środa, 9 stycznia 2019

(35.) Wieczór przy świecach


Z pewnością mieliście kiedyś tak, że gdy pewnego dnia wydarzyło się bardzo wiele, to następnego dnia po przebudzeniu wydawało się wam, że od poprzedniego poranka minęło znacznie więcej niż tylko jeden dzień. Ja miałem tak właśnie następnego dnia po tych pamiętnych wydarzeniach. Gdy tylko obudziłem się, pomyślałem, że to wszystko, to był tylko sen. A gdy uzmysłowiłem sobie, że jednak nie, byłem przekonany, że od chwili, gdy budziłem się ostatni raz, minęły całe tygodnie. A to był tylko jeden dzień; jeden dzień – istne szaleństwo. Wczoraj wstawałem z myślą, że po szkole dostanę od Mamy lanie. W międzyczasie jednak poznałem Beatę, zostałem z nią po lekcjach, aby jej wytłumaczyć matmę, potem zrezygnowany wlokłem się do domu, a gdy już stałem przed Mamą z wypiętym tyłkiem oczekującym na pasek, nieoczekiwanie z opresji wybawiła mnie właśnie nowa koleżanka. Nie tylko nie oberwałem ani jednego klapsa, ale też usłyszałem sporo ważnych rzeczy o niej. A potem Mama zrobiła nam obiad i przyniosła do pokoju (!). I uczyłem się z Beatą przez ponad dwie godziny. I powiedziała mi, że mam fajny tyłek (a co ja mam zrobić z tą informacją…? zrewanżować się tym samym…? czemu człowiek jest tak głupi w tych sprawach…). I odprowadziłem ją prawie do jej domu, czyli starej kamienicy z mieszkaniami socjalnymi. I wracałem do domu naładowany radością i energią, chociaż właściwie nie wiedziałem czemu… Tak, wczoraj sporo się działo. A dzisiaj jak zwykle muszę iść do szkoły. Jakie to banalne i głupie… Na szczęście dzisiaj tylko pięć lekcji, w tym wf. No i popołudniu ponownie uczymy się z Beatą. Chyba to polubiłem. A właściwie to ją polubiłem.

W szkole było jak zwykle. To tylko w mojej głowie było inaczej. Trudne było to wtedy dla mnie do pojęcia, ale ze zdziwieniem odkrywałem, jak zmiana nastawienia może zmieniać całe postrzeganie świata. Gdy człowiek jest radosny, szczęśliwy, nic go nie nurtuje, zupełnie inaczej odbiera świat. Nawet polski z panią Marleną, który zwykle jawił się jako najcięższa gehenna, teraz minął szybko i bezboleśnie. Co więcej, dowiedzieliśmy się, że już za dwa tygodnie lekcje z nami rozpocznie pani praktykantka, a pani Marlena usunie się w cień (szkoda, że nie na zawsze, a jedynie na miesiąc…). Ale żeby nie było nam za wesoło, to jeszcze przed przybyciem praktykantki dostaliśmy zadanie bojowe – nauczyć się na pamięć spory fragment „Pana Tadeusza” i wyrecytować na środku klasy. Już za tydzień. No chyba ją pogięło (zresztą, nie pierwszy raz…). Teraz jednak dość łatwo przyswoiłem niepomyślną informację, a pięć minut po dzwonku, zamiast ją roztrząsać jak dawniej, zupełnie o niej zapomniałem. Kurczę, częściej chcę być w takim stanie umysłowym! Wszystko się wydaje takie proste.

Oczywiście, nie zapomniałem zupełnie o moim „poprzednim życiu”, ale starałem się je oddzielić – jak pewien były premier – grubą kreską. Przede wszystkim miałem nadzieję, że jeszcze przez jakiś czas nie spotkam Eweliny. Pokłóciliśmy się śmiertelnie i chociaż trochę racji miała, nie zamierzałem jej tego przyznawać, a nawet jeśli bym chciał, to i tak nie wiedziałbym jak to zrobić. Parę fajnych chwil i trochę mniej fajnych przygód razem przeżyliśmy, wydawało mi się wtedy, że nieźle się dogadujemy, jednak teraz, patrząc wstecz, myślałem, że jednak nic więcej by z tego nie było, żadnego „chodzenia ze sobą”, skoro pożarliśmy się przy pierwszej lepszej okazji. Czasem tylko było mi jej trochę żal, bo przecież obiecałem pomóc jej w nauce i podciągnąć oceny w tym semestrze… Trudno, będzie sobie musiała poradzić sama. A że nie wiedziałem, jak się zachować przy ewentualnym spotkaniu na korytarzu, to starałem się jej unikać. Było to dość łatwe, bo przecież znałem niemal na pamięć jej plan lekcji. Dlatego swobodnie mogłem kluczyć korytarzami, aby nie wpaść na nią gdzieś pod klasą, oraz tak schodzić do szatni po lekcjach, by mieć pewność, że jej tam nie spotkam. Zresztą ona również znała mój plan, a skoro nie zetknęliśmy się nigdzie w szkole od czasu tej kłótni (kilka razy mignęła mi tylko gdzieś w tłumie burza kasztanowych włosów), oznaczało to pewnie, że ona także unika mnie. I dobrze. Może problem po prostu rozwiąże się sam.

W przeciwieństwie do Eweliny, bardzo pragnąłem za to wpaść na Dawidka. Odkąd jego niecny plan obrócił się przeciw niemu i sam oberwał lanie na moich oczach, może wreszcie czegoś się nauczył i spokorniał. Chciałem jednak spojrzeć mu w oczy i posłać mu taki złośliwy uśmiech jaki on posłał mnie, gdy wtedy w grudniu w kiblu dostawałem na gołą pupę klapsy od jego wychowawczyni. Zemsta jest słodka, ale musi być doprowadzona do końca. A mi wciąż brakowało tego zamknięcia, zakończenia. Niestety, w ciągu dnia nie było na to szans. Klasy nauczania początkowego mieściły się w odrębnym skrzydle szkoły, a w trakcie przerw nauczyciele pilnowali, aby nikt ze starszych uczniów nie chodził tamtym korytarzem i nie niepokoił „maluchów”. Po lekcjach nie było lepiej. Kilka razy dostrzegłem przy wejściu do szkoły któregoś z rodziców Dawidka. Pewnie cofnęli mu pozwolenie na samodzielne powroty do domu i odbierali go ze szkoły osobiście (w sumie nie dziwiłem im się), więc jakakolwiek konfrontacja z nim w obecności jego mamy lub taty mogłaby się bardzo źle skończyć dla mojego tyłka. A ja teraz wyjątkowo nie miałem nastroju na jakiekolwiek lanie. Trudno, może wkrótce nadarzy się okazja i wpadnę na małego cwaniaczka w szatni, albo gdziekolwiek bez świadków. Potrzebuję tylko kilku sekund, chcę mu jedynie posłać złośliwy uśmiech i może powiedzieć parę słów. Na pewno będzie na to szansa.

Z tym optymistycznym przekonaniem poszedłem na wf. Jak przewidywałem – graliśmy w nogę, a ja tradycyjnie stałem na bramce. Puściłem tylko jednego gola, obroniłem dwa karne i moje szanse na występ w reprezentacji szkoły jeszcze w tym semestrze znacznie wzrosły. Ale mi się dzisiaj wszystko pięknie udaje!

Niemal biegiem pokonałem drogę do domu. Beata przyjdzie dopiero o 17:00, ale przedtem muszę jeszcze odrobić własne lekcje (odkąd zostałem „korepetytorem”, bardzo zaczęło brakować mi wolnego czasu), wybrać fragment „Pana Tadeusza”, który będę recytować na polskim, oraz przede wszystkim wykąpać się. Po 45 minutach grania w nogę, człowiek jest spocony jak szczur….
Wziąłem szybki prysznic, potem przejrzałem naszą narodową epopeję i wybrałem początek Księgi XI. Jutro na polskim trzeba przedstawić pani Marlenie swój wybór do akceptacji (dwie osoby nie mogą recytować tego samego; ciekawe czemu aż tak jej na tym zależy?). Kontakt z literaturą piękną sprawił, że zgłodniałem, więc poszedłem do kuchni odgrzać sobie przygotowany przez mamę obiad. Następnie obejrzałem coś w telewizji, przygotowałem materiały dla Beaty i gdy zegar wskazywał prawie czwartą wreszcie zabrałem się za własne lekcje. Na dworze było dziś pochmurno, przy moim biurku już niemal ciemno, więc włączyłem sobie lampkę i spokojnie zabrałem się do pracy. Miałem jeszcze godzinę.

Nagle, ledwie po pięciu minutach pisania, błysnęło i lampka zgasła. Przepaliła się żarówka? Podszedłem do drzwi, żeby zaświecić dużą lampę, ale nie działała. Prądu nie było w całym domu! Czyżby moja lampka na biurku wywaliła całą instalację? W międzyczasie mama wróciła z pracy, więc wyjrzała na klatkę schodową. Tam też nie było prądu, podobnie jak u najbliższych sąsiadów. Wyglądało na to, że awaria dotyczyła przynajmniej całego naszego bloku. Spojrzałem przez okno – w sąsiednich blokach również nigdzie nie świeciło się w oknach… Teraz zaczęło się gorączkowe poszukiwanie świec, latarek i wszystkiego, co potrafi oświetlać otoczenie bez korzystania z prądu. Takie awarie zdarzały się już coraz rzadziej, więc wszystkie te przedmioty były coraz głębiej w mieszkaniu chowane. A znaleźć je teraz w półmroku nie było łatwym zadaniem. Zresztą, cały czas byłem przekonany, że w każdej chwili prąd włączą. Minuty jednak mijały, a nic takiego się nie działo. A dzień, mimo że wiosenny, był tak pochmurny, że ciemność zapadała coraz szybciej. Wreszcie, gdzieś za kwadrans piąta, Mama nagle zapytała mnie:
- Tomek, a dzisiaj przecież miała przyjść Beatka, się uczyć, prawda? Chyba trzeba by jej dać znać, żeby się nie fatygowała, bo jeśli to jest duża awaria, a na to wygląda, to prądu może nie być przez cały wieczór. A przy świecach się za wiele nie nauczycie…
- O cholera! – zakląłem, nie patrząc na obecność mamy (która zwykle tępiła każde przekleństwo z moich ust, nawet tak niewinne jak to) – Zupełnie zapomniałem przez to wszystko… Ale jak jej dać znać? Przecież oni tam nie mają chyba telefonu?
- Na pewno nie mają – potwierdziła Mama – To na co czekasz? Leć!

Istotnie, było to jedyne rozwiązanie. Może dobiegnę tam w 10 minut. Beata wprawdzie już wyjdzie z domu, ale nie ujdzie daleko. Przełożymy naukę na jutro na przykład, a ten czas dzisiaj będzie mogła wykorzystać, żeby pomóc swojej mamie. Uczyć się u niej – jeśli mają prąd – nie ma sensu, bo przy tylu osobach w jednym pomieszczeniu nie byłoby to efektywne, a o jakimkolwiek skupieniu nie mogłoby być mowy. Wsunąłem szybko buty, w biegu ubrałem kurtkę i wypadłem na skąpaną w ciemnościach klatkę schodową. Oczywiście nie było to dla mnie żadnym problemem, znałem ją jak własną kieszeń, więc zbiegałem z trzeciego piętra jak wariat, przeskakując po dwa schody. Jednocześnie zamyśliłem się, czy zdążę spotkać Beatę, czy się z nią gdzieś nie minę, może przecież pójść jakąś inną drogą, zatem najlepiej byłoby złapać ją jeszcze pod samym jej domem. Pogrążony w tych myślach, gdy byłem już prawie na parterze, nagle na kogoś wpadłem. Cichy jęk, głuchy stuk, coś poleciało na podłogę i się po niej potoczyło. Zatrzymałem się w szoku. Ktoś wchodził po schodach, a ja pędząc z góry, wpadłem na niego z całym impetem. Po dwóch sekundach zagadka się rozwiązała. „Co tu się dzieje?! Co to ma znaczyć?!” – rozpoznałem głos naszej sąsiadki z pierwszego piętra. A mój wzrok, trochę już oswojony z ciemnością, dostrzegł jej sylwetkę ciężko podnoszącą się z podłogi. Wokół leżały rozsypane z reklamówek zakupy. Co ja narobiłem…

- Ja przepraszam, ja zagapiłem się… – powiedziałem jakby nie swoim głosem
- Tomek, to ty? – bardziej zapytała niż stwierdziła fakt, a ja wtedy… uciekłem
- Czekaj, pomóż mi… – usłyszałem jeszcze za sobą jej wołanie, a potem szczęk klucza w którymś mieszkaniu na parterze…
Tak, kompletnie spanikowałem wtedy. Jasne, że powinienem zostać, pomóc jej podnieść się, pozbierać zakupy, przeprosić i pewnie sprawy by nie było. Ale tak byłem skupiony na moim zadaniu, na zawiadomieniu Beaty, że pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, to ta, że teraz to już w ogóle nie zdążę. Dodatkowo przemknęło mi przez głowę, że znowu zrobiłem coś złego, a moją decyzję wzmocniło jeszcze to, że sąsiadka nie była pewna, kto na nią wpadł. Ach, gdybym się nie odezwał w ogóle, to nawet nie wiedziałaby kogo podejrzewać… Ale w takich chwilach naprawdę nie myśli się racjonalnie…

Biegłem przez pogrążone w ciemnościach osiedle (to naprawdę musi być jakaś poważna awaria!), myśląc to o Beacie, to znowu o tym, co zdarzyło się przed chwilą. Mam nadzieję, że sąsiadce nic się nie stało. Na pewno ktoś pomógł jej się pozbierać, bo słyszałem otwierające się drzwi któregoś z mieszkań. Ale co ona dalej z tym zrobi? Będzie szukać winowajcy? Pani Kalipska, bo tak się nazywała, mieszkała z mężem na pierwszym piętrze odkąd pamiętałem. Ich dorosłe już dzieci dawno się wyprowadziły. Sprawiała wrażenie bardzo nieprzystępnej, chociaż gdy się jej mówiło „Dzień dobry”, to zawsze odpowiadała miło i nieraz z uśmiechem. Jednak jej wygląd miał w sobie coś, co kojarzyło mi się z surową i stanowczą osobą. Mimo przekroczonej pięćdziesiątki bardzo smukła sylwetka, zawsze bardzo oficjalny ubiór (pracowała chyba w Urzędzie Miasta), okulary, a do tego zimny, niski głos. Nie wróżyło to dobrze. Na tyle, na ile ją znałem, podejrzewałem, że zacznie dochodzić, kto się z nią zderzył na schodach. A ja jestem pierwszym podejrzanym. Pójdzie do mojej mamy? A ona jej potwierdzi, że przed chwilą wybiegłem z domu? Mama nie utrzymywała z panią Kalipską żadnych bliższych kontaktów, miałem nawet wrażenie – sądząc z rozmów pomiędzy moimi rodzicami – że niespecjalnie ją lubi. Może więc nie będzie miała ochoty ułatwiać jej zadania… Właściwie to była jedyna moja szansa. W przeciwnym wypadku, nie uniknę kary…

Na szczęście złapałem Beatę chwilę po tym, gdy wyszła z domu i nie uszła jeszcze daleko. U niej prąd był, ale ten jej budynek znajdował się poza obrębem naszego osiedla, właściwie to nawet była już inna dzielnica, więc na pewno zasilanie też mają z innej linii. Porozmawialiśmy na dworze przez parę minut i umówiliśmy się na wspólną naukę na jutro, o ile włączą prąd do tego czasu (nie wyobrażałem sobie, że mogłoby być inaczej). Jednak wracając, już normalnym krokiem, przez zaciemnione ulice, pomyślałem, że w sumie wszystko jest możliwe. Gdy gdzieś wyłączą wodę, to czasami nie ma jej kilka dni i dowożą beczkowozami. Zatem pewnie z prądem może być podobnie…
Na schodach, w miejscu gdzie wpadłem na sąsiadkę, nie było już żadnych śladów czegokolwiek. Na palcach przemknąłem przez pierwsze piętro, obok drzwi jej mieszkania i z ciężko bijącym sercem wszedłem do własnego. Mama siedziała w kuchni przy zestawie pięciu świeczek i rozwiązywała krzyżówkę.
- Zdążyłeś? – podniosła głowę znad stołu, gdy pokazałem się w korytarzu
- Tak, złapałem ją prawie pod domem – potwierdziłem, a jednocześnie zaświtała mi nadzieja, że może sąsiadki tu nie było i mama o niczym nie wie
Zdjąłem buty, odwiesiłem kurtkę i z tą nadzieją ruszyłem w kierunku mojego pokoju.
- Zaczekaj, chodź tu – zawołała mama, a mnie zmroziło – Była tu niedawno pani Kalipska, niedługo po twoim wyjściu. Mówiła, że wracała z zakupami do domu, gdy na klatce schodowej ktoś na nią wpadł, kto szybko zbiegał ze schodów. Wiesz coś o tym?
- No… spieszyłem się, sama widziałaś i eee… nie zauważyłem jej, tak cicho szła… – przyznałem, uznając, że w tej sytuacji próba wymigania się nie ma sensu. Zbyt dużo dowodów było na moją niekorzyść…
- Rozumiem, zawsze się może zdarzyć – powiedziała mama spokojnie – Ale też podobno nie zatrzymałeś się, żeby jej pomóc, nie sprawdziłeś czy wszystko w porządku, tylko uciekłeś…
- … – odpowiedziałem tylko kłopotliwym milczeniem
- Tak cię z tatą uczyliśmy?! – krzyknęła mama aż podskoczyłem – Żeby uciekać?! Bo mi się wydaje, że jednak nie. Że trzeba pomagać innym, jak się ma możliwość. A już zwłaszcza, jak się samemu coś spowodowało… A ty co?! Takiego wstydu nam narobiłeś! Wczoraj byłam z ciebie taka dumna, że pomagasz tej dziewczynie, ale widać, że u ciebie nic trwałego nie ma…
- Spanikowałem… – powiedziałem w końcu, spuszczając głowę – Nie wiedziałem, co zrobić… Przepraszam…
- Nie mnie powinieneś przepraszać, tylko panią Kalipską…
- Ale nic jej się nie stało…?
- No mam nadzieję. Była tylko bardzo zdenerwowana, gdy tu przyszła. A ja mam już dość świecenia za ciebie oczami. W szkole, teraz przed sąsiadami… Już naprawdę nie wiem jak z tobą rozmawiać, żeby coś na dłużej do ciebie trafiło…
- Rozumiem… – powiedziałem zrezygnowany – To… eee… tutaj czy w pokoju?
- Co tutaj czy w pokoju? – zdziwiła się mama
- No… lanie… – bąknąłem – Przecież dostanę, prawda?
- Tak, powinieneś dostać i to tak, żeby przez tydzień nie usiąść na tyłku – potwierdziła mama – Ale pani Kalipska bardzo prosiła, żebym cię nie karała, tylko przysłała do niej.
- Słucham?!
- Pójdziesz do niej, najlepiej zaraz, i przeprosisz ją – powiedziała mama stanowczo – Ona chce też z tobą porozmawiać. A jeśli będzie chciała wymierzyć ci karę, to masz zrobić co ci każe. Bez gadania, rozumiesz?!
- Tak – potwierdziłem
- No… Mam zresztą nadzieję, że ci wymyśli jakąś karę, bo nie może ci to ujść na sucho. Tym razem zrezygnuję z karania cię, bo mnie pani Kalipska uprosiła, ale następnym razem już lanie cię nie minie. Zapamiętaj sobie.

Ubrałem więc ponownie buty, mając zupełny mętlik w głowie. Z jednej strony czułem ulgę, że znowu uratowałem się przed laniem od mamy, ale też nie miałem ochoty na konfrontację z sąsiadką. Cholera wie, co ona wymyśli? Chociaż jeśli prosiła mamę, żeby mnie nie karała, to może chce oszczędzić mój tyłek i tylko dać mi jakieś słowne upomnienie. A jeśli jednak będzie chciała mnie zlać? Ona, albo ten jej mąż? Znowu wpadłem przez własną głupotę w jakąś idiotyczną sytuację…
Na miękkich nogach zszedłem na pierwsze piętro. Dobrą minutę wahałem się pod drzwiami pani Kalipskiej, zanim zapukałem do drzwi. Zresztą, jakie miałem wyjście…? Sąsiadka otworzyła mi drzwi i gestem zaprosiła do wnętrza, które też – podobnie jak w całym bloku – oświetlało tylko światło świec. Zdjąłem buty, gdy pani Kalipska kazała przejść mi do dużego pokoju. Wyglądało na to, że w mieszkaniu nikogo nie było oprócz niej (pewnie mąż jeszcze był w pracy). W salonie na stole stała stara, zdobiona lampa naftowa, która dawała miłe, ciepłe światło. Wszystkie szafki wokół zastawione były zapalonym świecami. Czułem się trochę jak w kościele.

Pani Kalipska poleciła mi usiąść na fotelu przy stole, sama zajęła sąsiedni i spytała:
- Słucham, co masz mi do powiedzenia?
- Ja… – przełknąłem ślinę – Ja chciałem bardzo panią przeprosić za to, co się stało. Spieszyłem się, aby kogoś o czymś ważnym zawiadomić. A jak wpadłem na panią, to… to spanikowałem, nie wiedziałem co zrobić i dlatego uciekłem…
- „Nie wiedziałem co zrobić”? A przepraszam, ile ty masz lat? – zapytała surowo sąsiadka
- Czternaście…
- No właśnie. Czternaście! A nie pięć czy sześć. I nie wiesz, co się robi w takich sytuacjach? Nie bądź śmieszny. Popatrz, tu nabiłam sobie siniaka – odsłoniła rękaw bluzki powyżej łokcia – Jeszcze większego mam na udzie. Gdyby nie pan Stanisław z parteru, to jeszcze teraz zbierałabym pewnie zakupy z podłogi. Bo ty sobie uciekłeś! Jakby się nic nie stało! I co, teraz myślisz, że wystarczy przeprosić, powiedzieć „spanikowałem” i już?
Nie bardzo wiedziałem, jak mam zareagować na tą tyradę, którą pani Kalipska zakończyła wyraźnie podniesionym głosem. Do uwag od rodziców byłem przyzwyczajony, ale nie pamiętam już, kiedy ostatnio dostałem taką burę od obcej osoby. Utkwiłem wzrok w podłodze, zapewniając jak bardzo mi jest przykro i że to się już nie powtórzy. Sąsiadka jednak przerwała mi:
- Dobrze, dobrze… Prosiłam twoją mamę, żeby cię do mnie przysłała, bo chcę mieć pewność, że wyniesiesz właściwą naukę z tej sytuacji. I że zostaniesz należycie ukarany. Więc słucham, jaką karę dla siebie proponujesz?

Eee, że co? Ona chyba zwariowała. Przecież przeprosiłem, co jeszcze mam zrobić, paść na kolana? I o co chodzi z tą karą? Ja mam sobie zaproponować? Niech powie konkretnie o co jej chodzi, bo to wszystko jakieś idiotyczne się robi…
- Słucham cię – ponagliła sąsiadka surowo – Jaką karę dla siebie proponujesz?
- Nie wiem… – zacząłem – Może będę pani przynosić zakupy na przykład przez miesiąc?
- Chyba żartujesz! – zaśmiała się sztucznie – Po pierwsze, to byłoby zadośćuczynienie, a nie kara. A po drugie, nic sobie na szczęście nie złamałam, więc sama mogę sobie przynosić zakupy, tak że dziękuję bardzo. To może inaczej – jakie kary dostajesz w domu od rodziców?
- Zakaz oglądania telewizji…, grania w gry telewizyjne…, zawieszenie kieszonkowego…, zakaz wychodzenia z domu… – wymieniałem z pamięci
- W tyłek też dostajesz?
- Bardzo rzadko – skłamałem, bo przecież od rodziców jeszcze dotąd nie oberwałem, chociaż parę razy blisko było
- A to błąd – powiedziała pani Kalipska – Może gdybyś częściej dostawał lanie, to by nie dochodziło do takich sytuacji jak dzisiaj… No, ale nic, to nie moja sprawa, jak jesteś wychowany. Ale dzisiejsze zdarzenie, to jest moja sprawa. Więc posłuchaj kolego, otóż w tej sytuacji jedyną odpowiednią karą dla ciebie jest właśnie lanie i takiej odpowiedzi od ciebie oczekiwałam. Myślałam, że chociaż masz tą świadomość…

Bla, bla, bla… Już miałem dość tego jej gadania. Co za bzdury! Niestety, wyglądało na to, że lania jednak nie uniknę… Z dwojga złego wolę jednak od obcej osoby, niż od mamy… Z tym, że ta kobieta jest tak dziwna, że naprawdę zaczynałem się czuć w jej mieszkaniu nieswojo. I jeszcze te ciemności, te świece…
- Nie mam wielkich złudzeń, że to cię czegoś nauczy, ale przynajmniej dostaniesz, na co sobie zasłużyłeś – dalej produkowała się sąsiadka – Wstawaj! I ściągaj spodnie.
- Jak? Tak całkiem? – zdziwiłem się
- Tak, całkiem! Połóż je sobie tam na fotelu i choć tutaj.
W czasie, gdy zdejmowałem dżinsy, pani Kalipska położyła sobie na kolanach jakiś ręcznik, a kiedy położyłem spodnie na fotelu, kazała mi przełożyć się przez jej kolana. Taką pozycję też już znałem, chociaż już dość dawno w ten sposób nie dostałem lania. Przełożyłem się zgodnie z poleceniem, zwisając z jej kolan, a tyłek miałem skierowany wprost na sufit. Mam tylko nadzieję, że… Niestety, w chwili gdy to pomyślałem, pani Kalipska zsunęła mi majtki prawie do kolan, przy okazji mocno ograniczając mi możliwość ruszania nogami. Oczekiwałem na pierwszy klaps, ale nie następował. Sąsiadka za to poprawiła sobie moje ułożenie, po czym zapytała:
- No, to jak uważasz, ile ci się należy?
- Nie wiem – burknąłem
- Wiem, że nie wiesz! – podniosła głos – Ale pytam się ciebie, ile twoim zdaniem powinieneś dostać klapsów?
- Zero – powiedziałem buńczucznie
- Jeszcze jedno takie pyskowanie i dostaniesz mokrym rzemieniem – skarciła mnie – Jeśli nie udzielisz mi odpowiedzi, będziemy tak siedzieć do nocy.
- Dwadzieścia – powiedziałem cicho
- Słucham? A może całym zdaniem?
- Powinienem jako karę dostać dwadzieścia klapsów – wyrecytowałem głośniej
- Śmieszny jesteś – parsknęła pani Kalipska – No, ale szkoda czasu…

Wraz z jej ostatnim słowem, pierwszy klaps spadł na mój goły tyłek. Sekundę potem kolejny, i następny. Sąsiadka wymierzała mi uderzenia samą dłonią, ale miała niezwykle ciężką rękę. Plaskające o moje pośladki klapsy naprawdę mocno ciągnęły. Trzask, trzask, trzask. Ała, boli… Parę razy dostałem już porządne lanie ręką, ale dzisiaj byłem w średnim nastroju na takie przygody. I pomyśleć, że wszystko tego dnia się tak świetnie układało. Do czasu… Teraz leżę na kolanach sąsiadki, z gołym tyłkiem i dostaję kolejne w moim życiu lanie. A już myślałem, że na jakiś czas mnie ta „przyjemność” opuści. Trzask, trzask, trzask. Ała, to naprawdę boli… Jeszcze trochę i zacznę się drzeć. Zaproponowane przeze mnie dwadzieścia klapsów już minęło, więc chyba nie wzięła mojej sugestii poważnie. Aby zademonstrować zniecierpliwienie, zacząłem się trochę wiercić i marudzić pod nosem. Natychmiast pani Kalipska przytrzymała mnie mocniej drugą ręką, a jednocześnie wymierzyła takiego siarczystego klapsa, że naprawdę wrzasnąłem. „Leż spokojnie!” – powiedziała takim głosem, że ze strachu nawet w myślach nie zakiełkowało mi pytanie: „Bo co?”.
Trzask, trzask, trzask. „Ałaaa!” – wrzeszczałem teraz z bólu prawie po każdym uderzeniu, które spadały na mój biedny tyłek z coraz większą częstotliwością. Pani Kalipska nie robiła chwili przerwy, lała mnie regularnie jak maszyna. Pośladki mi pulsowały, pulsowało mi w żyłach, pulsowały mi skronie. Unieruchomiony silnym uściskiem, mogłem jedynie krzyczeć, tego mi nie zakazała. W pewnej chwili pomyślałem nawet, że jeśli będę tak głośno się drzeć, że usłyszy to mama na trzecim piętrze, to przyjdzie i przerwie to lanie. Potem jednak uzmysłowiłem sobie, że usłyszą to też inni sąsiedzi, a nie mam ochoty być wytykanym palcami przez tych, którzy domyślą się (albo którym pani Kalipska opowie), że to mój wrzask. Poprzestałem więc na cichych pojękiwaniach z bólu, który wzmagał się z każdą chwilą.

Trzask, trzask – trzask, trzask. Klapsy naprzemiennie spadały to na jeden, to na drugi mój pośladek. „Proszę, już dość…” – jęknąłem w końcu. W odpowiedzi dostałem serię trzech porządnych strzałów na sam środek tyłka. Zrozumiałem, że muszę cierpliwie czekać, aż pani Kalipska sama uzna lanie za wystarczające. Minęło już na pewno pięć minut regularnego okładania mojego tyłka, liczba klapsów zbliżała się już chyba do setki, gdy wreszcie sąsiadka przestała. Odetchnąłem głęboko, nadal wisząc z wypiętą, gołą pupą. Czy to tylko przerwa? I zaraz dalszy ciąg? Nie, na szczęście puściła mnie, pozwoliła mi wstać i ubrać się. Nie było to łatwe. Wydawało się, jakby majtki w trakcie lania ktoś zamienił mi na o dwa numery mniejsze. A spodnie tak mnie ściskały tam z tyłu, że niemal biegiem pokonałem dwa piętra do mojego mieszkania, by jak najszybciej je zdjąć.

- I co? Przeprosiłeś? – powitał mnie w korytarzu głos mamy
- Tak…
- Dostałeś karę?
- Tak…
- Jaką?
- Lanie…
- I bardzo dobrze. Na goły tyłek?
- Yhm…
- Może cię to wreszcie doprowadzi do pionu. Kolacja jest na stole.
Kolacja? Ja chcę pod zimną wodę. Ale no tak, nie ma prądu, w łazience ciemno jak w dupie... Nawet nie zobaczę w lustrze, jak wygląda mój tyłek… Przegryzłem pół bułki na stojąco, umyłem zęby i wsunąłem się do łóżka. W samej koszulce rzecz jasna. Będę dziś spać bez spodenek i na boku, może do jutra jakoś to się załagodzi. Ale i tak nie mam pojęcia nie tylko jak wysiedzę jutro siedem lekcji w szkole (dobrze, że nie ma wf-u, bo nie mam ochoty tłumaczyć się w szatni ze śladów wystających spod majtek), ale przede wszystkim jak wysiedzę popołudniu na wspólnej nauce z Beatą…

(pierwotnie opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl dnia 30.01.2014)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz