czwartek, 27 grudnia 2018

(23.) Powrót do domu

Krajobraz za oknem autokaru zmieniał się coraz szybciej. Górskie pejzaże stopniowo, ale nieubłaganie przechodziły w znane mi z codzienności nizinne widoki. Śledziłem te przeobrażenia z głową opartą na twardej szybie, myślami będąc jednak w zupełnie innym miejscu. Wracałem do codzienności, z każdym kilometrem zbliżałem się do żmudnej, szkolnej rutyny, od której jeszcze dwa tygodnie temu tak bardzo chciałem się oderwać. Wracałem do szkoły, do pani Marleny, do zajęć poprawczych, do wizyty u psychologa, do scysji z Darkiem i do tysiąca innych rzeczy, których nie znosiłem, nienawidziłem, albo się obawiałem.

A jednak wracałem bez smutku, z optymizmem wręcz. Zostawiałem za sobą bowiem zieloną szkołę – czas przedziwny, pełen rozczarowań i niepowodzeń, gdy wszystko jakby sprzysięgło się przeciw mnie. I pewnie nie ja jeden tak uważałem. Podczas tych dziesięciu dni w beskidzkim pensjonacie, przynajmniej połowa naszej klasy zarobiła lanie. Wprawdzie naliczyłem jedynie 9 osób, które na pewno dostały w tyłek, ale to były tylko te przypadki o których wiem, których byłem świadkiem. A coś mi mówiło, że w ukryciu, bez obecności osób postronnych, jeszcze jakieś kary cielesne miały miejsce. Mówiło mi nie bezpodstawnie – już od pierwszego dnia zielonej szkoły, nie bez naszej winy zresztą, nauczycielki zaostrzyły reguły i dyscyplinę. Nasza klasa doświadczyła czegoś, co do tej pory nie mieściło się w naszych wyobrażeniach. Od losowania nieszczęśników do lania, aż po publiczne lanie na gołą pupę, którego zakosztował sam przewodniczący klasy. Owszem, w większości przypadków sami się o te kary prosiliśmy naszym zachowaniem, jednak skala kar cielesnych i ich forma przekroczyła wszystko, co do tej pory w naszej szkolnej karierze się wydarzyło. Dlatego nie bez podstaw podejrzewałem, że przynajmniej połowa tyłków (również dziewczęcych), które teraz grzały siedzenia w wycieczkowym autobusie, wciąż nosi jakieś ślady pasków bądź dłoni naszych nauczycielek.

Sam podczas tej zielonej szkoły zarobiłem w tyłek aż dwa razy, a gdyby nie łut szczęścia, to mogły być i trzy. Dwa lania na gołą pupę w przeciągu tygodnia! Mój talent do wpadania w kłopoty po prostu rozkwitał. I to mimo tych wszystkich zapowiedzi, że będę się pilnować, że wszystko zależy ode mnie, że chcieć to móc… Jasne… Paradoksalnie, te wszystkie buńczuczne postanowienia zeszły na dalszy plan i momentami wręcz cieszyłem się, że nie było tak źle i że właściwie dobrze się spisałem. Pewnie, kostka mogła wylosować mnie do lania za zniszczoną gablotę, a jednak wskazała Piotrka. Za krycie Rafała mogłem dostać lanie przy całej klasie, a dostałem w pokoju, tylko w obecności nauczycielek. Podobnie z karą za wysikanie się do donicy na korytarzu – pani Renata mogła mnie wydać (a wówczas publiczne lanie na goły tyłek byłoby nieuniknione), a jednak sama postanowiła mnie ukarać. No, same sukcesy… Jak cholera… Tylko czy naprawdę jest się z czego cieszyć?

Te wszystkie rozmyślania i podsumowania doprowadzały mnie do szału. Dlatego z taką ulgą wracałem do domu. Miałem już dość tej zielonej szkoły. Każda ściana i każdy korytarz tego pensjonatu kojarzyły mi się z jakimiś nieudanymi planami, z wpadaniem w kłopoty, z czymś, co chciałbym jak najszybciej wymazać z pamięci. Przed oczami miałem wciąż a to obrażonego na mnie (dotąd nie wiem za co) Piotrka, a to Rafała, który namawia mnie na stanie na czatach, a ja – głupi – się zgadzam, a to wreszcie gołą pupę szefowej sprzątaczek, która bezceremonialnie, na moich oczach wysikała się na podłogę i kazała mi to ścierać. Bałem się, że te, i nie tylko te sceny będą mnie prześladować w snach. Modliłem się, żeby – jeśli w przyszłym roku też pojedziemy na zieloną szkołę – nauczyciele wybrali jakieś inne miejsce, inny pensjonat. Może być nawet z karaluchami w łóżkach. Ale tutaj już nie chcę wracać!

I dlatego wiele obiecywałem sobie po powrocie do szkolnej rutyny. Będę chodzić na lekcje, a popołudnia spędzać we własnym pokoju. Będę spać we własnym łóżku, a nie w hotelowej pościeli. Będę się kąpać we własnej wannie, a nie pod dwuosobowym prysznicem, z Rafałem albo Piotrkiem. Będę znowu grać w ulubione gry komputerowe, czytać książki, oglądać telewizję. Może też wreszcie spotkam się z Eweliną, której nie widziałem od ferii. Mam jej przecież pomóc w nauce. I wreszcie – po raz tysięczny to sobie przysięgam! – koniec z pakowaniem się w kłopoty. Koniec z laniem po tyłku. Koniec.

Przyszłość zatem rysowała się całkiem przyjemnie. Byle dalej od tego miejsca, od tego feralnego pensjonatu. Uspokojony trochę ta myślą, rozejrzałem się po autokarze. Tym razem przyjechał po nas potężny trzyosiowiec na prawie 70 miejsc. Uznałem to za logistyczny bezsens, skoro było nas, łącznie z nauczycielami, nie więcej niż 30 osób. Dlatego w przestronnym wnętrzu autokaru więcej było wolnych niż zajętych miejsc. Spojrzałem do tyłu. Większość kolegów ulokowała się z tyłu pojazdu. Po lewej stronie siedzieli Rafał i Piotrek – w całkiem niezłej komitywie zresztą. Nie potrafiłem zrozumieć, co ich (lesera i prymusa) tak bardzo do siebie zbliżyło. Ale czy ja muszę wszystko rozumieć? Ważne, że Piotrek ma mnie od kilku dni w dupie, z kolei Rafał żywi wobec mnie jakiś dług wdzięczności za te papierosy. Może to się przydać.

Natomiast dziewczyny siedziały porozrzucane po całym autobusie. Na przykład tuż przede mną miejsca zajęły Sylwia i Andżelika. Co jakiś czas nie mogłem się powstrzymać przed zerknięciem na tyłek Andżeliki. Nie mogłem darować pani Iwonie, że nie zdjęła dziewczynie majtek wtedy, gdy spuściła jej lanie w swoim pokoju. Nie wiedziałem czym było to, co najwyraźniej siedziało gdzieś we mnie, a co tak bardzo chciało zobaczyć gołą pupę Andżeliki. I obmyślało coraz to nowsze plany realizacji tego zamierzenia. Każdy kolejny bardziej absurdalny.

Teraz spojrzałem do przodu. Po prawej stronie przejścia siedział Marcin. Dwa rzędy siedzeń przed nim i dwa rzędy za nim były puste. Od czasu, gdy dostał to upokarzające lanie, izolował się od klasy, co z kolei wzmacniało traktowanie go jak trędowatego przez resztę grupy. Błędne koło, które teraz miażdżyło jeszcze do niedawna najbardziej popularnego i lubianego chłopaka w klasie. Pomyślałem chwilę, po czym dźwignąłem się z miejsca i przeszedłem do przodu, zatrzymując się obok siedzeń Marcina.
- Mogę się przysiąść? – zapytałem. Tylko wzruszył ramionami, ale też przesunął się nieznacznie w kierunku okna. Uznałem to za zgodę i usiadłem. Nie miałem pojęcia, co powiedzieć, jak go pocieszyć. Do głowy przychodziło mi tylko, aby pokazać mu, że inni też dostali od nauczycieli w tyłek, zaczynając ode mnie. Aby zrozumiał, że nie jest z tym sam. Nie chciałem jednak z tą tematyką wyjeżdżać z grubej rury.
- Głosowałem na ciebie w tych wyborach na przewodniczącego – wydusiłem z siebie w końcu – Uważam, że ty najbardziej na tą funkcję zasługujesz.
- Jak widać tylko ty tak uważasz… – znowu irytująco wzruszył ramionami
- Wcale nie! – zaprzeczyłem – Inni też tak myślą, tylko… tylko… głupio im teraz ci to powiedzieć…
- Pewnie, że głupio! – podniósł głos – Wszyscy widzieli jak dostałem na gołą dupę na środku sali, jak… jak jakiś dzieciak! Pewnie wszyscy potem o tym tylko gadali w pokojach.
- Nie, to nie tak. Współczuliśmy ci.
- Jasne… A w myślach dziękowaliście Bogu, że to nie wy musieliście tam stać z gołą dupą!
- No nikt by nie chciał być na twoim miejscu, zgoda. Ale co najmniej połowa z nas dostała lanie podczas tej zielonej szkoły. Ja sam nawet dwa razy, więc rozumiem…
- Co rozumiesz?! – przerwał mi – Dostałeś przy wszystkich? Nie, więc nic nie rozumiesz! Tu nie chodzi o to pierdolone lanie, nie chodzi o ból ani nic takiego. Wyobraź sobie, że na oczach wszystkich, których lubisz, znasz, z którymi spędzasz wspaniale czas, nagle zostajesz wyciągnięty na środek sali, zdejmują ci majtki i dają lanie. A ty nie możesz nic zrobić, możesz tylko, kurwa, stać z tą gołą, wypiętą dupą, palić się ze wstydu i czekać aż to się łaskawie skończy! Ale ty tego nie zrozumiesz… – machnął ręką
- Ale my wcale cię nie przestaliśmy lubić – powiedziałem cicho po chwili milczenia – Ludzie mają problem, żeby się do ciebie odezwać, bo też był to dla nich szok. Boją się, nie wiedzą jak zareagujesz. Wiesz co, rozglądałem się po sali, gdy dostawałeś lanie. Wszyscy byli wstrząśnięci. Wielu chłopaków w ogóle nie patrzyło na twój tyłek, tylko wbili wzrok w podłogę. Właśnie przez szacunek i sympatię do ciebie… Ale tak, masz rację, ja nigdy nie dostałem lania przy wszystkich, więc nic nie rozumiem… – po tych słowach, zrezygnowany, podniosłem się z fotela.
- Czekaj! – nieoczekiwanie zatrzymał mnie Marcin – Czy ty… ty naprawdę głosowałeś na mnie wiedząc, że i tak nie mogę być już przewodniczącym?
- No – skinąłem głową
- Dzięki! – powiedział, a po jego twarzy przebiegł cień uśmiechu – Na pewno sobie świetnie poradzisz jako zastępca Patryka. Jeśli będziesz potrzebować jakichś wskazówek, to możesz na mnie liczyć.
- Będę pamiętać – powiedziałem
- Mówiłeś, że dostałeś dwa razy lanie podczas tej zielonej szkoły. To prawda?
- No… Raz za krycie Rafała, a drugi jak przedwczoraj wysikałem się do donicy na korytarzu. Złapała mnie szefowa sprzątaczek i dostałem od niej po dupie. Mam o tym opowiedzieć?
- Nie, dajmy już spokój z tym laniem. Może kiedyś przy okazji. A teraz pogadajmy o czymś normalnym. W co grasz na komputerze?
Przegadaliśmy w ten sposób ponad godzinę. Marcin był naprawdę fajną osobą i mogłem teraz tylko żałować, że nie zakolegowałem się z nim wcześniej. Przez swoje obowiązki przewodniczącego dawniej wydawał się jednak dość zabiegany i zajęty. Miałem nadzieję, że pozbawienie go tej funkcji jeszcze bardziej przybliży go do szkolnej codzienności i będzie więcej okazji na jakieś wspólne aktywności. Bo czułem, że od kilkudziesięciu minut mam nową bratnią duszę. Rozmawialiśmy nie tylko o grach i innych rozrywkach. Zwierzyłem mu się z tego wszystkiego, co gryzło mnie podczas tej zielonej szkoły. Wspólnie zastanawialiśmy się, dlaczego Piotrek się na mnie obraził, co może mnie czekać podczas zbliżającej się wizyty u psychologa, a nawet obmyślaliśmy najdziwniejsze sposoby na wyeliminowanie pani Marleny z grona pedagogicznego.

Naszą konwersację przerwał zjazd autokaru na parking. Oczywiście planowana wcześniej wizyta w McDonaldzie została odwołana, dlatego nauczycielki zarządziły postój na parkingu przylegającym do leśnej ściany. Wyasfaltowany plac, jakich mnóstwo przy drogach szybkiego ruchu, z udogodnień zawierał jedynie kilka ławek, oraz niewielki bar, w którym – sądząc na pierwszy rzut oka – podawali pewnie wyłącznie smażoną kiełbasę. Pani Teresa ogłosiła 40 minut postoju, informując, że jest to czas na pójście do toalety, a jeśli ktoś jest głodny, może sobie coś kupić w tym blaszaku, gdzie „prawdopodobnie mają frytki”. Jej słowa zbiegły się z wjazdem na parking kolejnego autokaru, z którego natychmiast wysypali się pasażerowie – sądząc po wyglądzie zewnętrznym najwyżej dziewięciolatki. Czyli kolejna wycieczka szkolna. Jeszcze tego brakowało – postój w towarzystwie rozwrzeszczanej dzieciarni…

Nie byłem specjalnie głodny, więc zamierzałem zostać w ciepłym autokarze, bo na dworze było już dość chłodno. Niestety, po krótkiej chwili mój organizm przypomniał mi, że powinienem jednak pójść do toalety. Miałem to zrobić rano, w pensjonacie, jeszcze przed wyjazdem, ale jakoś nie było okazji. A teraz charakterystyczne sensacje w dolnej części brzucha oznaczały, że muszę w najbliższym czasie, mówiąc bardziej dosłownie, załatwić potrzebę numer dwa. I najlepiej teraz, bo potem czekają nas jeszcze co najmniej trzy godziny drogi, a nie wiadomo jakie są plany co do kolejnych postojów. Niechętnie wyjąłem z plecaka przygotowaną na takie okazje małą rolkę papieru toaletowego i ruszyłem w kierunku budynku WC.

Była to również blaszana buda, w której – sądząc po wielkości – były najwyżej po dwie kabiny dla każdej płci. Gdy stanąłem w kolejce, przede mną było już kilkanaście osób, głównie z tej drugiej wycieczki. Ogonek do damskiej części WC był jeszcze dłuższy, co jednak zrozumiałe – chłopcom łatwiej przychodzi wysikać się pod pierwszym lepszym drzewem. Zapowiadało się zatem trochę dłuższe oczekiwanie, ale chciałem podczas tego postoju mieć to wreszcie z głowy, aby resztę podróży spokojnie przegadać z Marcinem, nie zwracając uwagi na pracę mojego układu pokarmowego.
Po kilkunastu minutach stania w kolejce przestępujących z nogi na nogę dziewięciolatków, moja cierpliwość zaczęła się wyczerpywać. Ogonek przesuwał się, ale w ślimaczym tempie, a poza tym miałem wrażenie, że od krzyków tej dzieciarni za chwilę rozboli mnie głowa. Spojrzałem w prawo, gdzie za parkingiem wyrastała ciemna linia lasu i byłem coraz bliżej zmiany decyzji. Blaszana buda z brudnymi i śmierdzącymi kabinami na pewno nie jest warta tak długiego oczekiwania. Załatwię się w lesie i będzie spokój.

Wróciłem do autobusu po dodatkową bluzę. Wychodząc, spotkałem Marcina.
- Idę się wysrać do lasu, idziesz ze mną? – zapytałem
- Sorry, ale chciałem przede wszystkim coś zjeść. Jest kolejka po frytki, ale właśnie się zmniejsza. Kupić ci też?
- Nie, dzięki – powiedziałem i ruszyłem w kierunku lasu. Przy jednej z ławek dość szeroka ścieżka prowadziła między drzewa. W lesie nie było wcale tak ciemno jak się spodziewałem, mimo, że dzień był bardzo pochmurny. Co chwilę między drzewami migały mi sylwetki osób, które tak ja, nie zamierzały czekać w ogonku do WC. Głównie byli to jednak chłopcy „podlewający” drzewa. Jeśli w ogóle ktoś zamierzał załatwić większą potrzebę pod gołym niebem, prawdopodobnie udał się głębiej w las. Taki był też mój plan – znaleźć jakieś kompletnie odosobnione miejsce, a najlepiej jakiś gęsty krzak, który – nawet mimo braku liści – osłoni mnie przed niepożądanymi spojrzeniami przypadkowych osób. Szedłem tą ścieżką już dobre kilka minut, ale wokół nie widziałem żadnego krzaka, żadnego parowu, niczego, co mogłoby zasłonić mnie, gdy będę robić kupę. Las był kompletnie przerzedzony, jedno drzewo od drugiego dzieliło wiele metrów. Na dziesiątki metrów do przodu wszystko widać było jak na dłoni. Zacząłem się bać, że gdy dalej będę się zagłębiać w las, zabłądzę i nie znajdę drogi powrotnej. Muszę gdzieś w końcu się zatrzymać. Na szczęście po chwili ścieżka zaczęła biec trochę w dół. Nadal nie było w pobliżu żadnych większych krzaków, ale uznałem, że znajdujące się tu nierówności terenu muszą mi wystarczyć. Zszedłem ze ścieżki i ruszyłem wzdłuż niewielkiej, poprzecznej skarpy. Po kilkunastu metrach zatrzymałem się, rozglądając dookoła. Skarpa chociaż trochę zasłoni mnie z tyłu, a drzewo – od strony ścieżki. Z bijącym mocno sercem rozpiąłem spodnie, po czym zsunąłem je wraz z majtkami i przykucnąłem.
Zanim jednak zdążyłem cokolwiek zrobić, usłyszałem jakieś odgłosy. Odruchowo naciągnąłem spodnie, ale nadal tkwiłem w przykucniętej pozycji. Jak się po chwili okazało, to mnie uratowało, a właściwie pozwalało pozostać niewidocznym od strony ścieżki. Gdybym wstał, moja głowa wychyliłaby się znad skarpy na tyle, że mógłby ją zobaczyć każdy, kto nadchodził od strony parkingu. Z duszą na ramieniu czekałem przyklejony do drzewa, mając nadzieję, że ktokolwiek nadchodzi, przejdzie dalej nie zauważając mnie. Głosy były coraz bliżej i po chwili zza skarpy wyłoniła się jakaś kobieta w średnim wieku i w niemodnym płaszczu, która prowadziła ze sobą na oko dziewięcioletniego chłopca. Natychmiast pojąłem, że to uczestnicy tej drugiej wycieczki, której autokar zatrzymał się obok naszego. Kobieta była pewnie nauczycielką i cały czas krzyczała na chłopca, który musiał być pewnie jej uczniem. Chłopak był średniego wzrostu, miał na sobie kolorową bluzę i czapkę-bejsbolówkę, która przykrywała jego długie włosy, sięgające mu do karku. Po chwili usłyszałem strzępki rozmowy:
- … Mówiłam ci, co ci grozi, jeśli jeszcze raz to zrobisz? Mówiłam?! I co?!…  Dobrze, już dość, nie idziemy dalej…
- Ale proszę pani… – pisnął chłopak – Jeszcze ktoś zobaczy…
- Nikogo tu nie ma – kobieta niedbale rozejrzała się dookoła i chyba mnie nie dostrzegła – A nawet jeśli, to już nie mój problem. Sam tego chciałeś. Dalej, ściągaj spodnie!

Dopiero teraz zauważyłem, że nauczycielka w prawej ręce trzyma pokaźny kij. Już chyba wiedziałem, do czego to zmierza, więc jeszcze bardziej przytuliłem się do drzewa, prawie nie oddychając. Od tych dwóch osób dzieliło mnie teraz najwyżej 15 metrów. Wolałem nie wiedzieć, co by się stało, gdyby któreś z nich mnie dostrzegło. Na szczęście dla mnie, dziewięciolatek miał teraz poważniejsze sprawy na głowie. Ociągając się, rozpiął spodnie i zsunął je do kolan. Kobieta złapała go w pół lewą ręką, pochyliła do przodu, a prawą, nie puszczając kija, zdjęła chłopcu majtki. Po chwili na jego małym, gładkim tyłku wylądowało pierwsze uderzenie kija. Wrzasnął tak, że myślałem, iż pobudzi wszystkie, śpiące w dzień, leśne zwierzęta. Nie minęło kilka sekund, a kolejny raz usłyszałem jego krzyk. Potem kolejny i następny. Wychyliłem się trochę zza drzewa. Mały dostawał naprawdę porządne lanie, wrzeszczał i wyrywał się z silnego uścisku nauczycielki. Poczułem wzburzenie. Owszem, kary cielesne były elementem znanej mi rzeczywistości, uważałem je za coś przykrego, ale jednak normalnego w pewnych sytuacjach. Jednak takie solidne lanie pasem albo kijem było moim zdaniem raczej dla nastolatków, bardziej świadomych swojego zachowania i wytrzymalszych na ból. Dzieciaki z pierwszych klas podstawówki mogły – moim zdaniem – co najwyżej dostawać jakieś klapsy ręką czy ostatecznie linijką. Nawet i na goły tyłek, ale właśnie najlepiej ręką i bez przesady. Tymczasem ten chłopak dostawał lanie o wiele za mocne dla jego wieku. Mimo pewnej odległości, mogłem dostrzec czerwone pręgi jakie pojawiły się na jego delikatnej pupie. I przede wszystkim tak strasznie wrzeszczał, ale na nauczycielce nie robiło to wrażenia. Przez chwilę myślałem nawet, czy nie zainterweniować, nie podbiec do niej i nie wyrwać jej tego kija, ale właśnie teraz mój bezpiecznik chroniący mnie przed pakowaniem się w kłopoty, zadziałał bez zarzutu. Bo taka interwencja mogła przynieść tylko problemy. A mały i tak pewnie dostałby lanie do końca.

Dlatego nie ruszyłem się z miejsca, ale po chwili i tak zdarzyło się coś, o czym tylko mogłem przed chwilą marzyć. Bodaj przy dziesiątym uderzeniu o pośladki chłopca, kij nauczycielki złamał się z trzaskiem na pół. Byłem pewny, że kobieta zacznie szukać na ziemi jakiegoś innego, ale zamiast tego, odrzuciła ze złością złamany przyrząd, podwinęła rękaw na prawej ręce i kontynuowała lanie dłonią. To na pewno też było bolesne, ale już nie tak jak kijem – zresztą chłopak zaczął się trochę mniej wydzierać. Wreszcie lanie dobiegło końca. Dziewięciolatek zaczął rozcierać dłońmi obolałe pośladki, ale nauczycielka kazał mu się ubierać i natychmiast wracać do autobusu. Miałem nadzieję, że nie podróżują daleko, bo dla jego tyłka siedzenie w autokarze będzie teraz sporym wyzwaniem. Jeszcze przez chwilę, w małym szoku, odprowadzałem odchodzących wzrokiem, gdy nagle przypomniałem sobie o własnej rzeczywistości. Spojrzałem na zegarek – za 5 minut mamy odjeżdżać! Nie zdążę się już załatwić, zresztą i tak mi się odechciało. Gorzej, że nie mogę też puścić się biegiem w kierunku parkingu, bo po drodze dogoniłbym nauczycielkę i pechowego ucznia z drugiej wycieczki. Odczekałem jeszcze chwilę i ostrożnie ruszyłem ścieżką. Gdy widziałem już parking między drzewami, zbiegłem ze ścieżki i na przełaj ruszyłem w kierunku autokaru. Dopadłem do wejścia, gdy już chyba wszyscy siedzieli w środku. Pani Teresa stała przy drzwiach, rozglądając się po parkingu. Gdy mnie ujrzała, odezwała się z wyrzutem:
- Tomek, no oczywiście! Tylko na ciebie czekamy…
- Przepraszam, proszę pani…
- Gdzie ty się znowu szwendasz? – zapytała retorycznie, po czym dodała – Chyba dawno już w tyłek nie dostałeś, prawda?
Spojrzałem ze strachem na jej twarz, ale nie dostrzegłem tam złości, a nawet wydawało mi się, że ujrzałem pobłażliwy uśmiech. Wiedziałem, że tym razem nie poniosę żadnych konsekwencji. Drzwi autokaru zamknęły się za nami i powoli ruszyliśmy w dalszą drogę do domu.
(pierwotnie opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl dnia 11.03.2013)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz