Sam się zdziwiłem, ale kłótnia z Eweliną i będące jej konsekwencją burzliwe rozstanie spłynęły po mnie jak przysłowiowa woda po kaczce. Tłumaczyłem sobie, że być może zadziałało coś w rodzaju mechanizmu „łatwo przyszło – łatwo poszło”. Ewelina była moją dziewczyną przez niewiele ponad godzinę. W tak krótkim czasie nie zdążyłem się nawet dobrze przyzwyczaić do tej sytuacji, gdy już było po wszystkim. Na moją korzyść działało chyba również to, że wciąż byłem przekonany o swojej racji w tym sporze. Chciałem przecież tylko dać nauczkę smarkaczowi, który mnie kiedyś upokorzył. Skopać mu tyłek albo coś w tym rodzaju. A że młodszy ode mnie? To co z tego – on nie grał fair wtedy w kiblu, a ja mam być kryształowo uczciwy? Jeszcze czego! I czy naprawdę to jest powód, żeby się tak rzucać na mnie? A podobno dziewczyny są bardziej mściwe. Tak słyszałem przynajmniej…
W każdym razie świadomość posiadania racji pomagała mi oswoić się z wydarzeniami tamtego burzliwego popołudnia. Moja podświadomość podpowiadała mi, że może nawet i dobrze się stało. Skoro Ewelina robi aferę z tak błahych powodów, to i tak pewnie prędzej czy później byśmy się pokłócili. Zatem lepiej, że rozstaliśmy się na początku, gdy jeszcze się do naszego związku nie przyzwyczailiśmy. Poza tym kto to widział, żeby 14-latki wchodziły w poważne związki? Na to mam jeszcze czas, kilka lat co najmniej. Teraz powinienem grać na komputerze, biegać za piłką, generalnie – korzystać z dzieciństwa, a nie brać się za „dorosłe” aktywności.
Zapomnieć o Ewelinie pomogło mi wreszcie skupienie się na obmyślaniu planu zemsty na Dawidku. Oczywiste było, że tego tak nie zostawię. Przez tego pajaca najpierw dostałem lanie na goły tyłek, a potem straciłem dziewczynę. Musi za to zapłacić i uroczyście postanowiłem, że nie spocznę, dopóki nie dobiorę mu się do dupy. Zabrałem się do dzieła już następnego dnia po tym feralnym wtorku. Siedmiogodzinny dzień lekcyjny nie sprzyjał planowaniu wendetty, ale to było silniejsze ode mnie – już od 8:00 rano byłem obecny na lekcjach właściwie tylko ciałem. Całą energię intelektualną poświęciłem natomiast na analizowanie wszelkich możliwych scenariuszy.
Generalnie nie wyglądało to dobrze. Dawidek z pewnością domyśla się, że będę chciał go dopaść. Zresztą chyba nawet o to mu chodzi. Zatem nawet jeśli się zamaskuję i złapię go po lekcjach, na zupełnie neutralnym gruncie, i tak pierwsze podejrzenia padną na mnie. A jeśli nie padną, to on i tak je na mnie skieruje. A komu wówczas uwierzą? Oczywiście jemu, bo raz, że młodszy, a dwa, że już kiedyś na niego „napadłem”. Poza tym, przez ostatnie miesiące napisałem sobie w szkole dość bogatą kartotekę „kryminalną”, przez co przestałem być uczniem godnym nauczycielskiego zaufania. W obliczu jakiegokolwiek sporu, z takim bagażem stałem na przegranej pozycji...
Oznaczało to, że Dawidek był praktycznie nie do ruszenia. Niezależnie, czy go dorwę w szkole czy poza nią, i tak będę głównym podejrzanym. Jedynym rozwiązaniem byłoby uzyskać jakieś żelazne alibi na czas zemsty na tym smarkaczu. Alibi od kogoś dorosłego, najlepiej od nauczyciela, zwłaszcza takiego, który za mną nie przepada (czyli aktualnie chyba większość). Tylko jak to zrobić? Nie posiadłem zdolności bilokacji, nie potrafię być w dwóch miejscach jednocześnie. Mógłbym co prawda wyjść na chwilę z lekcji, na przykład pod pretekstem konieczności skorzystania z toalety, złapać jakoś w tym czasie Dawidka, ale w obliczu późniejszego śledztwa byłbym bez szans – nauczycielka na pewno przypomniałaby sobie, że w czasie zajęć wyszedłem na moment i już po alibi…
Przez pierwsze cztery lekcje tego dnia gryzłem się, że właściwie nie ma szans na skuteczną zemstę. Wyglądało na to, że mam tylko dwa wyjścia: poddać się, albo zrealizować wendettę bez względu na konsekwencje. Czyli dorwać Dawidka ot tak, godząc się z ewentualną karą, która mnie za to spotka. Byłem tak zdeterminowany, że nawet zacząłem rozważać tę opcję. Trudno, dostanę burę, znowu obniżą mi zachowanie, pewnie nawet dostanę też lanie, ale za to smarkacz również dostanie za swoje. Na szczęście w porę oprzytomniałem. Gdyby ewentualną karą było tylko zachowanie, awantura czy lanie od nauczyciela, może i bym się na to zdecydował. Jednak w grę wchodziły przecież znacznie poważniejsze konsekwencje – wezwanie rodziców do szkoły (a co za tym idzie, niemal murowane lanie od mamy, brrr….), a może nawet wyrzucenie ze szkoły… Taka perspektywa skutecznie mnie otrzeźwiła. Nie, jeśli mam się zemścić, to musi to być zrobione w białych rękawiczkach. Tylko jak? Podobno nie ma czegoś takiego jak zbrodnia doskonała…
Z tą niewesołą myślą poszedłem na lekcję religii, która była na szóstej godzinie lekcyjnej tego dnia. Ten przedmiot zawsze i niemal wszędzie traktowany był trochę po macoszemu. Nie było w szkole rzecz jasna osobnej sali do lekcji religii, dlatego te zajęcia odbywały się tam, gdzie było akurat wolne. W moim przypadku, w tym semestrze, w naszej macierzystej sali, czyli w pracowni matematyki (bo ta klasa „należała” do naszej wychowawczyni – pani Teresy). Rozsiadłem się w tej samej ławce, w której zwykle siedziałem na matematyce, obok mnie usiadł Patryk, ale w przeciwieństwie do zajęć z panią Teresą, teraz znacznie trudniej było utrzymać koncentrację.
Lekcje religii były po prostu przerażająco nudne. Nawet nie chodziło o tematykę, tylko o osobę prowadzącą zajęcia. Katechetka, pani Justyna, sprawiała wrażenie, jakby nie miała kompletnie żadnego pomysłu na te lekcje. Często po prostu czytaliśmy samodzielnie przez pół godziny jakiś fragment z podręcznika, po czym katechetka omawiała go własnymi słowami. A że mówiła „pod nosem”, a głos miała monotonny, nie tylko mnie, ale niemal połowę klasy wręcz w ten sposób usypiała. Dlatego religia stała się w siódmej klasie lekcją, którą trzeba wyłącznie przeżyć, „odbębnić”, a jedynym zadaniem na te zajęcia było, aby nie zacząć chrapać.
Zapowiadało się, że tym razem będzie podobnie. Przysadzista sylwetka pani Justyny, ubranej – jak zwykle – na czarno, wsunęła się do klasy. Katechetka miała nieduże, okrągłe okulary, oraz koszmarną fryzurę. Z przodu coś w rodzaju grzywki, z tyłu włosy upięte w kok. Zapewnienie dyscypliny również nie było jej mocną stroną, posłuchu w klasie nie miała bowiem chyba żadnego. Z drugiej jednak strony nie było sztuką utrzymać ciszę w klasie, która przez całe 45 minut znajduje się w stanie półsnu. Dlatego na lekcjach religii praktycznie nigdy nie było awantur ani tak zwanego „rozrabiania”, bo w tych sennych warunkach mało kto miał na to ochotę. Częściej zabijaliśmy nudę czytając jakieś inne rzeczy pod ławką, pisząc sobie liściki, albo grając w kółko i krzyżyk. Tym razem, po wyczytaniu listy obecności, katechetka pozbierała zeszyty, aby sprawdzić nam zadania domowe. My mieliśmy tymczasem – a jakże! – przeczytać rozdział z podręcznika w ciszy i skupieniu. Na te słowa Patryk natychmiast wydarł kartkę ze swojego brudnopisu, rysując na niej plansze do gry w statki. Przejrzałem szybko zadany rozdział, wstępnie orientując się o czym jest. Wczytywać się w to dogłębnie i tak nie miałem zamiaru. Wolałem dalej obmyślać plan zemsty. Poza tym Patryk namówił mnie do gry w statki, a z tylnej ławki Marcin podrzucał mi jeszcze jakieś liściki. Właściwie nie miałem na to wszystko ochoty, ale głupio było odmówić kolegom. Rozejrzałem się po klasie – niemal każdy zajmował się w tej chwili czymś innym niż zadana lektura. Nagle mój wzrok padł na wiszące na ścianie tablice matematyczne. I wtedy mnie olśniło. Po prostu olśniło.
Mieliście tak kiedyś, że rozwiązanie problemu nad którym głowiliście się od wielu godzin, przychodzi samo zupełnie nieoczekiwanie? Nie jako rezultat jakiegoś długiego procesu myślowego, bez żadnej żmudnej dedukcji czy czegoś takiego. Po prostu nagle, w jednej sekundzie, „wyświetla się” w całości w umyśle. Jak gdyby jakiś brakujący element układanki wskoczył na swoje miejsce i nagle wszystko się zgadza. Ja tak miałem właśnie wtedy. Klasa matematyki byłą kluczem do rozwiązania mojego problemu. Pani Teresa stosowała taką zasadę, że gdy ktoś był nieobecny i nie pisał jakiegoś sprawdzianu, to nie dostawał szansy na napisanie tego testu na następnej lekcji, ale musiał przyjść do pani Teresy w czasie, gdy ona miała dyżur na świetlicy (niemal każdy nauczyciel taki dyżur miał) i wtedy pisał ten sprawdzian, w takim małym pomieszczeniu obok świetlicy. Sam już raz przeszedłem taką procedurę, gdy w szóstej klasie zachorowałem na świnkę i opuściłem prawie dwa tygodnie lekcji. Pani Teresa zamykała delikwenta z testem w tym pokoiku, a sama wracała pilnować porządku w świetlicy. Ściągać i tak się nie bardzo dało, nawet jeśli ktoś miał jakieś nielegalne pomoce naukowe, bo w matematyce ściągnąć coś raczej ciężko, jeśli się nie rozumie mechanizmu danych operacji liczbowych. A telefonów komórkowych wówczas jeszcze nie było, zatem nie istniało ryzyko, że ktoś wyśle sms-a do kolegi dobrego z matematyki, z prośbą o pomoc.
Gdyby zatem iść na taki indywidualny sprawdzian, a gdy tylko pani Teresa zostawi mnie tam samego, wyjść przez okno (świetlica była na parterze), znaleźć i stłuc Dawidka, a potem błyskawicznie wrócić do salki przed upływem 45 minut… Taki numer tuż pod okiem wychowawczyni? Ale, kurcze, to się może udać! Miałbym murowane alibi – w razie czego pani Teresa potwierdzi, że cały czas byłem w tym pokoiku – wejście tam jest tylko przez świetlicę. A gdyby nauczycielka jednak zajrzała tam w trakcie tego czasu przeznaczonego na pisanie? Hmm, mógłbym poprosić kogoś zaufanego, żeby czekał pod oknem. Gdy ja wyjdę, on wejdzie i będzie udawał mnie, pogrążonego w rozwiązywaniu zadań. W tamtym pokoiku siedzi się tyłem do drzwi, jeśli ubrałby się podobnie do mnie, pani Teresa nie powinna niczego podejrzanego zauważyć. Rany, gdyby to się udało, to byłby przekręt stulecia…! Ale wtedy byłem tak zdeterminowany, że niemal natychmiast podjąłem decyzję – spróbuję! Oczywiście w razie wpadki konsekwencje będą niewyobrażalne i z pewnością bardzo bolesne. Kogo mógłbym więc wtajemniczyć w ten plan? Kto mógłby bezinteresownie nadstawić dla mnie karku? Jeszcze do wczoraj miałem kogoś takiego. Chociaż Ewelinę ciężko byłoby przebrać za mnie… Ale zaraz, zaraz – Rafał ma wobec mnie dług, za to że pilnowałem go, gdy palił fajki na zielonej szkole i potem przez to oberwałem. Zapewniał mnie potem, że gdy będzie potrzeba to mi się zrewanżuje, nawet gdyby trzeba było ryzykować własną dupą. Taka gotowość kolegi jest niezwykle cenna. Może właśnie teraz trzeba to wykorzystać? Niewątpliwie, w razie wpadki nasze tyłki, a zwłaszcza mój, byłyby ostro przećwiczone…
Serce szybciej mi zabiło, a mózg zaczął pracować na zwiększonych obrotach, obliczając szanse powodzenia tego szalonego planu. Niestety, coraz trudniej mi było się na tym skupić, bo jednocześnie grałem z Patrykiem w statki, a Marcin z ławki za mną co chwilę czegoś chciał i szturchał moje krzesło. Chciałem choć na chwilę pozbyć się przynajmniej jego, gdy nagle katechetka podniosła wzrok znad sprawdzanych zeszytów i powiedziała głośno:
- Tomek S****ski, zeszyt ci się kończy.
- Wiem! – warknąłem, zanim zdążyłem się ugryźć w język…
Dopiero długi czas potem uprzytomniłem sobie, jak to właściwie się stało. Byłem wtedy tak skołowany, podekscytowany i zdenerwowany jednocześnie, że mój mózg zgłupiał. Tu obmyślałem plan, tu grałem w statki, tu chciałem się pozbyć Marcina. I całą agresję, jaką miałem włożyć w odpowiedź na jego nachalne pytania, włożyłem w reakcję na nieoczekiwane słowa nauczycielki, które pechowo pojawiły się w krytycznym momencie. Katechetka chyba właśnie wtedy przeszła do mojego zadania i zwróciła uwagę, że kończy mi się 32-kartkowy zeszyt. Chciała mi o tym uprzejmie przypomnieć, a ja jej odwarknąłem jak koledze na przerwie… Przypadkowo, ale skąd ona może o tym wiedzieć. O rany, co ja narobiłem…
Chwilę po mojej niefortunnej odpowiedzi w klasie zapadła głucha cisza. Literat napisałby, że klasa zamarła w niemym oczekiwaniu. Pani Justyna, zupełnie zbita z tropu, podniosła powoli głowę znad zeszytów.
- Co ty powiedziałeś?! – wykrztusiła wreszcie
- Ja… przepraszam… ja… zamyśliłem się… – zacząłem dukać
Przez moją głowę myśli zaczęły przelatywać z szybkością błyskawicy. Co teraz będzie? Jeszcze nigdy pani Justyna nie ukarała nikogo, rzadko nawet podnosiła głos, bo najzwyczajniej nie było takiej potrzeby. Owszem, nosiła ze sobą taki krótki bambusowy kijek, którego używała do wskazywania różnych rzeczy na starożytnych mapach basenu Morza Śródziemnego. Kilka razy nawet wyobrażałem sobie ten kijek spadający na moją gołą pupę. Było to w chwilach wyjątkowej nudy, gdy obawiałem się, że zaraz zasnę, a wtedy za karę katechetka spuści mi lanie przy całej klasie. Taka perspektywa szybko odpędzała senność. Czyżby teraz jednak ta koszmarna wizja miała stać się rzeczywistością?
Anemiczna zwykle pani Justyna poderwała się z miejsca i szybkim krokiem przemierzyła odległość od biurka do mojej ławki.
- Jak ty się do mnie odzywasz?! – zapytała wzburzonym głosem, gdy stanęła tuż obok mnie – Jak ty się odzywasz do nauczyciela?!
Zanim jednak zdążyłem cokolwiek powiedzieć, złapała mnie za ucho i mocno pociągnęła w górę, zmuszając do wstania. Nadal trzymając mnie za ucho wyprowadziła mnie z ławki i poprowadziła za sobą na środek klasy. Gdybym miał więcej czasu, zacząłbym się chyba modlić w duchu, ale wszystko działo się zbyt szybko. „Tylko nie lanie, błagam, nie teraz” – przemknęło mi jedynie przez myśl – „Po lekcji tak, nawet sto pasów, ale nie teraz, nie przy wszystkich…”. Pani Justyna tymczasem puściła moje ucho, zostawiając mnie na środku klasy stojącego twarzą do tablicy, a tyłem do wszystkich. Sięgnęła na biurko po swój bambusowy kijek, chwyciła mnie lewą ręką za ramię i zanim zdążyłem cokolwiek więcej pomyśleć, prawą ręką zaczęła bić mnie przy użyciu tego kijka po tyłku. Normalnie, tak jak stałem prosto, przez spodnie…
Szczerze powiem, że śmiać mi się chciało w trakcie tego „lania”. Od razu widać było, że katechetka nie ma pojęcia o karaniu w ten sposób. Przede wszystkim powinna mi kazać pochylić się do przodu, żeby wypiąć tyłek. Gdy stałem prosto jak słup soli, mięśnie pośladków były rozluźnione, przez co prawie w ogóle nie odczuwałem kolejnych uderzeń. Poza tym w tej pozycji pomiędzy moimi luźnymi dżinsami a majtkami utworzyła się jakby poduszka powietrzna, która nie tylko amortyzowała kolejne razy, ale też sprawiała, że po każdym uderzeniu rozchodził się głośny huk, zupełnie niewspółmierny do siły uderzenia. Wyobrażałem sobie, jak groteskowo to musi wyglądać. Cóż, nie tak wyobrażałem sobie lanie na oczach całej klasy. Zgoda, przyjemne to też nie było, gdy wszyscy koleżanki i koledzy patrzą jak dostajesz po tyłku. Ale przecież spodziewałem się bolesnych pasów na gołą pupę... Gdyby mi ktoś wcześniej powiedział, że zamiast nich dostanę coś takiego, z radości i ulgi chyba bym go ucałował. Oczywiście nie pozwoliłem sobie na żadne zewnętrzne oznaki ulgi, nawet trochę udawałem, że cierpię, bo obawiałem się wciąż, że katechetka może jednak uznać karę za mało dotkliwą i faktycznie ściągnie mi spodnie, a nawet majtki. Wtedy groteska przemieniłaby się w horror… Przynajmniej dla mnie, bo klasa, a zwłaszcza dziewczyny, otrzymałyby niezłą komedię…
Po chyba piętnastu głośnych, ale mało bolesnych uderzeniach kijka bambusowego o mój tyłek, pani Justyna wygłosiła coś w rodzaju standardowej formułki, że ma nadzieję, iż to mnie czegoś nauczy i kazała mi wracać do ławki. Usiadłem ignorując ukradkowe spojrzenia kolegów i koleżanek. Otrząsnąłem się niemal natychmiast. Mimo, że na oczach całej klasy, to było chyba najmniej upokarzające i dotkliwe lanie, jakie do tej pory dostałem. Aż nie mogłem uwierzyć w to, co się stało, ale zamiast rozpamiętywać, niemal natychmiast… wróciłem do mojego genialnego planu. Udając czytanie podręcznika, coraz bardziej pogrążałem się w rozmyślaniach, tym razem jednak pamiętając, aby zachować tyle czujności, żeby nie wpaść już dziś w żadne kłopoty.
Do domu wracałem jak na skrzydłach. Po lekcjach nikt nawet nie zająknął się się na temat mojego lania. Chociaż wszyscy czuli, że nie było to szczególnie upokarzające, nikt pewnie nie miałby ochoty znaleźć się na moim miejscu. W tej sytuacji klasa przeszła nad tym do porządku dziennego, zwłaszcza po wydarzeniach z zielonej szkoły. Gdybym jednak dostał prawdziwe lanie i to na goły tyłek, komentarzom zapewne nie byłoby końca przez dwa tygodnie…
Ale nieważne. Teraz liczy się tylko zemsta. Prawie wszystko mam już zaplanowane. Z Rafałem pogadam jutro, ale powinien się zgodzić. Najbliższy sprawdzian z matmy jest w poniedziałek. Sęk w tym, żeby go opuścić i mieć pretekst do pisania indywidualnie, kiedyś tam po lekcjach, właśnie w świetlicy. Mogę zwiać z lekcji w poniedziałek, ale chyba lepiej byłoby, żeby to się odbyło bardziej oficjalnie, z usprawiedliwieniem od rodziców. Muszę więc chyba zasymulować jakąś chorobę. Właściwie powinienem zacząć już dziś, udawać, że coś mnie chyba bierze, ale do piątku jeszcze chodzić normalnie do szkoły. Apogeum ma nastąpić w niedzielę. Tak, najlepiej zacznę jeszcze dziś.
- Mamo, muszę ci coś powiedzieć… – zagaiłem, gdy rodzice przyszli popołudniu z pracy
- Nie, poczekaj, najpierw ja ci coś powiem – przerwała mi – Pamiętasz „ciocię” Brygidę?
- Tą twoją koleżankę ze szkoły? Co mieszka pod Poznaniem?
- Tak, właśnie ją – potwierdziła mama – Dawno się nie widziałyśmy, ale teraz jest okazja to nadrobić. Jakiś czas temu zaprosiła nas do siebie i teraz ustaliliśmy z tatą, że pojedziemy do niej w najbliższy weekend. Ty też. A ponieważ to jest dość daleko, to raczej nie będziemy wracać następnego dnia. Więc chyba będziesz musiał opuścić szkołę w poniedziałek...
W poniedziałek? Opuścić? Czy ja dobrze słyszę?!
- A co chciałeś mi powiedzieć przedtem? – zainteresowała się mama
- A nie, nic ważnego… – zapewniłem i niemal w podskokach pobiegłem do swojego pokoju
Najwyraźniej los mi sprzyja.
(pierwotnie
opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl
dnia 24.07.2013)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz