czwartek, 10 stycznia 2019

(36.) Wizytacja


Lanie od sąsiadki za mój ostatni wybryk było – musiałem to jednak w końcu przyznać – dość zasłużone. A jeśli już miałem dostać w tyłek, to wolałem właśnie od obcej osoby niż od rodziców, z którymi codziennie siedziałbym przy stole i zawsze wtedy pewnie przypominałaby mi się ta scena, gdy obrywam od nich lanie. I chyba właśnie ta świadomość pozwoliła mi dość łatwo pogodzić się z tym, co stało się poprzedniego dnia w mieszkaniu sąsiadki. Może jedynie fakt, że dostałem znowu na goły tyłek i to jeszcze w tak upokarzającej pozycji, czyli przez kolano, był dla mnie trudniejszy do zniesienia. Wolałbym chyba dostać na stojąco, bardziej to tak jakoś „po męsku”, ale z drugiej strony – czy jakieś lanie związane z wypinaniem gołych pośladków nie jest upokarzające…?

W każdym razie psychicznie przetrawiłem lanie od pani Kalipskiej w ciągu jednej nocy. Inaczej niż zwykle, ślady psychiczne zniknęły szybciej niż ślady na tyłku, który swędział mnie jeszcze przez cały następny dzień. W szkole jakoś wysiedziałem, gorzej było podczas wieczornej nauki z Beatą, gdy momentami ciężko już było mi wytrzymać w jednej pozycji. Nie był to ból, bardziej taki dyskomfort, świerzbienie, powodujące, że bez przerwy kręciłem się na krześle. Żeby nie dekoncentrować koleżanki, co chwilę wstawałem z krzesła, oficjalnie po to, żeby otworzyć okno, przynieść coś do picia, zamknąć okno, przynieść coś do jedzenia… Ale i tak ta częstotliwość mojego wstawania musiała zwracać uwagę, bo Beata w końcu zapytała czy wszystko w porządku. Jakoś udało mi się zapewnić, że tak, bo nie miałem zamiaru opowiadać, jak to wczoraj o tej porze leżałem z gołym tyłkiem na kolanach sąsiadki, otrzymując od niej siarczyste klapsy. Nie chciałem też, aby Beata się nade mną litowała czy mi współczuła. Moje przekonywania, że nic się nie stało, nie były jednak idealne, bo dziewczyna do końca nauki spoglądała na mnie podejrzliwie. W końcu zacząłem udawać, że niezbyt dobrze się czuję i głowa mnie trochę boli. Też średnio mi to wychodziło, aktorem byłem raczej kiepskim, ale przynajmniej już o nic więcej nie pytała.

Weekend minął szybko, bardzo szybko, głównie na nadrabianiu zaległości. Miałem teraz na głowie więcej obowiązków niż kiedykolwiek wcześniej, w całej mojej szkolnej karierze. Lekcje, zadania domowe, obowiązki domowe, zajęcia wyrównawcze, 2-3 razy w tygodniu nauka z Beatą, a w coraz bliższej perspektywie – spotkanie ze szkolnym psychologiem, umówione mi przez wychowawczynię, a już dwa razy przekładane z przyczyn obiektywnych. Coraz trudniej było mi to wszystko ogarnąć, coraz częściej o czymś zapominałem i obrywałem burę od mamy, więc w końcu zacząłem sobie zapisywać co ważniejsze rzeczy na karteczkach samoprzylepnych. Niestety, karteczki te miały to do siebie, że czasami niezbyt dobrze trzymały się powierzchni. Tak przynajmniej stało się tego pechowego razu. Ale po kolei…

Weekend minął więc – jak wspomniałem – błyskawicznie. Niedzielny wieczór spędziłem na spisywaniu na żółtych karteczkach najważniejszych spraw do zrobienia w nadchodzącym tygodniu. A potem już, nie wiadomo kiedy i jak, nagle nastał środowy poranek. W jaki sposób przeleciały mi poniedziałek i wtorek – nie miałem pojęcia. To znaczy miałem, ale trudno mi było uwierzyć, że dwa dni mogą minąć tak szybko. Wpadłem do szkoły tuż przed dzwonkiem, prosto na lekcje. Też przeleciały, jedna, druga, trzecia… Na długiej przerwie zauważyłem natomiast coś dziwnego. Zamiast jeść śniadanie czy rozmawiać o pierdołach, wszyscy siedzieli z nosami w jakichś książkach. To nie były żadne podręczniki, więc nie uczyli się do sprawdzianu, zresztą w tym tygodniu nie miało już być klasówek. Zajrzałem dyskretnie przez ramię Piotrka siedzącego z zamkniętymi oczami (!) nad książką i mruczącego coś pod nosem. Co to za „fascynująca” lektura może być…? O kur… !!! PAN TADEUSZ…

Zupełnie, ZUPEŁNIE zapomniałem, że na dzisiaj na polski trzeba się było nauczyć sporego fragmentu „Pana Tadeusza” na pamięć… Przecież zapisałem to nawet na kartce samoprzylepnej! To gdzie ona jest? Musiała się odkleić i spaść za biurko… Ta legendarna złośliwość rzeczy martwych jednak istnieje…

Co teraz, co teraz? „Litwo, ojczyzno moja…” – to znam, ale przecież zadeklarowałem się na zupełnie inny fragment. Początek księgi jedenastej. „O roku ów, kto ciebie… eee… widział w naszym kraju”? Nie, nie ma mowy, nie nauczę się ponad czterdziestu wersów w niecałe dwie godziny…
Ale z drugiej strony, co mi właściwie grozi? Nie pierwszy i nie ostatni raz ktoś się nie przygotował do lekcji. Dostanę minus, może nawet pałę, co z tego? Przecież można poprawić, regulamin szkoły mi to chyba gwarantuje. Nawet demoniczna pani Marlena nie robiła poprzednio wielkich scen, gdy ktoś się nie nauczył na pamięć. Coś tam wpisywała w dziennik, a potem na następnej lekcji delikwent deklamował co trzeba i miał zaliczone. Może więc jakoś wybrnę z tej przykrej sytuacji. A karteczki do ściany zacznę od dziś przyklejać poxipolem…

Optymistyczne nastawienie uszło ze mnie jak powietrze z dziurawej opony przed samym polskim. Pani Marlena otworzyła nam klasę ubrana jakoś tak odświętnie, zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Chwilę potem do klasy wkroczył pan dyrektor szkoły we własnej osobie i rozsiadł się wygodnie w ostatniej ławce… Wizytacja! A polonistka wiedziała, że on przyjdzie, musiała wiedzieć, skoro się tak odstawiła… Czemu nam nie powiedziała, czemu?! Łeb ten durny zawiązałbym sobie wtedy na supeł, żeby nie zapomnieć. A tak? Wizytacja na polskim, a tu jeden z najlepszych uczniów nieprzygotowany… Nogi mi z dupy powyrywa pani Marlena, oczywiście uprzednio spuszczając mi na tę dupę porządne lanie… Co ja – znowu – narobiłem…

W trakcie lekcji przyszło mi na myśl, że gdyby nas nauczycielka uprzedziła o wizycie dyrektora, połowa klasy tego dnia zachorowałaby na wszelkie dolegliwości świata. Bowiem nawet najlepsi klasowi „recytatorzy” w obecności najważniejszej osoby w szkole zaczynali dziwnie dukać, plątać się i zapominać tekstu. Pani Marlena planowała pewnie, że pochwali się szefowi, jak to klasa siódma pięknie deklamuje narodową epopeję, ale z czasem jej mina coraz bardziej kwaśniała. Jak przyjdzie do mnie, to jej głowa zamieni się zupełnie w dorodną cytrynę… A może udam, że mi słabo, albo że mdleję? Nie, nie przy niej, ona jest za cwana na sztuczki uczniów…

Polonistka wywoływała do recytacji osoby na przemian z początku i z końca listy. Z nazwiskiem na literę „S” moja kolej przyszła, gdy swoje umiejętności oratorskie zaprezentowała już mniej więcej jedna trzecia klasy. O dziwo, cała sprawa trwała bardzo krótko:
- Tomek S******ski

- Przepraszam, ale nie umiem dzisiaj....
A potem już tylko jej piorunujący wzrok wbity we mnie, moje pulsujące policzki i oczekiwanie na śmiertelny cios, jej wpis do dziennika i… następna osoba wywołany do tablicy. I co? Już? Żadnej publicznej połajanki? Lania na goły tyłek na środku klasy? Wniosku do dyrektora o skreślenie mnie z listy uczniów? W obecności dyrektora pani Marlena tak spokorniała? Nie śmie zastosować swoich osławionych metod wychowawczych? A może to cisza przed burzą…?

Lekcja dobiegła końca. Oprócz mnie, nieprzygotowane do deklamacji były dziś tylko dwie osoby – klasowa leserka Karolina, która już od ponad roku na lekcjach zajmowała się głównie malowaniem paznokci na różne kolory, oraz Sylwia, niegdyś niezła uczennica, która ostatnio opuszczała się w nauce w tempie ponaddźwiękowym (a po zmianie jej stylu ubierania się widać było, że okres dojrzewania jest za to opuszczenie wydatnie odpowiedzialny). Gdy wszyscy już wyszli z klasy, a pani Marlena omawiała coś jeszcze z dyrektorem, ja wraz z dziewczynami czekałem przed klasą, aby zapytać polonistkę, jak możemy odrobić dzisiejsze nieprzygotowanie. Czekaliśmy prawie 10 minut, przerwa już niemal dobiegła końca (a ja za chwilę zaczynam WF), gdy wreszcie dyrektor sobie poszedł. Pani Marlena spojrzała na nas jak na coś wyjątkowo odrażającego, każdy mięsień jej twarzy wręcz krzyczał: „Jak mogliście zepsuć mi wizytację?!”, ale w odpowiedzi na nasze pytanie wycedziła tylko: „Nauczycie się tego i tak, na za tydzień, nie minie to was. Wiem, że macie już wtedy lekcje z praktykantką, nie ze mną, dlatego przyjdziecie po lekcjach, na mój dyżur. Wszyscy troje jednego dnia”.

Uff, jakoś przeżyłem… Do przyszłego tygodnia jeszcze mnóstwo czasu, nauczę się tego na kutą blachę, ale teraz chyba od dwóch minut mam już WF…!!! Rany, co za dzień… Zbiegłem po schodach jak Pershing, z drugiego piętra na parter. Wpadłem do szatni, zrzucając z siebie ciuchy niemal wszystkie naraz. Nie zdążyłem zawiązać butów, jeszcze w korytarzu prowadzącym na salę wciągałem krótkie spodenki, ale i tak zameldowałem się w sali gimnastycznej, gdy już wszyscy koledzy stali w rzędzie, a nasz wuefista – pan Zbigniew (zwany też „panem Rzemykiem”, bo gwizdek, stoper i pozostałe akcesoria miał w zwyczaju nosić na długich rzemykach, wieszanych u szyi) kończył sprawdzanie obecności. Spojrzał na mnie groźnie, gdy dołączyłem do szeregu, ale nic nie powiedział, tylko zakreślił coś w dzienniku. Pozostała część zajęć przebiegła już bez niespodzianek. Znowu graliśmy w nogę, a ja – tak jak lubiłem – stałem na bramce.

Niespodzianki pojawiły się po wuefie. Gdy przebieraliśmy się w szatni, nagle zajrzał do środka pan Rzemyk. „Tomek, jak się przebierzesz, wpadnij do mnie, do kantorka na chwilę” – usłyszałem tylko od niego, zanim zniknął. Moje ręce trzymające właśnie spodenki, zastygły w miejscu i stałem tak w samych majtkach i koszulce zastanawiając się, czy wypowiedziane przed chwilą słowa były na pewno skierowane do mnie. Natychmiast spojrzenia wszystkich kolegów z klasy skierowały się w moją stronę.
- Uuuu, będzie lańsko – rzucił któryś z nich
- Szykuj dupę, Tomek – usłyszałem z innej strony
- Wiesz co, właściwie to nie ubieraj już tych spodni – złośliwie wtrącił Damian i klepnął mnie w ramię – Będzie mniej roboty…
- Sam sobie nie ubieraj, jak lubisz chodzić bez gaci – odgryzłem się, szybko wciągając spodnie. Niestety, nie wyglądało to dobrze. Gdyby wuefista chciał mi coś powiedzieć w cztery oczy, mógł to zrobić zaraz po zajęciach, zatrzymać mnie w sali. Po co więc woła mnie do swojego kantorka? Faktycznie, koledzy mogli mieć rację, pachnie to raczej jakąś karą. Ale za co? Za spóźnienie? Owszem, pan Zbigniew nie znosił spóźniania, a mi się dotąd takie nie zdarzyło. Ale inni się spóźniali, a nigdy chyba nie przychodził do szatni, żeby kogoś zawołać do kantorka…

Mój strach potęgowały teraz jeszcze plotki o wuefiście. Podobno lubił stosować kary cielesne i pseudonim „pan Rzemyk” nabierał w ten sposób drugiego znaczenia. Nigdy jednak nie wierzyłem w te plotki. Wręcz przeciwnie, uważałem, że to najlepszy wuefista jaki do tej pory miał z nami lekcje. Mieliśmy z nim WF wprawdzie dopiero od początku siódmej klasy, ale polubiłem go od pierwszych zajęć. No i nigdy nie podniósł na nikogo ręki, nie zrobił niczego co w jakikolwiek sposób mogło wskazywać, że w tych plotkach o stosowaniu kar fizycznych jest chociaż ziarnko prawdy. Podejrzewałem nawet, że rozgłaszają je zawistni uczniowie. Pan Zbigniew nie tylko był wymagającym (chociaż sprawiedliwym) nauczycielem, ale też opiekunem i trenerem szkolnej reprezentacji piłkarskiej. Być może ktoś, kogo pominął przy ustalaniu składu szkolnej drużyny, mścił się w ten – mało kreatywny – sposób.

Teraz jednak za żadne swoje przeświadczenia nie dałbym złamanego grosza. Jednoznaczna reakcja kolegów nie była przecież bez znaczenia, skądś się musiała wziąć. A sugestia Damiana, że powinienem zostać w majtkach, bo „będzie mniej roboty” właściwie mówiła wszystko. Ech, koledzy… Najlepszych poznaje się w biedzie, no jasne…Wrzuciłem wszystkie swoje rzeczy do plecaka, narzuciłem go sobie na ramię i odprowadzany ciekawskimi spojrzeniami wyszedłem z szatni i podążyłem korytarzem w kierunku kantorków nauczycieli wuefu. W połowie drogi dogonił mnie Patryk.
- Tomek, słuchaj... - złapał mnie za ramię - Dobrze ci radzę, idź najpierw się wysikaj...
- Co?! - wytrzeszczyłem oczy
- No bo, wiesz... - rozejrzał się dookoła i ściszył głos - Jak się dostaje rzemieniem na gołą dupę, to wtedy strasznie chce ci się lać...
- Skąd wiesz? - zainteresowałem się
- Eee, nieważne... - zmieszał się Patryk - Ale skorzystaj z mojej rady. Jak mu nalejesz na dywan albo na biurko, to aż się boję pomyśleć...
- Co ty pierdolisz? - zirytowałem się - Nic nikomu nie naleję i w ogóle skąd wy wszyscy wiecie, że idę tam dostać jakimś rzemykiem na dupę?!

Starałem się, by mój głos brzmiał zdecydowanie, ale fakt był taki, że Patryk zasiał mi tylko kolejne wątpliwości. Mimo to nie zawróciłem do kibla, tylko zostawiłem kolegę na środku korytarza i pewnym krokiem ruszyłem w kierunku kantorków wuefistów, zapukałem do właściwego i nie czekając na wezwanie zajrzałem do środka.
- A, to ty, chodź, chodź – pan Rzemyk podniósł głowę znad dziennika, w którym coś uzupełniał – Siadaj, siadaj.
Usiadłem na wskazanym krześle. Wuefista jeszcze przez chwilę coś pisał, po czym zamknął dziennik, złożył na nim ręce i powiedział:
- Spóźniłeś się dziś…
- Tak, bo proszę pana, pani polonistka zatrzymała mnie na chwilę po lekcji i jeszcze dwie dziewczyny i…
- Stop! – przerwał mi stanowczo, ale spokojnie – Nie interesuje mnie z jakiego powodu się spóźniłeś. Na pierwszej lekcji powiedziałem wam, że nie będę tolerować spóźnień na moje zajęcia. Chcę jednak, żebyście byli punktualni nie ze strachu przede mną czy przed karą, ale dlatego, że po prostu tak być powinno. I dlatego o tym, jakie są u mnie konsekwencje za spóźnienia, każdy się dowiaduje indywidualnie, w momencie gdy już się spóźni. Niektórzy twoi koledzy już się o tym dowiedzieli, a tak się złożyło, że dzisiaj ty się dowiesz. Chcesz posłuchać?
- Tak, proszę pana.
- Otóż za każde spóźnienie wymierzam karę, takie małe lanie rzemykiem na goły tyłek – powiedział sucho pan Zbigniew – Każdy uczeń, niezależnie od klasy do której chodzi, dostaje tyle samo: 10 razów. Karę wymierzam bezpośrednio po zajęciach, tu w kantorku. Bez odwołania.
- Rozumiem… – powiedziałem jakby nie swoim głosem, a przed oczami już migały mi obrazy tego, co się za chwilę wydarzy
- Jest jeszcze coś – kontynuował wuefista – Taka specjalna premia. Jeśli pierwsze spóźnienie danego ucznia nie przekracza czterech minut, nie wymierzam mu kary, no chyba że bardzo by chciał. Ale to tylko ten jeden raz. Każde następne spóźnienie, nawet jeśli będzie miało tylko 10 sekund, to już nie ma zmiłuj.
- Rozumiem – powiedziałem jeszcze raz
- Więc jak – pan Rzemyk podniósł z biurka stoper i pomachał nim charakterystycznie – Chcesz wiedzieć, ile minut się dzisiaj spóźniłeś?

Po chwili tkwienia w bezruchu, pokiwałem potakująco głową, przełykając przy tym ślinę tak głośno, że usłyszeli to chyba na drugim końcu szkoły.

(pierwotnie opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl dnia 17.02.2014)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz