Powrót z zielonej szkoły do domu bardzo szybko okazał się jedynie pozornym powodem do radości. Już następnego dnia po przyjeździe, a była to sobota, rodzice szczegółowo wypytali mnie o przebieg wyjazdu. Opowiedziałem, że było nieźle, chociaż trochę się dłużyło, zwłaszcza te same lekcje dzień w dzień, powiedziałem także, że wymieniliśmy klasowe „prezydium” i pochwaliłem się nawet nową funkcją zastępcy przewodniczącego, chociaż potrzebna mi ona była jak świni siodło. Te wyjaśnienia widocznie jednak nie zaspokoiły ciekawości mojej mamy, bo natychmiast zadała pytanie dodatkowe: „A jak było z zachowaniem?”. Było to bardzo podchwytliwe pytanie i początkowo nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. Nie mogłem przyznać się do wszystkiego, co nawywijałem, bo w ten sposób aż prosiłbym się o lanie. Nie mogłem jednak również powiedzieć, że wszystko było idealnie, bo podczas najbliższej wywiadówki nasza wychowawczyni na pewno poskarży się na nasze zachowanie podczas zielonej szkoły. A wtedy również oberwałbym w domu, tyle że za kłamstwo. Mając więc nadzieję, że wychowawczyni poskarży się jedynie ogólnie, zacząłem improwizować:
- No wiesz, niektórym trochę odbijało i pani Teresa się parę razy mocno zdenerwowała. Ktoś nawet stłukł taką gablotę, co wisiała na korytarzu i za karę nie pojechaliśmy do McDonalda w drodze powrotnej.
- A ty? Jak ty się zachowywałeś?
- Ja? Normalnie, w porządku. Ja nie jestem z tych, co głupieją z byle powodu.
- Dobrze, dobrze, zobaczymy. W każdym razie pamiętaj, że twój limit tolerancji się wyczerpał. I w razie czego pasek będzie w użyciu bez żadnego „ale”. Więc pilnuj się.
- Tak, mamo, wiem – powiedziałem potulnie, chociaż tego „pilnuj się” miałem już powyżej uszu. I co to w ogóle oznacza, że „zobaczymy”? To tylko uwaga na przyszłość, czy mama faktycznie ma zamiar zweryfikować moje zachowanie podczas tej zielonej szkoły? Jeśli tak, to będzie kiepsko, ale może nie beznadziejnie. O sprawie z szefową sprzątaczek nauczycielki nie mają pojęcia. Jedyne, co mogą na mnie naskarżyć rodzicom, to pomoc Rafałowi w paleniu papierosów. A to chyba nie taka straszna zbrodnia? Poza tym zachowywałem się raczej znośnie, więc powinienem spać spokojnie. Jednak od pewnego czasu miałem wrażenie, że mama szuka tylko pretekstu, żeby spuścić mi lanie. Więc każda niesubordynacja, nawet tak błaha, będzie dla niej wystarczająca. Ale z drugiej strony, gdyby chciała mi wlać, to przecież dostałbym w tyłek już wtedy w styczniu, gdy musiała przyjść i odebrać mnie ze szkoły za wagary. Zatem jak to z nią jest? Ciężko mi było ją rozszyfrować, więc nie dość, że nie będę spać spokojnie, to jeszcze radość z powrotu do domu diabli wzięli…
Mimo to, w poniedziałek poszedłem do szkoły z nadzieją w sercu. W domu wprawdzie niewyraźnie, ale może za to w szkole odetchnę? Stary tryb lekcyjny, spotkania z Eweliną, wiosna za oknami, treningi piłkarskie – może tu będzie podłoże mojego dobrego samopoczucia? Niestety, jeszcze przed lekcjami minąłem w szatni tłustego Sebastiana, co przypomniało mi o zajęciach poprawczych. Jedne wprawdzie mi przepadły przez zieloną szkołę, ale już w przyszłym tygodniu będą następne… A spędzenie kolejnych dwóch godzin z tymi troglodytami to było naprawdę ostatnie, czego mogłem pragnąć. Dobrze, że teraz przez półtora tygodnia nie będzie polskiego z panią Marleną (hurrra!!!), która wyjechała na zieloną szkołę z którąś klasą (biedacy…). Gdyby jeszcze dziś – w tak „cudownie” rozpoczęty dzień – miała być z nią lekcja, to już pozostałoby tylko kamień do szyi i skoczyć z mostu… Ale nie ma tego złego – zamiast polskiego jest godzina wychowawcza. Pani Teresa wkroczyła do sali z takim wyrazem twarzy, jakby miała zamiar zamordować dziś przynajmniej trzech uczniów. Oczywiście usłyszeliśmy sążniste „kazanie”, w którym wielokrotnie przeplatały się słowa: „zawód”, „prawie dorośli” i „cofanie się w rozwoju”. Wychowawczyni zapewniła nas również, że powrót do szkoły nie oznacza powrotu do pobłażania. I wprawdzie „zielonoszkolne” reguły nie zostaną żywcem przeniesione do szkolnego systemu dyscyplinowania, bo nie ma takiej możliwości, ale – jak stwierdziła – sama postara się, a zarazem uczuli pozostałych naszych nauczycieli, aby nasze ewentualne wybryki były karane z największą możliwą surowością, bo tylko to może nas utemperować. Cóż, pani Marleny z pewnością nie trzeba by do tego namawiać. Z wielką przyjemnością sprałaby nam wszystkim po kolei tyłki bez dodatkowego zachęcania. W każdym razie przekaz wywodu pani Teresy był jasny i czytelny. Wprawdzie za złamanie zasad nie będzie automatycznie groziło – jak na zielonej szkole – lanie na gołą pupę przed całą klasą, jednak zaostrzenie dyscypliny wobec nas jest nieuniknione. A zatem zielone światło dla szerszego stosowania kar cielesnych wydaje się oczywiste.
Wpadłem zatem z deszczu pod rynnę. Nie dość, że w domu stąpam po cienkim lodzie, to w szkole też wisi nade mną miecz. Jasne, w teorii rozwiązanie jest proste – nie wpadać w kłopoty, to nic mi się nie stanie. Ale ile razy już to sobie obiecywałem? Ile razy się pilnowałem, mobilizowałem, i co? Nie, na siebie nie mogę liczyć. Wchodzę w dziwny wiek, hormony zaczynają mi podobno buzować (cokolwiek to znaczy...), więc nie mogę polegać na tym, że sam dam radę się kontrolować i sam się upilnuję. A zatem będzie nieciekawie. I pewnie kolejne lanie jest tylko kwestią czasu…
Czarne wizje przyszłości ogarniały mnie coraz bardziej. Już widziałem w wyobraźni siebie postawionego przed beznadziejnym wyborem: lanie na goły tyłek przed całą klasą czy lanie na goły tyłek od mamy. Wtedy chyba zacząłbym modlić się, aby ziemia się pode mną rozstąpiła. Bo nawet czysto teoretycznie nie potrafiłem rozwiązać takiego dylematu. Niby lanie przed całą klasą, nawet w wersji jakiej doświadczył biedny Marcin, czyli tylko przed chłopakami, wydaje się dużo większym wstydem niż lanie od mamy, ale dla mnie nie było to takie oczywiste. I kto wie, czy nie wybrałbym wtedy jednak lania przed całą klasą, chociaż na samą taką myśl aż zimno mi się robiło i pot występował mi na czoło. Ale lania od mamy w ogóle nie potrafiłem sobie wyobrazić, chociaż raz minęło mnie dosłownie o włos. Gdybym miał siedem czy osiem lat pewnie w ogóle nie byłoby tematu. Wówczas dostać od mamy albo taty kilka klapsów czy pasków na gołą pupę nie byłoby pewnie niczym szczególnie strasznym. Chociaż nigdy mi się to nie zdarzyło, to byłem niemal pewny, że mając osiem lat przyjąłbym takie lanie bez zbędnego ociągania. Raz dwa i z głowy, a nazajutrz pewnie bym o tym już zapomniał. Ale teraz, w wieku trzynastu lat? Nawet nie potrafiłem o czymś takim pomyśleć. Co z tego, że mama widziała mnie nago tysiące razy jako dzieciaka? To nie o to chodziło. Ani o wstyd związany z wchodzeniem w okres dojrzewania. Nie, w ogóle nie wiedziałem o co chodziło. Wystarczyło mi, że w głowie nie mieściła mi się taka sytuacja. Stać bezradnie i przyjmować na goły, wypięty tyłek klapsy od mamy? Nie przeżyłbym tego. Mój lęk przed taką karą był wprost nie do opisania. Wiedziałem, że spaliłbym się ze wstydu, że nigdy później nie potrafiłbym spojrzeć w oczy ani jej, ani nawet sobie w lustrze. A najgorsze było to, że taka perspektywa jawiła się jako całkiem realna…
Moje czarne myśli przerwał dzwonek kończący długą przerwę. Przełknąłem ostatni kęs bułki z konstatacją, że najlepiej byłoby, jeśli już zdarzyłoby się – tfu, tfu! – coś i musiałbym jednak dostać lanie, aby otrzymać je tak jak dotychczas – od obcej osoby (czytaj: nauczyciela), w zamkniętym pokoju, bez osób postronnych. Miałem nadzieję, że to będzie ostateczność, że do wersji z laniem przy całej klasie nigdy nie dojdzie. A poza tym stanę na głowie, żeby już się w nic nie wpakować. Ale czasu nie cofnę… A jeśli na wywiadówce pani Teresa opowie mojej mamie o moim zachowaniu na zielonej szkole? Byłem niemal pewny, co wówczas nastąpi. Po powrocie ze szkoły mama spierze mnie paskiem po gołym tyłku. A co najgorsze – nie mogę nic zrobić, żeby temu zapobiec.
Bliski kompletnego załamania, wszedłem do pracowni biologii. Zanim przyszła nauczycielka, napisałem na kartce wiadomość do Eweliny, zaszyfrowaną szyfrem Cezara (którego ją nauczyłem jeszcze w tamtym semestrze). Od czasu jesiennej wpadki z testami na badanie wyników, a zwłaszcza od czasu groźby ojca Eweliny, który zabronił jej spotykać się ze mną, nauczyliśmy się daleko posuniętej ostrożności. Po biologii wrzucę tę kartkę do szafki Eweliny w szatni. Jest tam zaszyfrowana propozycja spotkania jutro po lekcjach (bo we wtorki kończyliśmy zajęcia o tej samej porze), za szkołą przy boisku. Powrót po zielonej szkole okazał się katastrofalny, głównie przez moje lęki (fakt, że niebezpodstawne) i wybujałą wyobraźnię. Ostatecznie jednak, jeśli za kilka tygodni, bo tyle pozostało do wiosennej wywiadówki, ma nastąpić mój prawdziwy, osobisty koniec świata, to chociaż spróbuję pozostały mi czas spędzić jak najprzyjemniej...
(pierwotnie
opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl
dnia 2.04.2013)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz