopuszczając prawie do groźniejszych sytuacji pod moją bramką. A gdy już rywalom udało się przedrzeć, ja pewnie łapałem albo wybijałem wszystkie strzały. Pod koniec meczu, w zamieszaniu podbramkowym, Michał wbił bramkę na 1-0 dla nas. Teraz trzeba było tylko to utrzymać i zagramy w finale! Tu zaczynała się moja robota, ale na szczęście nie miałem dużo pracy, bo przeciwnicy odpowiedzieli tylko dwoma groźniejszymi strzałami z dystansu.
Finał! Jeszcze trzy godziny temu to brzmiało jak ponury żart, a teraz było faktem – gramy w finale międzyszkolnego turnieju. Oczywiście z gospodarzami zawodów, z reprezentacją szkoły sportowej, mającymi w dodatku za sobą niemal całą, coraz liczniejszą publiczność. Atmosfera była gorąca jak letnie popołudnie na Saharze. Emocje udzieliły się nawet trenerowi, który biegał przy ławce nakręcony, jakby wypił o dwie kawy za dużo. Sam zresztą z tych emocji niewiele pamiętam, poza przeraźliwymi gwizdami kibiców, odzywającymi się za każdym razem, gdy nasz zespół był przy piłce. Na boisku tymczasem trwała potworna walka. Z gospodarzami mierzyliśmy się już drugi raz tego dnia, ale teraz to my mieliśmy przewagę psychologiczną. Chociaż to nadal oni byli faworytami, bo chyba jednak nieco lepiej od nas grali w piłkę. My natomiast przeciwstawiliśmy im ogromną wolę walki i determinację. Byliśmy zespołem, jednością, i mimo zmęczenia, każdy z nas na boisku dałby się wtedy chyba pokroić za kolegę. Dzięki temu, do przerwy wynik był bardzo wyrównany (2-2).
W drugiej połowie miałem jeszcze trudniej. Bo gdy poprzednio za moją bramką był płot, a w tle jakieś pola, tak teraz miałem za bramką kibiców gospodarzy – chyba jakąś całą klasę, w dodatku mocno jednorodną, bo składającą się wyłącznie z chłopaków. Którzy przez cały czas starali się mnie deprymować gwizdami i okrzykami, wśród których „Ty dupku!” należało do najłagodniejszych. Nasi obrońcy biegali po całej powierzchni boiska, więc aż tak tego nie słyszeli, ale ja nie mogłem za bardzo ruszyć się z mojej bramki. A ignorowanie tego, przy takich emocjach i tak napiętych nerwach, przychodziło mi coraz trudniej. A mecz? Najpierw strzeliliśmy na 3-2 i za wszelką cenę staraliśmy się taki wynik „dowieźć” do końca. Niestety, pomimo heroicznej walki naszych obrońców, oraz tego, że zwijałem się jak w ukropie, rywale odpowiedzieli golem. Mecz zakończył się wynikiem 3-3. A ponieważ regulamin nie przewidywał dogrywki, sędzia od razu zarządził rzuty karne.
Strzelane miały być, niestety, na tę bramkę, za którą stali nieprzychylni nam kibice. Kakofonia gwizdów osiągnęła apogeum. Pierwszego karnego nie obroniłem, ale Michał też trafił dla nas. Potem rywale nie trafili w bramkę, ale my też nie – Olek uderzył obok słupka. Potem znowu nie udało mi się obronić, a w dodatku nie trafił też Konrad – jego strzał obronił bramkarz rywali. Ekipa za bramką eksplodowała radością. Nasza sytuacja była krytyczna, przegrywaliśmy 1-2 po trzech seriach. Jeśli teraz znowu rywale trafią, a nasz zawodnik przestrzeli, przegramy mecz. Dlatego od mojej obrony tak wiele zależało. Stanąłem na linii, usiłowałem się skupić jak tylko potrafiłem najmocniej, ale gwizdy kibiców świdrowały mi czaszkę. Sędzia gwizdnął, zawodnik rywali podbiegł do piłki, strzelił, a ja instynktownie rzuciłem się w lewo i wybiłem piłkę daleko w boisko. Obroniłem karnego! W finale międzyszkolnego turnieju!
To jednak oczywiście o niczym nie przesądzało. Ale ja czułem, że znowu coś się przełamało w naszym zespole i teraz już tego nie przegramy. Mamy ich! Mamy znowu przewagę psychologiczną. Tym bardziej, że do piłki podszedł nasz najlepszy napastnik – Marek – i spokojnie pokonał bramkarza rywali. Było 2-2 i przed nami ostatnia seria rzutów karnych. Zupełnie z innymi myślami wszedłem do bramki, na kompletnym luzie. To naszym rywalom wymyka się zwycięstwo z rąk. My możemy, oni muszą. I jakby na potwierdzenie tych słów zawodnik rywali, który miał teraz strzelać, podszedł do piłki z jakimś jakby zawahaniem. Rozejrzał się niepewnie wokół siebie, wziął krótki rozbieg i strzelił… A ja tę piłkę złapałem z dziecinną łatwością. Nie odbiłem, nie przeniosłem nad poprzeczkę, tylko mocno, pewnie złapałem w ręce. A potem z radości odbiłem z całej siły o ziemię. Kibice za bramką zawyli gwizdami i przekleństwami, a mi wtedy, z tych emocji, chyba też odbiło. Moja rola skończona już w dzisiejszym meczu, teraz wszystko w rękach (a właściwie w nogach) Jarka, który miał strzelać ostatniego karnego dla nas. Ja zrobiłem wszystko najlepiej jak potrafiłem, pomimo tych gwizdów i obelg.
Oczy wszystkich, w tym sędziów, trenerów i zawodników skierowały się teraz w stronę Jarka, który przygotowywał się do egzekwowania decydującego karnego. Chyba czuł na sobie tą odpowiedzialność, bo podszedł do piłki dość niepewnie, ale wziął długi rozbiegł, przyłożył z całej siły i… piłka zatrzepotała w siatce.
Z tego, co się potem działo, naprawdę niewiele już pamiętam. Radość ze zwycięstwa w turnieju, z pokonania w finale faworyzowanych gospodarzy, mających za sobą nieprzychylną nam publiczność, była po prostu nieziemska. Najpierw wszyscy rzucili się na Jarka, który zapewnił nam zwycięstwo. Po pierwszych gratulacjach ten jednak podbiegł do mnie, potrząsnął mnie i coś mi powiedział, ale już nie pamiętam co… A potem wszyscy znieśli mnie z boiska na rękach. Wszystko działo się tak szybko, że wciąż nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Kątem oka dostrzegłem uśmiechniętego od ucha do ucha pana Rzemyka, oraz Grześka, który z obandażowaną nogą i lekko skwaszoną miną, też odbierał gratulacje. I chyba dopiero w chwili, gdy chłopaki postawili mnie na ziemi, wszystko w pełni do mnie dotarło. W kilka godzin przebyłem odległość kilku lat świetlnych. Pomogłem szkolnej reprezentacji wygrać turniej. Poszło mi milion razy lepiej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać…
- Ja pierdolę, wygraliśmy!!! – wrzasnąłem z całych sił, gdy tylko moje stopy dotknęły znowu podłoża, zapominając o tym, że zwykle aż tak nie przeklinam. I w geście triumfu uniosłem wysoko w górę ręce. Chyba jeszcze nigdy dotąd nie czułem się tak szczęśliwy. 
(pierwotnie opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl dnia 28.12.2014)   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz