środa, 2 maja 2018

(16.) Zielona szkoła (część 1.)

Wycieczkowy autokar pokonywał szybko kolejne kilometry dwupasmowej szosy prowadzącej w kierunku Beskidów. Siedziałem przy szybie patrząc, jak z każdym, połykanym przez autobus fragmentem asfaltu, oddalają się ode mnie te sprawy, którymi żyłem przez ostatnie dni i tygodnie. Gdzieś tam w oddali pozostał dom i związane z nim wspomnienia tej niedawnej afery, która dosłownie o włos nie skończyła się laniem od Mamy za niewinność. Już mi przeszło, ale wtedy jeszcze przez długie godziny po sprawie nie mogłem dojść do siebie. Teraz znowu obiecywałem sobie, że już nigdy nie dopuszczę do takiej sytuacji, ale ile razy już sobie to obiecywałem…
W oddali pozostała też szkoła. Ta szkoła, która od pewnego czasu przestała już kojarzyć mi się wyłącznie z lekcjami, sprawdzianami i kolegami, a coraz częściej ze złym zachowaniem, wpadaniem w tarapaty, i – niestety – z karami cielesnymi. Które jeszcze rok temu były dla mnie zupełną abstrakcją, a teraz jadę na zieloną szkołę z tyłkiem przetrzepanym chyba na wszystkie możliwe sposoby.
Będzie mi potrzebny ten wyjazd. Oderwę się od tych wszystkich problemów, może chociaż trochę zapomnę o tych kłopotach, w które wpadałem nie zawsze z własnej winy. Chociaż tak zupełnie nie uda mi się zapomnieć o szkole, a zwłaszcza o karach, które od paru miesięcy przyjmuję przeważnie na goły tyłek. Na przednich siedzeniach, obok naszej wychowawczyni, siedzi również nauczycielka geografii – pani Iwona, a to przecież od niej dostałem pierwsze szkolne lanie. Dwa rzędy przede mną miejsca zajmują z kolei Patryk i Damian, przez których poczułem na pupie smak linijki naszej szalonej polonistki, czyli pani Marleny. Uff, jak to dobrze, że ona nie jedzie z nami na zieloną szkołę. Bo wtedy ten wyjazd zamieniłby się w szkołę przetrwania.
Chociaż i tak zielone szkoły wiązały się – przynajmniej w mojej podstawówce – z większym rygorem niż szkolne wycieczki. Oczywiście najważniejszą różnicą były zajęcia lekcyjne, które się w trakcie takiego wyjazdu normalnie odbywały. Jechało zwykle dwóch nauczycieli i każdy z nich musiał przeprowadzić przynajmniej dwie godziny swojego przedmiotu dziennie. Tym razem zapowiadało się nam zatem po dwie lekcje matematyki (z panią Teresą – naszą wychowawczynią) i dwie lekcje geografii (z panią Iwoną). Czas na jakieś wyjścia, wycieczki, zwiedzanie i inne rozrywki też był, rzecz jasna, ale lekcje miały priorytet.
Drugą istotną różnicą, praktykowaną w naszej szkole było to, że podczas wycieczek szkolnych każdy zajmował pokój z kim chciał, czyli najczęściej z najlepszymi kolegami. Natomiast na zielonych szkołach o tym, kto z kim będzie w pokoju, decydowało losowanie. W miarę dogadywałem się z każdym z chłopaków w naszej klasie, ale miałem nadzieję, że jednak losowanie przydzieli mi na przykład Patryka – z nim przynajmniej byłoby o czym pogadać. Bo spędzić 10 dni w pokoju z kimś, z kim trudno będzie się porozumieć, może być niełatwym doświadczeniem.
Dojechaliśmy na miejsce popołudniu. Nasz pensjonat okazał się sporym, trzypiętrowym gmachem. Na szczęście nie było w tym czasie wielu wczasowiczów. Połowa marca to chyba martwy sezon w turystyce – narciarze już w większości powyjeżdżali, na amatorów wiosennych spacerów jeszcze trochę za wcześnie. Z rozmów pomiędzy recepcjonistą a panią Iwoną usłyszałem, że w mogącym pomieścić ponad 200 osób pensjonacie, aktualnie przebywa tylko kilkunastu gości.
Już godzinę po przyjeździe były znane wyniki losowania. Na nic moje nadzieje, nie dostałem do pokoju ani Patryka, ani nawet Damiana. Wylosowałem pokój trzyosobowy, w którym oprócz mnie, znaleźli się również Rafał i Piotrek. Rafał był niczym nie wyróżniającym się, średnio uczącym się chłopakiem. Miał bardzo krótkie włosy i był nieco niższy ode mnie. Nie należał do żadnej klasowej grupki, miał natomiast kumpli w którejś z równoległych klas. Mimo sześciu lat w jednej klasie, nie wiedziałem o nim prawie nic, kojarzył mi się jedynie z tą sytuacją ze stycznia, gdy przewrócił mapę przed lekcją historii i w schowku dostał za to lanie od pani Aldony (opisałem to w notce „Mapa i sen”). Może będzie teraz szansa lepiej go poznać – łudziłem się, chociaż wyglądał raczej na mruka. Z kolei Piotrek był szczupłym chłopakiem z jasnymi, lekko kręconymi włosami. Był najbardziej nieśmiałą osobą w klasie, bardzo rzadko odzywał się sam z siebie (więc nasz pokój będzie pewnie przypominać klasztor z regułą ścisłego milczenia). Uczył się bardzo dobrze, ale do tego, żeby mieć najlepszą średnią, zawsze brakowało mu punktów za aktywność. Wiedziałem też, że mieszka w domu na obrzeżach miasta, a do szkoły rodzice codziennie przywozili go samochodem. Aha, i miał stałe zwolnienie z WF-u, ze względu na jakieś problemy zdrowotne.
Nasz pokój był dość ciasny i skromnie wyposażony (łóżka, duża szafa, stolik, krzesła i właściwie to wszystko), ale bardzo czysty i w nowoczesnym stylu. Podobno cały pensjonat przeszedł kilka lat temu gruntowny remont. Ledwo zdążyliśmy się rozpakować, już trzeba było iść na kolację, a potem na spotkanie organizacyjne z panią Teresą. Wychowawczyni przypomniała nam najważniejsze zasady, ustaliła plan zajęć na jutro i zapowiedziała ścisłą dyscyplinę podczas całego wyjazdu. Przypomniała, że w zielonej szkole, w przeciwieństwie do wycieczek szkolnych, nie biorą udziału rodzice (zawsze na wycieczkę jechało dwóch lub trzech), więc tylko we dwie, z panią Iwoną, muszą zapanować nad całą naszą klasą. A było to zadanie tym trudniejsze, że niektórym z nas rozpoczął się już tzw. „okres dojrzewania” i byli pod działaniem dziwnych hormonów, a niektórym jeszcze nie. W związku z tym cała klasa była niczym potężna mieszanka wybuchowa. Zdając sobie sprawę z tego, jeszcze przed wyjazdem pani Teresa zapowiedziała ścisłą kontrolę, władzę absolutną i przedstawiła zestaw zasad, które powinny być bezwzględnie przestrzegane. Jedną z nich było gaszenie światła w pokojach punktualnie o 22:30 (tylko na tzw. „zieloną noc”, reguła ta miała być uchylona).
Inną zasadą – ścisłe pory wieczornej toalety. Każdy pokój dostawał 20 minut, podczas których wszyscy jego lokatorzy musieli się wykąpać, umyć zęby itd., bo po upływie przeznaczonego czasu, do środka wchodziła kolejna grupa. Czas był limitowany także dlatego, że na piętrze w tym skrzydle, w którym były pokoje chłopców, była tylko jedna łazienka z prysznicami i toaletami. A pokojów zajęliśmy pięć (dziewczyny miały swoje piętro niżej), więc cała wieczorna akcja-mycie zabierała aż godzinę i 40 minut (od 20:30 do 22:10). Ktoś stwierdził, że to gorzej niż w wojsku (wszystko na komendę), ale do wojska nikomu z nas się wtedy specjalnie nie spieszyło, więc reguły przyjęte zostały bez oporów.
Po spotkaniu organizacyjnym powlekliśmy się labiryntami korytarzy do swoich pokojów. Z sali, w której mieliśmy mieć lekcje i spotkania, do skrzydła, gdzie były nasze pokoje, musieliśmy przejść przez prawie cały budynek. Mi to jednak nie przeszkadzało. Zawsze lubiłem atmosferę hoteli – długie korytarze z rzędem drzwi, kręte schody, dziwne echo. Rozpakowałem się do końca, moi koledzy z pokoju też, a o 22:30 – zgodnie z zasadą – zgasiliśmy światło. Nauczycielki zapowiedziały, że będą dyżurować co najmniej do północy, a przez szczelinę pod drzwiami widać, w którym pokoju jeszcze wciąż jest jasno. Nikt chyba nie chciał już pierwszego wieczoru przekonać się, co grozi za naruszenie ciszy i ciemności nocnej.
Mimo zgaszonego światła, nie chciało mi się jeszcze spać. Siedziałem na łóżku, podobnie Rafał. Piotrek leżał, ale także nie spał jeszcze.
- Kurde, głupio tak, że gaszą światło i nie ma co robić – odezwał się w końcu Rafał
- Pogadać możemy, tego nie zabronili – powiedziałem
- No… – przytaknął – Ale wyobraź sobie, że trafiasz do pokoju z kimś, kogo nie lubisz, albo z jakimiś fagasami.
- Przerąbane – potwierdziłem, w duchu przyznając, że miło, iż Rafał nie uważa mnie i Piotrka za „fagasów”.
- Dlatego dobrze, że jeździmy na te zielone szkoły tylko swoją klasą – ciągnął Rafał – Bo weź, jakbyśmy jechali na przykład z „B” i miałbym mieszkać z Darkiem… W ogóle nieźle załatwiłeś wtedy na WF-ie tego kretyna.
- No! – odezwał się nawet Piotrek – Szkoda, że tego nie widziałem, ale pół szkoły potem o tym mówiło.
- Wkurwił mnie i jakoś straciłem panowanie nad sobą
– powiedziałem dopiero po chwili – Nie wiedziałem co się ze mną dzieje wtedy...
- Daj spokój – powiedział Rafał z lekkim podziwem w głosie – Zajebista akcja to była! A w ogóle jak to się skończyło? Co ci za to zrobili?
- Kilka pasów na gołą dupę i po sprawie – odpowiedziałem wymijająco, bo nie bardzo chciałem wracać do tego pamięcią
- O kurcze… – jęknął Piotrek – Ja bym chyba spękał…
- Co, nie dostałeś nigdy w tyłek? – zapytałem
- Nie… – odpowiedział cicho
- I ciesz się – powiedziałem – Nic przyjemnego. Rafał, ty wiesz coś o tym, nie? Dostałeś lanie od pani Aldony za ten wywrócony stojak.
- Weź mi, kurwa, nie przypominaj…
– obruszył się
- Ej, no ja się przyznałem, że dostałem po dupie za pobicie Darka.
- No... dobra...
– zmieszał się – Opowiem, ale ty potem opowiesz o tym swoim.
- Stoi.

- No więc złapała mnie i zaciągnęła do tego schowka na mapy. Nawet nie wrzeszczała, tylko od razu mi spodnie ściąga. Byłem taki przestraszony, że nie wiedziałem co robić. Zdjęła mi majty i zaczęła mnie lać ręką…
- No, słyszeliśmy
– powiedział Piotrek – Ale wytrzymałeś, nie krzyczałeś.
- Bo nie było jakoś mocno. Zresztą bardziej byłem wkurwiony, że nauczycielka ogląda moją gołą dupę. Ale co miałem zrobić…
- Słusznie, nic nie mogłeś zrobić
– potwierdziłem – Po prostu to przeczekać.
- Dobra, teraz ty
– rzucił z ulgą Rafał
- Jak wyprowadzili mnie z sali gimnastycznej, to zamknęli mnie w kantorku – zacząłem opowiadać – Zaraz przyszła pani Teresa, a potem rodzice Darka. Chcieli wezwać moich rodziców, ale ich nie było, bo akurat wtedy wyjechali. Ale mama Darka zażądała, żeby mnie ukarać natychmiast. I pani Teresa uzgodniła z nimi, że dostanę lanie na miejscu i to zakończy sprawę.
- I kto cię zlał? Pani Teresa?
– dopytywał Darek
- Nie, ona wyszła zaraz. Ojciec Darka wziął pas i kazał mi zdjąć spodnie i majtki. I wtedy zaczął mi wymierzać pasy.
- Ile ci wjebał?
- Dwadzieścia
– trochę skłamałem
- Ja pierdolę… Bardzo bolało?
- Jak chuj. Dostałeś kiedyś pasem?
- No nie
– zmieszał się Rafał – Tylko ręką… i kiedyś rózgą…
- No właśnie. Pasek zupełnie inaczej ciągnie… Jak kiedyś dostaniesz pasem, to pogadamy.
- Weź, kurwa, wypluj to słowo! –
obruszył się Rafał – Żadnego lania, nigdy więcej.
Też bym sobie tego życzył – pomyślałem jeszcze przed zaśnięciem. Następnego dnia padało, więc o wyjściu w góry nie było mowy. Przed południem odbyły się trzy lekcje, po obiedzie jeszcze jedna i potem dostaliśmy wspaniałomyślnie czas wolny aż do kolacji. Nawet zadania „domowego” nie było! Siedzieliśmy w pokoju, trochę słuchałem walkmana, nawet pożyczyłem go Rafałowi. Przez ostatnie godziny odkryłem, że jest trochę wycofany, ale da się z nim normalnie pogadać, mamy kilka wspólnych tematów. Może to otwarcie się z tak wstydliwym przeżyciem jak lanie na goły tyłek, trochę nam w tym porozumieniu pomogło. W każdym razie zacząłem się przekonywać, że nie będzie tak źle, że może nawet fajnie minie nam w tym towarzystwie zielona szkoła. Bo też i Piotrek dawał się wciągnąć do rozmowy, a nawet sam się coraz częściej odzywał. Te optymistyczne myśli przerwał mi potężny, przeraźliwy trzask gdzieś na korytarzu. Jeszcze coś jakby brzęk tłuczonego szkła, a zaraz potem głuche odgłosy. Zerwałem się z łóżka i wyjrzałem na zewnątrz. W głębi korytarza trzasnęły drzwi, po chwili usłyszałem podniesione głosy i kroki na najbliższych schodach. Rafał szarpnął mnie i wciągnął do pokoju, zamykając drzwi.
- Nie wychylaj się, bo będzie na nas! – syknął
Wszyscy trzej zamilkliśmy, Piotrek miał przerażony wyraz twarzy. Po chwili, w ciszy jaka zapadła chyba na całym piętrze, usłyszeliśmy głos kogoś dorosłego:
- Jezus Maria, cała gablota w drobny mak!
Nie miałem pojęcia, co się stało. Oczywiste było, że nikt z naszej trójki nie jest niczemu winny. Ale i tak miałem złe, bardzo złe przeczucia...
(pierwotnie opublikowany na blogu szkolne-lanie.blog.onet.pl dnia 3.11.2012)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz