Jeśli po wielkim sukcesie naszej drużyny, jakim było zwycięstwo w
międzyszkolnych zawodach piłkarskich, spodziewałem się
triumfalnego powrotu do szkoły, to szybko musiałem te plany
zweryfikować. A już na pewno nie było oczekujących tłumów,
wiwatujących na moją cześć, jak po przyjeździe mistrza olimpijskiego.
W ogóle wszystko przebiegło w dość nieprzyjemnym pośpiechu. Po
zakończeniu finałowego meczu i odebraniu na środku boiska
okazałego pucharu, który miał ozdobić szkolną gablotę, oraz
znacznie mniej okazałych, pamiątkowych medali, czekała nas
najpierw szybka kąpiel (z konieczności po dwóch chłopaków naraz
pod jednym prysznicem, bo bus czekał już od pół godziny…).
Potem powrót pod szkołę, w trakcie którego pan Rzemyk zdążył
pogratulować mi w krótkiej rozmowie oraz przyznać, że zagrałem
znacznie lepiej niż się tego spodziewał, ale jednocześnie
przypomniał, że nadal jestem bramkarzem numer 2 w drużynie. I gdy
tylko Grzesiek wyleczy kontuzjowaną nogę, to on ponownie stanie
„między słupkami” w kolejnych meczach. Wtedy się zdziwiłem,
nawet trochę obraziłem, ale po czasie uznałem, że było to
właściwe posunięcie trenera. W przeciwnym wypadku, wspominając
przez cały weekend swoje świetne zagrania, mogła mi uderzyć do
głowy tak zwana „woda sodowa”, po jednym dobrym turnieju
uznałbym pewnie, że jestem najlepszym bramkarzem na świecie w
swoim roczniku, a takie myślenie mogło mi tylko zaszkodzić. A
chyba coś jednak było na rzeczy, skoro od momentu dekoracji
medalami poczułem się nagle tak pewnie i dumnie, że kto wie, co
jeszcze bym sobie ubzdurał przez dwa kolejne dni.
Sprowadzony nieco na ziemię, wysiadłem z busa, pożegnałem się z
chłopakami i pobiegłem do domu, licząc na to, że obiad będzie
tego dnia wyjątkowo obfity. Już na miejscu odebrałem oszczędne,
ale szczere gratulacje od rodziców, zeżarłem cały talerz łazanek
z kapustą i poszedłem do swojego pokoju, gdzie położyłem się na
łóżko i natychmiast – wyczerpany – zasnąłem. Obudziła mnie
mama po jakichś trzech godzinach, pytając czy odrobiłem już
wszystkie lekcje. Przypomniała mi również, że piłka piłką i
cieszy się z mojego sukcesu, ale szkoła ma być na pierwszym
miejscu. I jeśli gra w drużynie miałaby negatywnie wpłynąć na
moje wyniki w nauce, to – jak się wyraziła – nawet złoty medal
mistrzostw świata nie uchroni mojego tyłka od bliskiego kontaktu z
paskiem. „Wystarczy mi już, że w drużynie mam bliski kontakt z
rzemieniem…” – pomyślałem, dźwigając się z łóżka i
siadając do biurka. Kolejne dwie godziny spędziłem na nauce, potem
obejrzałem coś głupiego w telewizji i znowu zasnąłem. Podobnie
minęły mi sobota i niedziela.
A w poniedziałek poszedłem tradycyjnie rano do szkoły, by odkryć,
że nasz piątkowy sukces w najmniejszym stopniu nie zachwiał tą
instytucją. Nie było rzucania mi się na szyję, noszenia na
rękach, nikt nie mówił o tym na przerwach, nauczyciele innych
przedmiotów nie tylko nie gratulowali, ale nawet słowem nie
wspomnieli… Cóż, to były tylko zawody sportowe, które poza
samymi zainteresowanymi, czyli wuefistami i zawodnikami, mało kogo
obchodziły. Nawet moich kolegów z klasy, zresztą trudno się
dziwić, skoro wszyscy reprezentanci poza mną, wywodzili się z
ósmych klas, z którymi mieliśmy – jako siódmoklasiści –
kontakt sporadyczny. Pozytywnym zaskoczeniem była więc reakcja
Rafała, który interesował się piłką nożną i jeszcze przed
pierwszą lekcję podbiegł do mnie ze słowami: „Słyszałem, że
skopaliście dupę szkole sportowej!”. Potwierdziłem, dodatkowo
wyrażając nadzieję, że kiedyś razem zagramy w szkolnej
reprezentacji, bo Rafał naprawdę nieźle radził sobie na boisku.
Potem jeszcze na którejś z przerw odnalazła mnie Beata i bez słowa
wyściskała oraz obcałowała po policzkach. Zapytałem z jakiej
okazji, na co ona odpowiedziała, że takie powitanie należy się
„najlepszemu piłkarzowi w województwie”, czemu skromnie
zaprzeczyłem. A jednocześnie pomyślałem sobie, że wbrew moim
obawom, chyba wszystko między nami jest w porządku po akcji w
opuszczonej stodole. I naprawdę dopiero wówczas odetchnąłem z
ulgą.
A potem wszystko wróciło do normy. O piłkarskim sukcesie wspomniał
jeszcze tylko pan Rzemyk, zapewniając że już mam gwarantowaną
„szóstkę” na koniec roku z wuefu. Liczyłem również na jakiś
bonus w postaci podwyższonej oceny z zachowania, bo przecież
reprezentowałem szkołę i w ogóle, ale nasza wychowawczyni, pani
Teresa, nawet się na ten temat nie zająknęła… Trudno, może
taki sukces się nie kwalifikuje. A może po prostu pan Rzemyk musi
zgłosić odpowiedni wniosek na Radzie Pedagogicznej pod koniec roku?
Pożyjemy, zobaczymy…
Tak minęły kolejne trzy dni szkoły. Wszystko toczyło się jak
dawniej, a nawet zbyt spokojnie. Wiele spraw jakoś się nagle
wyprostowało. Karolina unikała wprawdzie nie tylko mojej obecności,
ale nawet mojego wzroku, ale żadnym słowem czy gestem nie dawała
po sobie poznać, czy to właśnie ona była świadkiem tego, jak w
stodole spuszczałem lanie Beacie. Może to jednak nie była ona i
problem rozwiąże się sam… (ale w takim razie dlaczego mnie
unika?). Inna dręcząca mnie kwestia, czyli sprawa ewentualnej
skargi Sylwii na panią Marlenę, też nagle jakoś ucichła. Może
dziewczyna poszła po rozum do głowy i jednak zrezygnowała z tego
chorego pomysłu…? Znowu – pożyjemy, zobaczymy, a na razie nie
ma się co tym przejmować. Nawet znienawidzone przeze mnie zajęcia
poprawcze jakoś mi przestały tak mocno doskwierać. Pouczające
gadki i historyjki „z życia wzięte” o ludziach, którzy
zaczynali „tak jak my”, czyli od różnych drobnych szkolnych
wygłupów, a skończyli jako zdegenerowani kryminaliści, kompletnie
nie robiły na mnie (i chyba nie tylko na mnie) wrażenia, za to
nudziły niemiłosiernie. Ale trzy godziny jakoś w końcu mijały i
szło się wreszcie do domu.
A w czwartek pani Teresa kazała mi zostać po lekcjach w klasie.
Ciekawe, o co chodzi tym razem? Zapewne jakaś niemiła wiadomość,
bo już zbyt długo było tak pięknie i spokojnie. A zatem albo
sprawa „Sylwia kontra pani Marlena”, albo ktoś mnie podejrzał w
krzakach z Karoliną lub z Beatą w stodole. A może to Karolina
jednak nas widziała i teraz zakablowała? Zazdrosna dziewczyna
zdolna jest podobno do wszystkiego… No, chyba że wychowawczyni
chce mi pogratulować występu na zawodach, ale tydzień po fakcie…?
To raczej mało prawdopodobne. A więc jednak bura…
- Tomek, chciałam się upewnić, czy pamiętasz o wizycie jutro u
pani psycholog? – zapytała pani Teresa, gdy tylko podszedłem do
biurka
- Eee, tak, pamiętam – zapewniłem, chociaż w rzeczywistości ta
idiotyczna wizyta zupełnie wyleciała mi z głowy
- To dobrze – powiedziała – Jutro masz pięć lekcji, czyli
kończysz o 12:40. W takim razie wpiszę cię na godzinę 13:00.
Wiesz w którym pokoju dyżuruje pani psycholog? Obok biblioteki, tam
na końcu korytarza na pierwszym piętrze, gdzie zwykle przyjmuje
pani pedagog szkolna. Wszystko jasne?
- Tak, ale… – zacząłem
- Co „ale”? – pani Teresa podniosła wzrok znad papierów –
Masz coś innego w tym czasie?
- Nie – przyznałem
- Więc o co chodzi? A może myślisz, że jako gwiazda szkolnej
reprezentacji w piłkę masz teraz jakieś specjalne przywileje, co?
- Nie, wcale tak nie myślę! – obruszyłem się
- No to chociaż tyle – powiedziała – Zatem idziesz jutro na
spotkanie z panią psycholog, tak jak się umówiliśmy. Czy może
już zapomniałeś jaka była umowa, co? Pamiętasz, jakie były
warunki? Psycholog albo…? No, słucham, pamiętasz? – świdrowała
mnie wzrokiem
- Psycholog albo lanie w szkole i w domu, dwa razy w tygodniu… –
mruknąłem pod nosem
- Otóż to. I umowa pozostaje bez zmian, nawet dla zwycięzców
zawodów piłkarskich – podsumowała moja wychowawczyni – Mam już
dość twojego migania się, Tomek. I jeśli dowiem się, że nie
pojawiłeś się u pani psycholog, to o ile nie okaże się, że w
tym czasie leżałeś w szpitalu, pierwsze lanie dostaniesz ode mnie
już w poniedziałek rano, przed lekcjami. 40 pasków na goły tyłek.
A zaraz potem załatwię z twoimi rodzicami, żebyś to samo dostawał
w domu nawet nie raz, a dwa albo nawet trzy razy w tygodniu. I przez
miesiąc będziesz miał tyłek czerwony jak pomidor. Gwarantuję ci
to. A uwierz mi, że wiem jak to zrobić.
Po takiej obietnicy nie miałem już wyjścia. Mając taką
perspektywę, poszedłbym na to głupie spotkanie z panią psycholog
nawet gdybym złamał chwilę wcześniej nogę, albo i obydwie.
Wychowawczyni chyba tym razem mówiła wyjątkowo poważnie. I mimo,
że byłem przekonany, iż moja mama nie da się tak łatwo
przekabacić pani Teresie (już kiedyś odrzuciła jej propozycję
wymierzenia mi lania) i może raz to by mnie sprała, ale nie trzy
razy w tygodniu przez miesiąc, to jednak nie miałem zamiaru
sprawdzać na własnej skórze prawdziwości tych obietnic.
Zwłaszcza, że moja wychowawczyni była wciąż jedną z niewielu
nauczycielek w tej szkole, od których nie dostałem jeszcze po
tyłku. W ogóle mówiło się, że pani Teresa ma raczej niechętny
stosunek do kar cielesnych i stosuje je tylko w naprawdę
ostatecznych sytuacjach. Zatem jeśli teraz w ten sposób mi grozi, i
to z takim naciskiem, to chyba naprawdę jej zależy, żebym poszedł
na to kretyńskie spotkanie.
Zatem trudno – pójdę. Ostatecznie to pewnie będzie tylko
kilkadziesiąt minut jakiegoś przynudzania. Nie miałem pojęcia jak
wyglądają takie spotkania z psychologiem, ba – nawet nigdy z
pedagog szkolną się nie spotkałem. Nie spodziewałem się jednak
niczego innego niż kolejnej umoralniającej pogadanki, czegoś w
stylu zajęć poprawczych, tylko krótszego. Oczywiście, sam z
siebie bym tam w życiu nie poszedł, ale skoro zostałem zmuszony…
Nie mam najmniejszego zamiaru wypinać tyłka do lania trzy razy w
tygodniu przez miesiąc. I nawet jeśli ta groźba pani Teresy to
zwykły blef, to straciłbym resztki jej zaufania do mnie, gdybym nie
poszedł do tej pani psycholog… Ech, no cóż, poświęcę się.
Jakaś kobieta, pewnie w wieku przedemerytalnym (na psychologa to
chyba się trzeba długo uczyć…?), powymądrza się, poględzi, ja
posiedzę, poudaję że mnie to obchodzi, godzinka minie i z głowy.
Z takim nastawieniem w piątkowe popołudnie wędrowałem szkolnym
korytarzem na pierwszym piętrze, aby punktualnie o godzinie 13:00
zatrzymać się przed drzwiami odpowiedniego pokoju. W tym samym
momencie uzmysłowiłem sobie, że mimo iż jest to mój siódmy rok
w tej szkole, akurat w tym pomieszczeniu nigdy nie byłem. Gdy
rozpoczynałem naukę w tym gmachu, urzędowała tam szkolna księgowa
czy ktoś taki, potem był tu chyba remont, a od tego czasu jest to
zdaje się pokoik do wszystkiego. Trzy dni w tygodniu siedzi tam
szkolna pedagog, dwa popołudnia okupuje go owa pani psycholog, z
którą za chwilę się spotkam, a gdy przyjeżdżają jacyś
wizytatorzy, kuratorzy i inne ważniaki, to chyba też goszczą się
w tym pokoju. No, ale nic – lepiej późno niż wcale i dziś
wreszcie ja też zobaczę wnętrze tego uniwersalnego gabinetu.
Podreptałem jeszcze chwilę przed drzwiami, po czym wziąłem
głęboki wdech i zapukałem lekko. „Proszę!” – ledwo
usłyszałem cichy głos. Za chwilę wyjaśniło się, dlaczego aż
tak cichy. Gdy otworzyłem drzwi, okazało się, że od wewnątrz są
obite grubą warstwą jakieś powłoki, chyba wyciszającej (dopiero
wiele lat później zauważyłem, że drzwi w biurach i urzędach
często tak właśnie wyglądają). Nieśmiało wkroczyłem do
środka. Tuż obok drzwi, po lewej stronie, stała wielka szafa,
rzucająca cień na wejście. Dalej, pod oknem znajdowało się z
kolei coś, co przypominało kanapę. Mebel ten – obity na
granatowo! – pasował jednak do reszty pomieszczenia jak koza do
dyliżansu. Na przeciwległej ścianie opierały się bowiem kolejne
drewniane regały, a wyposażenie uzupełniały dwie kolejne szafy w
kolorze brąz, na wprost od wejścia. A przed nimi, na środku
pokoju, stało sobie niepozorne biureczko, wyglądające tak, jakby
się za chwilę miało rozlecieć. I za tym biurkiem stała… młoda
dziewczyna, uśmiechając się do mnie i zapraszając do podejścia
bliżej…
- Tomek, prawda? – upewniła się, wskazując mi krzesło –
Siadaj, proszę.
- Eee, tak – wydukałem tylko
A więc TO jest pani psycholog?! Przecież ona nie ma nawet 30 lat!
Bardziej 25, może najwyżej 26. Musi być chyba zaraz po studiach,
czy po czym tam się zostaje psychologiem… Jest dość wysoka, ma
opadające na ramiona jasne włosy, dżinsy i niebieską bluzkę. I
cały czas się do mnie uśmiecha… Być może już nawet kiedyś ją
widziałem, minąłem na szkolnym korytarzu, ale pewnie przemknęło
mi wtedy jedynie przez myśl, że to czyjaś siostra, przyszła kogoś
odebrać ze świetlicy, albo… nie wiem… jakaś
studentka-praktykantka. Ale nie że to pani psycholog! Przecież
szkolna pani pedagog jest grubo po pięćdziesiątce i z wyglądu
przypomina czarownicę z kreskówki o Smerfach… Jak zatem mogłem
spodziewać się kogoś tak młodego na podobnym stanowisku? No jak?!
Pierwszy szok powoli mijał, gdy tymczasem pani psycholog zdążyła
się przedstawić („Mam na imię Agnieszka” i jak się pewnie
domyślasz, jestem psychologiem”), otworzyć jakąś teczkę i
wyjąć z niej kilka papierów. Szybko je przejrzała i zwróciła
się do mnie:
- A więc dobrze. Tomek, przyszedłeś do mnie na prośbę twojej
pani wychowawczyni, która martwi się o twoje kłopoty z
zachowaniem, prawda?
- Mhm – skinąłem głową, nie wiedząc czy w ogóle mam coś
odpowiadać, czy to pytanie retoryczne
- Chciałabym, abyśmy trochę porozmawiali sobie na ten temat –
kontynuowała – Pani Teresa uważa, że twoje zachowanie bardzo się
ostatnio pogorszyło. A ty, jak uważasz? Zgadzasz się z nią?
No i zaczyna się. Dokładnie to, czego się spodziewałem. Nieważne
czy psycholog ma 25 czy 55 lat, gadka wychowawcza jest – jak się
okazuje – ta sama. W odpowiedzi tylko wzruszyłem ramionami,
rozglądając się ostentacyjnie po pokoju. Ale wtedy, zamiast
kolejnych pytań i wyciągania ze mnie odpowiedzi rozżarzonymi
szczypcami, wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Pani psycholog
pokiwała głową, złożyła papiery w stosik, wsunęła je do
teczki i zasznurowała ją. Potem odwróciła się na krześle w
kierunku szafy stojącej za nią. Nie podnosząc się z krzesła,
pochyliła się i schowała teczkę do najniższej szuflady w tej
szafie. Przy okazji, zapewne nieświadomie z jej strony, wydarzyło
się jeszcze coś innego. Gdy w pozycji siedzącej pochyliła się do
przodu, aby sięgnąć do najniższej szuflady, jej bluzka podwinęła
się, a spodnie – pozbawione paska – nieco zsunęły. I przez
kilka sekund mogłem zobaczyć jakie majtki nosi pani psycholog.
25-letnia pani psycholog! Były ciemnoczerwone, z czarnymi
paseczkami, oraz z delikatnym wycięciem na środku, akurat w
miejscu, gdzie zaczyna się „przedziałek międzypośladkowy”,
którego też kawałek dojrzałem. A ponieważ wchodziłem w wiek, w
którym taki widok może mocno namieszać w głowie chłopaka, nic
dziwnego, że doznałem szoku numer dwa, zaledwie kilka minut po
pierwszym.
Pani psycholog tymczasem, nieświadoma tego, że zaglądam jej tam,
gdzie z pewnością nie powinienem, odwróciła się i… ponownie
uśmiechnęła. (z przodu na podobne widoki jak przed chwilą nie
można już było liczyć – biust pani psycholog odznaczał się
wprawdzie wyraźnie na konturze jej bluzki, ale sama bluzka była
wycięta pod szyją bardzo oszczędnie).
- Tomku, posłuchaj mnie uważnie – powiedziała spokojnie –
Wiem, że z pewnością nie masz najmniejszej ochoty tutaj ze mną
siedzieć. Rozumiem cię, jest piątek, popołudnie, twoi koledzy
pewnie grają teraz w piłkę albo robią coś równie przyjemnego, a
ty musisz siedzieć w szkole. Ale proszę, spójrz na to z innej
strony. Spójrz na to jak na rozmowę, która może zmienić coś w
twoim życiu na lepsze. Nie musi, nie obiecuję że tak się stanie,
ale może. A na pewno jest co zmieniać, prawda? Bo że coś
niefajnego się dzieje z twoim zachowaniem mogę się domyślać nie
tylko po tym, że twoja pani wychowawczyni cię tu przysłała, ale
też widać to w tych papierach, które przejrzałam. Widzisz, ta
makulatura którą szkoła gromadzi, też się na coś przydaje. Pan
woźny nie pali tego każdej jesieni w ognisku, tylko chowa się to w
tych szafach. I potem na przykład pani pedagog albo ja możemy sobie
sprawdzić, że od początku szkoły zawsze miałeś zachowanie
wzorowe albo bardzo dobre, a w ostatnim semestrze tylko
nieodpowiednie i musisz chodzić na zajęcia poprawcze. Możemy
przeczytać wszystkie uwagi od nauczycieli, ale też takie notatki
nieoficjalne, które nie znajdują się w dzienniku, a które opisują
zachowanie uczniów. I stąd wiem, jak wiele było na ciebie skarg w
ostatnich miesiącach, ilu nauczycieli narzekało na twoje zachowanie
i tak dalej. Wiem też – chociaż pewnie to dla ciebie przykry
temat i nie będziesz się tym chwalić – że nawet kilka razy
dostałeś od nauczycieli lanie. Prawda?
- Mhm… – potwierdziłem, spuszczając głowę
- Właśnie. A jednocześnie sprawdziłam, że twoje oceny nie
pogorszyły się znacząco – kontynuowała pani psycholog – Ba,
nawet w ostatnim semestrze były nieco lepsze niż rok temu. Co jasno
wskazuje, że nie masz problemów z nauką, że nadal jesteś takim
świetnym uczniem jakim byłeś przez całą szkołę, tylko
pogubiłeś się w tych sprawach związanych z zachowaniem. Ale może
mi się tylko tak wydaje, może pani wychowawczyni też się tak
wydaje. Bo nikt z nas nie jest 24 godziny na dobę przy tobie. Nikt
poza tobą. Tylko ty znasz cały obraz tej sytuacji. A ja z kolei
bardzo chciałabym trochę więcej się na ten temat dowiedzieć.
Żeby pomóc ci poukładać te sprawy związane z zachowaniem. Ale
żeby poznać ten obraz, musimy sobie trochę porozmawiać. No,
chyba, że wolisz napisać do mnie na przykład długi list? –
uśmiechnęła się kolejny raz
- Nie, zdecydowanie nie – odpowiedziałem, ku mojemu zaskoczeniu,
również z lekkim uśmiechem (jak ona to robi?)
- Tak myślałam – powiedziała pani psycholog (oczywiście
uśmiechając się…) – Dlatego sam widzisz, że najlepiej będzie,
gdy po prostu sobie porozmawiamy. I teraz jedna bardzo ważna rzecz.
A właściwie dwie. Chociaż ten pokój jest tak urządzony, żeby
jak najmniej szkołę przypominał, niestety, nie da się chyba
zapomnieć, że nadal jesteśmy w budynku szkoły. Ale spróbuj
proszę, na ile potrafisz, zapomnieć podczas tej rozmowy, że
jesteśmy w szkole. Wyobraź sobie, że to wszystko dzieje się
gdzieś indziej, na zewnątrz, na ławce w parku, albo w jakiejś
kawiarni. Bo wszystko to, co tu się wydarzy, nie ma żadnego związku
ze szkołą. Podczas tej rozmowy nie jesteś uczniem. Jesteś
Tomkiem, który rozmawia z psychologiem. I tylko tyle. Spróbujesz
myśleć w taki sposób?
- Tak, spróbuję, ale…
- Co takiego?
- Ale… no… przecież moja wychowawczyni mnie tu przysłała… a
pani jest szkolnym psychologiem… i tego…
- To nie do końca tak. Jestem psychologiem w Poradni Zdrowia
Psychicznego, tam pracuję na co dzień. Z twoją szkołą tylko
współpracuję, jestem tu dwa razy w tygodniu po dwie godziny. A
twoja wychowawczyni faktycznie cię do mnie przysłała, bo martwiła
się o ciebie, a znacznie wygodniej było, żebyś przyszedł tu, niż
do Poradni na drugim końcu miasta. Twoja wychowawczyni cię tu
przysłała, ale na tym koniec. Zapamiętaj proszę najważniejszą
rzecz. Wszystko co tutaj sobie powiemy, zostanie między nami.
Cokolwiek tutaj powiesz, o tym będę wiedzieć tylko ja. Nigdzie
tego nie będę zapisywać, nikomu tego nie powtórzę. Ani twojej
wychowawczyni, ani twoim rodzicom, ani panu dyrektorowi, ani mojej
szefowej. Nawet jeśli powiesz, że twoim zdaniem pan dyrektor jest
głupi, a pani… nie wiem… od polskiego ma na przykład nie po
kolei w głowie, to nie spotka cię za to żadna kara, nagana czy
uwaga, bo ja nikomu tego nie powtórzę.
(ale przecież pani od polskiego MA nie po kolei w głowie! Skąd ona
to wiedziała?)
- To będzie pierwszy punkt naszej umowy, którą tu sobie ustalimy,
dobrze? – pani psycholog przerwała moje dygresyjne rozmyślania
- Eee, tak, dobrze – potaknąłem – Wszystko co powiem, zostanie…
eee… w tym pokoju.
- Tak właśnie. Więc teraz punkt drugi – szczerość. Ponieważ
możesz czuć się bezpiecznie i mówić o wszystkim bez obaw, proszę
cię, żebyś był jak najbardziej szczery wobec mnie. Oczywiście,
jeśli o czymś nie będziesz chciał mówić, to nie będę tego z
ciebie wyciągać. Ale powiedz wtedy, proszę, że o tym nie chcesz
rozmawiać, a nie udawaj, że czegoś nie ma. Zgoda?
- Tak, zgoda – powiedziałem, na coraz większym luzie. Nie wiem
jak ona to zrobiła, ale w kilka minut sprawiła, że prześladująca
mnie od wielu tygodni wizyta u psychologa przestała być tak nudną
perspektywą, na jaką się zapowiadała.
- Aha, i jeszcze jedno. Nie musisz mówić do mnie „proszę pani”,
albo „pani psycholog”. Jeśli chcesz, możesz mówić „pani
Agnieszko”, albo nawet po imieniu, jeśli w ten sposób będziesz
się czuł swobodniej. Pamiętaj, że chciałabym, aby to była
właśnie swobodna rozmowa, tak jakbyśmy rozmawiali o pogodzie, albo
o filmie, który wczoraj widziałeś, dobrze?
- Dobrze, postaram się – powiedziałem – Ale wolę chyba mówić
do pani: „pani Agnieszko”, a nie po samym imieniu.
- Oczywiście. Jak tylko jest ci najwygodniej – zapewniła – A
teraz, jeśli to ma być faktycznie swobodna rozmowa, to może nie
będziemy siedzieć przy biurku, tylko przejdziemy na tę kanapę? –
wskazała ręką mebel pod oknem
Zgodziłem się, pani psycholog wzięła z biurka jakąś kartkę,
długopis i podniosła się z krzesła. Ja zrobiłem to samo, ale
kątem oka dostrzegłem jeszcze majtki pani Agnieszki, które znowu
przypadkiem wyłoniły się spod spodni na ułamek sekundy, gdy
wstawała z krzesła. No to jestem już ugotowany… I jak ja mam z
nią teraz swobodnie rozmawiać…? Przecież za każdym razem, gdy
na nią spojrzę, to przypomni mi się ten widok… Jak mam być z
nią w pełni szczerym, jeśli najbardziej szczerą rzeczą, którą
chciałbym powiedzieć, jest prośba, aby pani psycholog zdjęła
spodnie i pokazała mi te swoje majteczki. Albo najlepiej to, co jest
pod nimi…
Miałem już wcześniej takie myśli, napływające do głowy mimo
woli, ale chyba nigdy dotąd te wyobrażenia nie były tak silne. I
tak nieznośne, a tak przyjemne jednocześnie. Pani psycholog stojąca
przede mną w samych majtkach. Pani psycholog bez majtek. Ja bez
majtek leżący na pani psycholog też bez majtek i……. NIE! Do
cholery, czemu ja mam takie sprośne wizje?! I czemu akurat teraz, w
tej chwili? A wreszcie – czemu ja się zawsze pakuję w takie
paradoksalne sytuacje?
Przecież gdyby mi ktoś powiedział godzinę temu, że wizyta u
psychologa będzie polegać na swobodnej rozmowie z młodą, ładną
dziewczyną, a w dodatku podczas tej rozmowy będę mógł mówić co
tylko chcę bez obaw, że ktoś mnie za to wyśle do dyrektora albo
zleje mi dupę, to prawdopodobnie skakałbym z radości. A teraz –
paradoksalnie właśnie – wolałbym jednak, żeby tym psychologiem
była jakaś stara raszpla, która przez godzinę tłukłaby mi do
głowy nudne, umoralniające gadki.
(pierwotnie
opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl
dnia 9.03.2015)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz