piątek, 11 stycznia 2019

(37.) Drużyna


Nigdy bym nie przypuszczał, że kilkanaście sekund może się ciągnąć aż tak długo. Zaledwie przed chwilą wuefista spytał mnie, czy chcę wiedzieć, o ile minut spóźniłem się na zajęcia, a mi w tym czasie pół życia zdążyło się już „wyświetlić” przed oczami. Kiwnąłem głową potakująco, chociaż pytanie było z gatunku tych najgłupszych – nawet jeśli powiedziałbym, że nie chcę wiedzieć, to i tak bym się przecież dowiedział. Jeśli nie wprost, to pewnie poprzez polecenie pana Rzemyka, żebym wstał, oparł się o biurko, żebym zsunął spodnie, majtki i wypiął goły tyłek. A potem pozostanie mi już tylko czekać na zupełnie nowe doświadczenie – pierwsze spotkanie moich pośladków z rzemieniem...

Jak najczarniejsze myśli i prognozy biegały mi wówczas po głowie. Nie miałem pojęcia jak bardzo się spóźniłem, straciłem wtedy kompletnie rachubę czasu, zbiegając schodami z klasy polskiego do sali gimnastycznej (i tak dobrze, że nikogo nie potrąciłem przy okazji, bo przecież nieszczęścia zwykle lubią chodzić parami). Ale raczej nie ma mowy, żeby to było mniej niż cztery minuty, a tylko taki wynik chroniłby mnie teraz przed laniem. Przecież gdy brzmiał dzwonek na lekcję, wraz z dziewczynami rozmawiałem jeszcze z panią Marleną. Sprint do szatni mógł zająć około minuty, ale jeszcze przebieranie się, kolejny sprint na salę… Raczej nie ma się co łudzić, za chwilę 10 uderzeń rzemienia spadnie na mój tyłek. Ciekawe, czy to bardzo boli…? Mam nadzieję, że nie… Nie chciałbym drzeć się z bólu przy moim ulubionym wuefiście…

Tymczasem albo czas dla mnie zaczął bardzo wolno biec, albo pan Zbigniew postanowił podręczyć mnie, trzymając przez zbyt długą chwilę w niepewności. Po raz kolejny spojrzał na mnie z kamiennym wyrazem twarzy, potem charakterystycznie pomachał stoperem, znowu spojrzał na mnie, zmarszczył brwi i powiedział powoli:
- Cóż, Tomek, tym razem… chyba masz szczęście, bo spóźniłeś się 3 minuty i 53 sekundy.
Co? Naprawdę?! Na pewno dobrze usłyszałem: 3 minuty i 53 sekundy? Byłem teraz zupełnie skołowany. Mój mózg nie umiał przetworzyć prostej wiadomości. Zbyt przerażony nie potrafiłem wyciągnąć oczywistego wniosku z tej informacji. Wciąż nie bylem pewny, co to właściwie oznacza. Czyli jednak lania nie będzie?
- Eee… aha… to dobrze… – wydukałem tylko
- Nie, Tomek, to niedobrze, bo spóźniać się nie wolno – powiedział surowo wuefista – I właściwie już dzisiaj powinieneś dostać za to rzemieniem po tyłku, ale nie wiem po co wprowadziłem kiedyś ten przywilej z pierwszym spóźnieniem… No, ale w każdym razie zapamiętaj sobie, że następnym razem już nie będzie żadnej taryfy ulgowej.
- Tak, proszę pana – zapewniłem solennie
- I jeszcze jedno w tej sprawie – kontynuował wuefista – Przy każdym następnym spóźnieniu, zaraz po zajęciach nie idziesz do szatni, tylko prosto tu do mnie, do kantorka, aby otrzymać karę. Jeśli zapomnisz, albo nie przyjdziesz z jakiegoś innego powodu i będę musiał iść ci przypomnieć do szatni, wówczas zapowiedziane lanie dostaniesz nie tutaj, ale na następnym wuefie, na sali gimnastycznej, przy wszystkich kolegach. Jasne to jest?
- Tak, proszę pana – potwierdziłem pewnie, chociaż skóra aż mi ścierpła na samo wyobrażenie sobie takiej perspektywy. Lanie rzemieniem na gołą dupę, na oczach wszystkich kolegów, brrr… Chyba już wiem, dlaczego po nikogo wcześniej wuefista nie musiał przychodzić do szatni – chłopaki pilnowali tej procedury jak mogli, byle tylko nie narazić się na lanie na sali gimnastycznej.

Pan Zbigniew spokojnie wyzerował stoper i schował do szuflady. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić, więc w przypływie ulgi, że ocaliłem tym razem tyłek, zdobyłem się na odwagę i zapytałem:
- Czy w takim razie mogę już iść?
- A spieszy ci się bardzo?
- No… nie – odpowiedziałem zaskoczony
- To dobrze – powiedział pan Rzemyk już znacznie łagodniejszym tonem – Bo wezwałem cię tutaj, aby załatwić od razu dwie sprawy. Po pierwsze, to właśnie zapowiedzieć ci jak będzie wyglądać procedura po twoim następnym spóźnieniu. Bo kwestią czasu jest pewnie, kiedy ono znowu nastąpi… A po drugie, chciałem z tobą porozmawiać o szkolnej reprezentacji piłkarskiej. Masz jeszcze 10 minut wolnego czasu?
- Tak, mam – powiedziałem ze zdziwieniem
- Więc jest tak, Tomek – wuefista złożył ręce i zaczął mówić – Pewnie wiesz, że szkolna reprezentacja w piłkę nożną, której jestem trenerem, składa się głównie z chłopaków z ósmych klas. Oni jednak w czerwcu odejdą ze szkoły, pójdą do liceów, do zawodówek i gdzieś tam jeszcze. I wtedy we wrześniu musielibyśmy od nowa budować zupełnie nową drużynę. Dlatego już od kilku lat stosuję taki system, że już wiosną, zanim jeszcze chłopaki odejdą, wprowadzam do zespołu najlepszych, najzdolniejszych, najbardziej wyróżniających się chłopaków z siódmych klas. Całą wiosnę trenują oni razem z reprezentacją, razem jeżdżą na zawody, ogrywają się, występują w meczach. Tak żeby we wrześniu, gdy ci młodzi będą stanowić trzon nowego zespołu, mieli już pewne doświadczenie. Żebym wokół nich mógł budować nową reprezentację na nowy rok szkolny. Rozumiesz?
- Tak, to jest… eee… logiczne,
- Właśnie. W tym roku jednak nie zrobiłem jeszcze selekcji. W ogóle ta wiosna jakoś późno się zaczęła, mało było okazji do grania. Ale w najbliższych tygodniach zamierzam wytypować czterech-pięciu chłopaków z siódmych klas do szkolnej drużyny. Jednak już w przyszłym tygodniu są pierwsze zawody miejsko-gminne. Do tego czasu nie zdążę, więc na nie pojedziemy tylko starym składem, z chłopakami z ósmych klas. Jest jednak jeden problem. Maciek Nowakowski, może go znasz, od półrocza zmienił szkołę, przeniósł się do „trójki”. A on był naszym bramkarzem numer 2. I teraz zostaliśmy zaledwie z jednym bramkarzem, a tak nie możemy jechać na zawody. Długo nad tym myślałem, sporo cię ostatnio obserwowałem na wuefie i uważam, że powinieneś jak najszybciej dołączyć do reprezentacji, jako rezerwowy bramkarz.

O matko! Marzyłem o tym od miesięcy! Ja chyba śnię! Co za dzień! Nie tylko nie dostałem lania, ale jeszcze otrzymałem zaproszenie do szkolnej drużyny… Życie jest piękne!
- Dasz radę pogodzić treningi i zawody z nauką? – zapytał pan Zbigniew
- Tak, na pewno! – niemal wykrzyknąłem
- No, to rozumiem, że załatwione – uśmiechnął się – W takim razie widzimy się na treningu w piątek, pojutrze, o 15:00. Cały sprzęt, rękawice i tak dalej, dostaniesz na miejscu. Tylko się nie spóźnij!
- Tak, oczywiście. To znaczy… w to pojutrze? To znaczy… eee… aha… – zrozumiałem, że palnąłem głupstwo, bo chciałem zapytać, czy w ten piątek – A proszę pana, a czy za spóźnienie na trening obowiązuje taka sama kara jak za spóźnienie na WF?
- Tomek, do diabła, ty masz się W OGÓLE nie spóźniać! – zdenerwował się wuefista – Ale nie, kara za spóźnienie na trening nie jest taka sama. Bo to nie jest dziesięć tylko piętnaście razy rzemieniem. A jak dalej będziesz zadawać głupie pytania, to specjalnie dla ciebie będzie dwadzieścia.

Faktycznie, z tej radości wymieszanej z ulgą, trochę język mi się rozwiązał. Pożegnałem się szybko i niemal w podskokach ruszyłem do domu. Piłkę nożną polubiłem stosunkowo niedawno. Podczas zwykłych gierek na wuefie, chyba w szóstej klasie, raz stanąłem na bramce, bo nikt nie chciał, i mi się spodobało niemal od razu. Nie miałem jakoś talentu do biegania, kiwania, przepychania się, strzałów na bramkę. Natomiast w roli bramkarza szło mi świetnie. Zawsze miałem dobrą skoczność, a przy okazji okazało się, że również świetny refleks. I te dwie cechy rekompensowały moje skromne warunki fizyczne. Dość często szkolnymi bramkarzami zostawali wysocy albo dość dobrze zbudowani chłopcy. Ja byłem przeciętnego wzrostu i raczej szczupły, ale na bramce czułem się jak ryba w wodzie. Kolegów też to cieszyło, bo wszyscy raczej garnęli się do strzelania goli i podczas wuefowych meczów z ulgą przyjmowali, że ktoś dobrowolnie idzie na najmniej popularną pozycję, czyli do bramki. Potem już mniej ich cieszyło, gdy rzadko który z ich strzałów wpadał do mojej bramki – bo nieskromnie powiem, że szło mi naprawdę nieźle. Zwłaszcza od początku siódmej klasy. Pan Rzemyk pewnie to dostrzegł i stąd dzisiejsza niespodzianka.

Beata bardzo ucieszyła się z mojego sukcesu; zapewniła, że przyjdzie kibicować, gdy zawody będą kiedyś w naszej szkole. Rodzice sukcesy sportowe cenili nieco mniej, ale gdy zapewniłem, że stanę na uszach, żeby nie wpłynęło to negatywnie na naukę, szczerze życzyli mi powodzenia. Mama nie omieszkała kąśliwie dodać, że w razie gdyby jednak kłopoty w nauce się pojawiły, to na kolejne treningi pójdę z obolałą pewną częścią ciała, która na szczęście bezpośrednio w grze nie uczestniczy.

Po pierwszych dniach euforii, zacząłem jednak mieć wątpliwości. Jak sobie poradzę, czy nie zawiodę zaufania trenera, ale przede wszystkim jak odnajdę się w zupełnie nowej grupie – chłopaków rok starszych ode mnie, z których nie znałem bezpośrednio nikogo, a tylko niektórych z widzenia. Dwa dni takich wątpliwości wystarczyły do tego, że w piątek przed 15:00 miałem solidnego stracha. Z mocno bijącym sercem zszedłem do szatni. Kilku chłopaków już się przebierało, z każdą minutą przychodzili kolejni. Niemal każdy po wejściu rzucał w moim kierunku zdziwione spojrzenie, ale nikt nic nie powiedział, jak gdyby zupełnie mnie ignorowali. Rozmawiali tylko między sobą, o swoich sprawach. Ani słowa o „nowym”, a tego właśnie – czyli docinków, uwag – się spodziewałem. Założyłem sportowy strój i poszedłem na salę. Stanąłem w rzędzie z innymi, ale na samym końcu, nieco na uboczu. Punktualnie o 15:00, gdy wszedł pan Zbigniew, wszyscy byli już na miejscu (jego metody dyscyplinujące chyba jednak działają). Inaczej niż na wuefie, nie było sprawdzania obecności, a zamiast tego trener omówił kwestie organizacyjne:
- Słuchajcie, panowie – powiedział rzeczowo – W przyszły piątek są zawody. Jedziemy o 8:00 rano, zbiórka o 7:45 pod szkołą. Kto się spóźni – nie jedzie. Dzisiaj ćwiczymy na hali, we wtorek ostatni trening przed zawodami, pogramy wtedy na dworze, chyba że będzie mocno padać. Co jeszcze… Aha, to jest Tomek z siódmej – wskazał na mnie – nowy drugi bramkarz, za Maćka. Reszty młodych nie zdążę wybrać przed pierwszymi zawodami, więc za tydzień jedziemy w starym składzie plus Tomek. Jakieś pytania? Nie? To rozgrzewka, a ty, Tomek, chodź ze mną po sprzęt.

W chwili, gdy trener wymawiał moje imię, wszyscy jeszcze raz spojrzeli na mnie, jak gdyby chcieli sprawdzić, czy to ten sam delikwent co w szatni, ale nikt nie odezwał się słowem, żadnego ogólnego „Cześć”, czy czegoś w tym stylu.
- Panie trenerze – zacząłem nieśmiało, gdy w kantorku pan Rzemyk szukał dla mnie rękawic bramkarskich – Nie wiem jak mam się w tym wszystkim odnaleźć. Oni tak jakoś dziwnie się do mnie odnoszą, jakby mnie ignorowali… Może sam się powinienem przedstawić, pierwszy wyciągnąć rękę czy coś…?
- Daj spokój – uciął pan Zbigniew z twarzą w szafie ze sprzętem – Nie znają cię i tyle. Nie jesteś członkiem ich drużyny, dopóki cię nie poznają, nie sprawdzą, nie przekonają się, że jesteś dobry, że można na ciebie liczyć. Ale to samo przyjdzie, z czasem. Niczym się nie martw, rób swoje, a wszystko będzie okej. No spróbuj, przymierz te rękawice…

Rozgrzewka była koszmarem. Wciąż czułem się na uboczu, zupełnie obcy, nieakceptowany. Gdybym przyszedł do drużyny później, razem z kilkoma chłopakami z siódmych, przynajmniej nie byłbym sam, byłoby nas – nowych – więcej. A tak? Coś, co początkowo uznałem za wyróżnienie, stało się niemal przekleństwem. Po rozgrzewce zaczęliśmy jednak grę pięciu na pięciu i coś jakby się zmieniło. Któryś z chłopaków z mojej piątki wycofał do mnie piłkę. Uznałem to za gest zaufania, zawsze coś na początek, i spokojnie podałem ją do przodu. A potem już poszło. Obroniłem pierwszy groźny strzał, potem wprawdzie wpuściłem jedną bramkę, ale po chwili znowu obroniłem kilka trudnych piłek, w tym dwa razy w sytuacji „sam na sam”. Był jeszcze rzut wolny i jeden z chłopaków posłał taką „bombę”, że nie miałem prawa tego obronić, a jednak w ostatniej chwili wybiłem piłkę nad poprzeczkę. Na twarzy niefortunnego strzelca dostrzegłem niedowierzanie, że „młody wyciągnął takie coś”. Ogromnie mi to dodało pewności siebie. Grałem już do końca bez wpadek i chociaż wynik był sprawą drugorzędną, cieszyłem się, że moja piątka wygrała ostatecznie 4-2. Mimo to, nadal wszyscy jakby trzymali się ode mnie na dystans, żadnych pochwał typu „Dobrze grałeś”, żadnych uwag, wskazówek, czegokolwiek. Nadal jakbym poza boiskiem był trędowaty. Widocznie faktycznie potrzeba im czasu – pocieszałem się słowami trenera, chociaż liczyłem, że dobrą grą trochę ich do siebie przekonałem…

Pan Rzemyk podziękował nam za zaangażowanie, przypomniał o treningu we wtorek i poszliśmy do szatni. Zamknęły się drzwi, każdy zajął się swoimi rzeczami, gdy po chwili ktoś powiedział na cały głos:
- Hej, chłopaki, przecież mamy dzisiaj świeżaka!
- No, ale nie czekamy na resztę? – ktoś inny powiedział zdziwionym głosem
- Słyszałeś trenera, będą dopiero za kilka tygodni. A już za tydzień zawody. Mamy jechać z kimś niesprawdzonym, kto nie jest w ekipie…?
- Racja – powiedział tamten – Eee, Jarek, skocz po miskę!
Jeden z chłopaków, wysoki, rudy, wyszedł z szatni, w tym czasie dwóch innych wzięło stojący pod ścianą stolik i postawili go na środku szatni. Nie miałem czasu zbyt wiele zastanawiać się, co to wszystko znaczy, ale czułem, że ma to związek ze mną i nie bardzo wiedziałem, czy chcę być nagle w takim centrum zainteresowania. Zaraz jednak ten chłopak, który nie trafił z „wolnego”, stanął przede mną i powiedział:
- Słuchaj no, Tomek czy jak ci tam, grać umiesz, ale nie jesteś jeszcze w pełni w naszej drużynie. Drużyna oznacza, że jesteśmy jedną ekipą i trzymamy się razem na dobre i złe. A do drużyny musisz się wkupić – w tym momencie kilku chłopaków zachichotało – Jak przejdziesz test, to już za chwilę będziesz jednym z nas.
Nie miałem pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, ale długo myśleć nie musiałem. Ten, który przemawiał i jeszcze jeden chłopak wzięli mnie za ramiona i pociągnęli do stolika. Siłą zmusili mnie, abym się pochylił, kładąc brzuchem na blacie stołu. Moje nogi ledwo dotykały podłogi i musiałem stać niemal na palcach. Nie to jednak było najgorsze. Po sekundzie poczułem, jak z mojego maksymalnie wypiętego teraz tyłka ktoś zsunął spodenki. I majtki. No jasne, już wiem co teraz będzie. Chrzest, otrzęsiny, pasowanie, czy jak to się jeszcze nazywa…

Stałem (a właściwie półleżałem) tak dobrą minutę jak debil, z wypiętym gołym tyłkiem przed całą drużyną, gdy wreszcie wrócił ten Jarek. Kątem oka zauważyłem, jak na krzesełku obok mnie stawia miskę pełną wody. „To zaczynamy, ustawcie się” – powiedział ten, który wygłosił przed chwilą przemowę. A potem zamoczył prawą dłoń w wodzie i z całej siły przyłożył mi klapsa na tyłek. Zagryzłem zęby, żeby nie wrzasnąć. Wiem jak smakuje uderzenie otwartą dłonią, ale nie spodziewałem się, że mokrą ręką ciągnie aż tak bardzo. Ni to pieczenie, ni ból, ale odczułem porządnie. A tymczasem każdy z chłopaków podchodził teraz po kolei, moczył rękę w misce i wlepiał mi solidnego klapsa. Już chyba po piątym tyłek zaczął mi pulsować, chociaż z bólem nie było jednak tak źle, jak mi się wydawało na początku. Lanie ręką (nawet jeśli mokrą) i linijką stosunkowo najlepiej znosiłem, znacznie gorsze były pas i wszelkie cienkie przedmioty, które tną skórę na bardzo cienkiej przestrzeni, czyli wszystkie te trzcinki, kijki bambusowe i – jak się domyślałem, bo nimi jeszcze nie oberwałem – kabel i rzemień.

A teraz ból był w miarę do zniesienia, za to cała otoczka była dla mnie zupełną nowością. Pierwszy raz w życiu dostawałem lanie nie od dorosłego, ale od chłopaków właściwie w moim wieku, no, rok starszych. Od chłopaków, z którymi mam być w jednej drużynie, grać ważne mecze, kumplować się. Zamiast partnerskiego przywitania najpierw dostałem jednak chłodne przyjęcie, a potem przełożyli mnie przez stół, zdjęli mi majtki i wymierzają mi klapsy na gołą pupę. A może powinienem protestować już od początku? Nie dać się? Bo jeśli teraz uznają mnie za mięczaka, że dałem się zlać…?

Pogrążałem się w tych rozmyślaniach przyjmując kolejne klapsy, bo co mi pozostało? W międzyczasie odliczałem w myślach uderzenia, mając nadzieję, że to się skończy jak najszybciej. Jak mówiłem – nie chodziło o ból, ale cała otoczka była dla mnie bardzo krępująca. Chociaż nie wstydziłem się jakoś szczególnie nagości, to nie było to najprzyjemniejsze, leżenie z wypiętym, gołym tyłkiem, gdy dziesięciu obcych właściwie chłopaków kolejno wymierza na niego klapsy…
Wreszcie doczekałem się ostatniego uderzenia. Uff. Chciałem się już powoli zbierać, gdy prowadzący „uroczystość” zapytał kąśliwie: „To co, druga kolejka?”. I pośród ogólnego pomruku akceptacji, podszedł do miski, zamoczył ponownie rękę i wymierzył mi jeszcze mocniejszego klapsa niż za pierwszym razem. O mało nie wrzasnąłem, ale jeszcze zacisnąłem usta. Może oni tylko na to czekają? Aż się złamię i zacznę się drzeć albo rozpłaczę? O nie, nie dam im tej satysfakcji, chociaż już jestem na skraju wytrzymałości. Co to w ogóle ma być, jaka druga kolejka?! Nie było o czymś takim mowy! W sumie jednak czy o tym laniu była jakakolwiek mowa wcześniej…

Z zaciśniętymi zębami, wiercąc się i napinając wszystkie mięśnie, jakoś wytrzymałem kolejne dziesięć siarczystych klapsów. Woda spływała mi już po udach i łydkach, trząsłem się ni to z zimna, ni ze złości czy strachu, ale nawet nie jęknąłem, gdy ciężkie, mokre dłonie chłopaków spadały na moje gołe pośladki. Odniosłem wrażenie, że w tej drugiej kolejce jakby urządzili sobie zawody, kto mocniej mi przyłoży. Jako ostatni podszedł chłopak, który grał w przeciwnej piątce gdzieś na obronie, a którego jakby skądś kojarzyłem. Niezbyt wysoki, z krótkimi, kręconymi włosami. Teraz podszedł do mnie, lewą ręką przytrzymał mi plecy, prawą – tradycyjnie – zamoczył, po czym wlepił mi nie jednego, a pięć szybkich, mocnych klapsów na zmianę na każdy pośladek. A potem podniósł mnie do pionu i podał mi kawałek papieru toaletowego. Szybko wytarłem wodę spływającą mi po nogach, jeszcze szybciej wciągnąłem spodenki i od tego momentu, jakby ktoś dotknięciem czarodziejskiej różdżki odmienił szatnię. Zapanowała ogólna wesołość, każdy z chłopaków podchodził do mnie, podawał rękę i przedstawiał się swoim imieniem. Każdy też albo gratulował, że świetnie wytrzymałem pasowanie, albo dodawał jakieś inne wyrazy uznania. Ten wysoki, który prowadził cały „obrzęd”, miał na imię – jak się okazało – Michał i był kapitanem szkolnej reprezentacji. Klepnął mnie jeszcze w ramię i powiedział tylko „Masz jaja, młody!”, co zabrzmiało o tyle groteskowo, że był przecież ledwie rok starszy ode mnie. Natomiast pozostali zwracali się już do mnie tylko per Tomek i zaczęli traktować na równi ze sobą. Byłem teraz pełnoprawnym członkiem drużyny.

Po ubraniu się musiałem jeszcze wstąpić do kibla, dlatego wychodziłem ze szkoły ostatni. Ze zdziwieniem zauważyłem, że przed głównym wejściem czeka na mnie ten chłopak, który wymierzył mi na końcu całą serię klapsów. Miał na imię Konrad.
- Czekam na ciebie, bo chyba idziemy w tym samym kierunku – zagaił – Mieszkam niedaleko ciebie, dwa bloki dalej.
- Możliwe, tak mi się wydawało, że już cię gdzieś widziałem – zauważyłem – Fajnie, że będzie z kim wracać po treningach.
- Super wytrzymałeś „chrzest” – pochwalił mnie jeszcze raz Konrad
- Dzięki – odpowiedziałem, jak już dzisiaj kilkanaście razy – Ale po co właściwie to wszystko było?
- Zawsze tak robimy, gdy przychodzi ktoś nowy do drużyny, chociaż na razie nie było wielu okazji – wyjaśnił – Zresztą my też dostaliśmy takie lanie od starszych kolegów, gdy sami wchodziliśmy do reprezentacji. Taka tradycja.
- Ale po co? – drążyłem
- Po co? – zamyślił się – Hmm, wiesz co… chyba chodzi o to, żeby wypróbować nowego kolegę, sprawdzić, czy będzie w stanie poświęcić się dla drużyny, znieść wszystko, nawet jakieś… nie wiem… nieprzyjemności. Jesteśmy zespołem, gramy ważne mecze, rozumiesz… musimy wiedzieć, że nikt nie zawiedzie drugiego, że zawsze możemy na niego liczyć. Jeśli by ktoś protestował, poleciał na skargę do trenera czy coś, to jest u nas spalony. Byłby z nami grał i tak, bo trener go wybrał, nie?, ale nigdy nie zaufamy mu tak jak komuś, kto przeszedł chrzest i się nie rzucał.
- Aha.
- A poza tym sprawdzamy wytrzymałość „nowego” i czy nie jest mięczakiem. Jak się drze podczas klapsów, albo rozryczy, to już dużo o nim wiemy, nie? No, ale ty wytrzymałeś wszystko naprawdę ekstra – ciągnął Konrad – Pewnie często dostajesz w domu w dupę, co?
- Zdarza się – uśmiechnąłem się i żeby zmienić niewygodny temat zapytałem – A o co chodziło z tym na końcu?
- To że dałem ci pięć klapów? No, to jest dogrywka, taki ostateczny sprawdzian – powiedział Konrad – Jeśli ktoś całe lanie wytrzyma bez zająknięcia, to robimy mu na końcu jeszcze takie coś, żeby sprawdzić, czy się wtedy nie złamie.
- Aha - kiwnąłem głową, po czym zmieniłem temat - Ty jesteś obrońcą, prawda? Czyli będziemy współpracować na boisku.
- Tak, zgadza się. Ale nie miej złudzeń, na początku w meczach nie będziesz dużo grał. Ja jestem podstawowym obrońcą, ale pamiętaj że ty jesteś rezerwowym bramkarzem.
- Wiem - zapewniłem - Przede wszystkim chcę się czegoś nauczyć, a na grę przyjdzie czas.
- No - potwierdził - Ale masz rację. Na boisku musimy rozumieć się bez słów. Dlatego ważne, żebyśmy się dobrze poznali.
- Mieszkamy blisko siebie, może będziemy czasami iść do budy o tej samej porze...
- Pewnie tak - powiedział Konrad - A laskę jakąś już masz? Znaczy dziewczynę?
- Mam - przyznałem, chociaż Beata nie była jeszcze oficjalnie moją dziewczyną, ale chciałem wypaść poważniej w oczach nowego kumpla
- Ładna?
- No raczej! - obruszyłem się
- Dupa czy cycki? -
drążył Konrad
- Co?!
- No czy ma dupę bardziej... no wiesz... wypukłą czy cycki?

- Eee... - zastanowiłem się, przywołując w myślach sylwetkę Beaty - Raczej dupę. Tak, tyłek ma ekstra!
- To git! - pochwalił Konrad - I co, już z nią coś... no wiesz... ten tego...?
- Co? Nie, no coś ty! -
zaprzeczyłem - My mamy dopiero po 14 lat.
- Aaa, fakt. Wciąż zapominam, że jesteś z siódmej klasy. Bo wiesz, ja już mam rocznikowo 15 lat, niedługo skończę oficjalnie. I kumpela mi obiecała, że w dniu moich urodzin da mi dupy. Taki prezent!
- Kumpela? Czyli to nie twoja dziewczyna?
- No... przyjaciółka bardziej... Starsza ode mnie. Ale znamy się bardzo długo, kiedyś mieszkaliśmy w jednym bloku. I wyobraź sobie, taka laska, że każdy z liceum się za nią ogląda! 
- I nie ma faceta? - zdziwiłem się
- No nie... jeszcze nie... -
powiedział Konrad - Ale nawet jakby miała, to przecież mi obiecała, nie?
- Na pewno właśnie seks miała na myśli?
- No człowieku! -
obruszył się Konrad - Jeszcze parę tygodni temu gadaliśmy i mówiła, że aktualne. Że w dniu moich urodzin się wypnie i pozwoli mi robić co chcę. Mogę ją rżnąć ile będę chciał, aż skończę, nawet godzinę.
Coś mi się to wszystko wydawało jakieś dziwne i naciągane. Albo Konrad miał faktycznie nietypową kumpelę, albo był po prostu megalomanem i lubił wyolbrzymiać różne rzeczy.
- Zazdrościsz, nie? - spytał, widząc moje zamyślenie
- Eee, no, trochę - wydukałem
- A ta twoja to chociaż loda ci już robiła czy tylko robótki ręczne na razie? - ciągnął temat, w który nie bardzo chciałem się zagłębiać
- Wiesz co, nie bardzo mamy gdzie na razie... - wymyśliłem na szybko wymówkę - U niej na chacie ciągle ktoś jest, u mnie też starzy popołudniu... 
- No, to chujnia trochę - przyznał - Ale wiesz, palcówę to można zawsze na ławce w parku. A loda to w kiblu, albo nawet w szatni, za szafkami tam z tyłu, po lekcjach, gdy już nie ma prawie nikogo w budzie.
- Niby tak, pomyślimy o tym - wybrnąłem, jednocześnie wyobrażając sobie jaki armagedon by nastąpił, gdyby ktokolwiek, nawet sprzątaczka albo któryś z uczniów natrafiłby na sytuację, gdy po lekcjach, w szatni, stoję gdzieś w kącie ze spuszczonymi majtkami, a Beata robi mi loda... Natychmiast by pewnie przyjechała Policja i oboje trafilibyśmy do poprawczaka. Na szczęście, pomimo urojeń Konrada, mamy jeszcze czas na te rzeczy i mimo, że czasami pojawiają się różne fantazje, to aż tak bardzo nas do tego nie ciągnie. A Beata nawet nie uczyniła jeszcze na ten temat żadnej aluzji. I dobrze, niech tak na razie zostanie. Najpierw zacznijmy ze sobą "chodzić". A Konrad niech się dupczy z kim chce.

Zbliżyliśmy się wreszcie do mojego bloku, co ucięło tę kłopotliwą dyskusję. Konrad podał mi rękę na pożegnanie i ruszyłem w kierunku mojej klatki. Chyba pierwszy raz w życiu po laniu bardziej niż tyłek bolała mnie inna część ciała. Huśtawka nastrojów, silny stres, nadmiar wrażeń dzisiejszego dnia – wszystko to zaowocowało bólem głowy. I mam tylko tydzień, żeby nauczyć się panować nad nerwami. Już w przyszły piątek zawody, a tam wszystko będzie jeszcze trudniejsze. Obcy teren, obcy ludzie, rywalizacja, wysoka stawka w grze… Ale tym zacznę się martwić od jutra. Na razie najważniejsze, że jestem w drużynie. I nie tylko na papierze, ale naprawdę. Chociaż cena, jaką trzeba było za to zapłacić była spora, chłopaki już po pierwszym treningu uznali mnie za „swojego”. I teraz tylko to się liczy.

(pierwotnie opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl dnia 5.03.2014) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz