Zupełnie inaczej wyobrażałem sobie ten poniedziałkowy poranek. Powrót do szkoły po tygodniowym "areszcie domowym" miał być zmącony jedynie obawami, czy przez czas mojej nieobecności nie wykwitły jakieś plotki na temat moich wątpliwych wyczynów podczas imprezy Konrada. Tymczasem wczorajsze popołudnie wszystko odmieniło. I nie chodzi nawet o lanie paskiem, które dostałem od Mamy na uwieńczenie mojego aresztu. Większe zmiany przyniosła rozmowa, która nastąpiła po lańsku. Okazało się bowiem, że mam szansę nadal grać w szkolnej drużynie piłkarskiej, czego pierwotnie - w ramach kary za udział w niesławnej imprezie - rodzice mi zabronili. Wystarczy tylko, że poświęcę coś innego, na czym równie mocno mi zależy. Taki był warunek, który postawiła mi wczoraj Mama. Co to miałoby być - za diabła nie miałem pojęcia... Przyjemność sprawiało mi wiele rzeczy, ale które z nich dałoby się "wymienić" za grę w drużynie? Mam oddać grę telewizyjną Pegasus? Zrezygnować z telewizji? A może przestać spotykać się z Beatą? To akurat nie wchodziłoby chyba w grę, bo dzięki tym spotkaniom pomagałem przecież, zwłaszcza w nauce, dziewczynie, której sytuacja rodzinna i materialna nie była kolorowa. Beata była najstarszą z czwórki rodzeństwa, wychowywanego przez samotną matkę, która zarabiała jedynie dorywczymi pracami w charakterze sprzątaczki czy kogoś takiego, a największą pozycję w ich miesięcznym budżecie stanowił zasiłek z pomocy społecznej...
Jedyną pociechą był fakt, że miałem nieograniczoną ilość czasu na przemyślenie tego dylematu. Żyłem nadzieją, że w końcu coś mi wpadnie do głowy. A tymczasem postanowiłem sobie, że będę starał się jak najlepiej zachowywać, tak w domu, jak i w szkole, aby zyskać dodatkowe "punkty" w oczach rodziców. Pierwsza okazja miała się nadarzyć już w ten opisywany przeze mnie poniedziałek. Jeszcze w niedzielny wieczór Mama zajrzała do mojego pokoju po raz kolejny. Tym razem nie z paskiem, aby sprać nim mój biedny tyłek, ale z pytaniem, czy w poniedziałek nie poszedłbym z nią na większe zakupy do supermarketu, aby pomóc przydźwigać do domu cięższe rzeczy. Normalnie pewnie bym się ociągał, marudził, wymawiał nawałem zadania domowego (choć w to akurat w połowie czerwca nikt by nie uwierzył, bo oceny już dawno były wystawione). Tym razem jednak zgodziłem się ochoczo i bez wahania.
A w poniedziałkowy poranek pomaszerowałem do szkoły z nową nadzieją w sercu, tak jasną jak słońce budzącego się właśnie do pełni życia lata. I chociaż obawiałem się plotek, ukradkowych szeptów i wytykania palcami, pierwsze kilka lekcji i przerw minęło tak spokojnie, jakbym ostatni raz był w szkole zaledwie wczoraj i nie zaliczył po drodze kompromitującej imprezy i domowego aresztu. Chociaż trochę to było zrozumiałe, bo na rzeczonej imprezie nie było nikogo z moich rówieśników i kolegów ani koleżanek z klasy, a jedynie kumple z drużyny piłkarskiej, czyli ludzie o rocznik ode mnie starsi, oraz ich znajomi i koledzy. Wciąż spodziewałem się, że najgorsze dopiero nadejdzie...
... I jakby na potwierdzenie moich obaw, na przerwie po czwartej lekcji wpadł na mnie Olek. Chłopak z ósmej klasy, rok ode mnie starszy, obrońca w szkolnej reprezentacji piłkarskiej. I dobry kumpel Konrada, z okazji urodzin (piętnastych) którego miała miejsce sławetna impreza tydzień temu.
- Tomek, kurwa, gdzieś ty był cały czas?! - przywitał mnie z nieskrywanym entuzjazmem
- Byłem chory - rzuciłem krótko, mając nadzieję że to utnie temat, bo nie chciałem rozwijać powodów swojej nieobecności (w pewnym sensie jednak miałem rację, moja "choroba" polegała bowiem na tym, że nie mogłem przez dwa dni siedzieć na tyłku, ale nie miałem zamiaru teraz się tym chwalić)
- Aha - Olek ku mojej radości przeszedł nad tym do porządku dziennego - Bo wiesz, jakie tu plotki przez ten tydzień chodziły, to sobie nie wyobrażasz ("no pięknie..." - jęknąłem w duchu). Weź się pochwal, kogo ty w końcu wyruchałeś na tej imprezie u Konrada! Bo są różne wersje...
- Co?!
- No stary, daj spokój, mi możesz powiedzieć. Ja nie jestem jakaś cipa, co zaraz poleci i wszystkim będzie o tym kłapać językiem - przekonywał Olek - Słyszałem, że dupczyłeś albo Monikę albo tę kuzynkę Konrada - Justynę. Albo obie. Ktoś też mówił, że Ksenię, ale to chyba ściema, bo Ksenia przecież chodzi z Przemkiem, więc raczej by ci nie dała...
- Ksenia chodzi z Przemkiem?! - zdziwiłem się po raz kolejny
- No tak, nie wiedziałeś? Oni już chyba rok są razem.
Teraz w mojej głowie zagościł kolejny mętlik, rodem z latynoskiej telenoweli. Przemek chodzi z Ksenią i niemal na pewno uprawiał z nią seks na imprezie u Konrada, bo w chwili gdy rodzice wyciągali mnie stamtąd za szmaty, z piętra domu dobiegały jęki Kseni. Ale ten sam Przemek kilka godzin przespał się też z Dagmarą, koleżanką przyjaciółki Konrada - Moniki. Dagmara sama to przyznała w rozmowie z Moniką, gdy wydawało jej się, że są same w pokoju. Tymczasem na odwróconym oparciem do tyłu fotelu w tymże pokoju drzemałem też ja i obudzony z alkoholowego zamroczenia, słyszałem każde słowo. Jeszcze wcześniej, wspomniany Przemek natknął się na mnie na tarasie i wywiązała się luźna gadka, której finałem była porada Przemka, że gdybym chciał podupczyć na tej imprezie, to powinienem raczej uderzyć do Moniki a nie do Dagmary. Wówczas myślałem, że to kumpelska sugestia, która z dwóch koleżanek jest "łatwiejsza", lecz w perspektywie późniejszych wydarzeń okazało się, że Przemek po prostu "rezerwował" Dagmarę dla siebie. A największą ofiarą tej sytuacji okazała się Ksenia, która najprawdopodobniej nie miała pojęcia, że jej chłopak ją zdradza. I jak jeszcze tydzień temu niezwykle kręciły mnie rozmowy o seksie (co chyba normalne w tym wieku) i o "łatwych" dziewczynach, które ochoczo dają dupy, tak teraz ze smutkiem pomyślałem o Kseni, która wydała mi się - po krótkiej rozmowie na imprezie - bardzo miłą dziewczyną. Z zamyślenia wyrwał mnie jednak natarczywy głos Olka.
- No dalej, Tomek, powiedz wreszcie. Przecież jesteśmy kumplami, graliśmy razem w drużynie, razem na gołe dupska dostawaliśmy rzemykiem od trenera, mi możesz zdradzić. To co: Monika czy Justyna?
- Monika to chyba z Konradem się przecież rżnęła wtedy? - udałem powątpiewanie, ale doskonale wiedziałem, że faktycznie tak było, bo przypadkowo wlazłem do pokoju na piętrze, gdy to rżnięcie trwało.
- No i co z tego? Oni nie chodzą ze sobą, tylko się przyjaźnią. Monika od dawna obiecywała Konradowi, że da mu dupy na jego piętnaste urodziny, jako prezent. Konrad był zresztą najarany na to jak łysy na grzebień. Od tygodni o niczym innym nie gadał, wyobrażał sobie nie wiadomo co. No i chyba przedobrzył...
- Przedobrzył?
- No, nie słyszałeś?! A nie, bo ciebie przecież nie było w szkole, racja - Olek klepnął się w czoło - Monika chyba wygadała się Dagmarze, że Konrad był beznadziejny w łóżku...
- Beznadziejny... - powtórzyłem machinalnie
- No... Nie umiał się ruchać, po prostu. Wsadził ptaka i nie wiedział co dalej, ruszał w przód i w tył, co chwilę przestawał, żeby nie dojść za wcześnie. Monika nic nie czuła, w końcu udała orgazm dla świętego spokoju, żeby chłopak już skończył i się nie męczył. Z jednej strony to normalne, mało kto w tym wieku umie się długo i porządnie ruchać, więc nie wiem na co Konrad liczył... Jakby mi taka laska jak Monika dała dupy, to bym się cieszył jak pojebany z każdej sekundy w jej cipce.
- Ale skąd to wszystko wiesz?
- Przecież mówię ci, że Monika wygadała się Dagmarze. Pewnie myślała, że ta nikomu nie powtórzy, bo Monika mimo wszystko bardzo lubi Konrada i nie chciała go oczerniać, a tylko zwierzyć się kumpeli. Ale Dagmara rozgadała to dalej. I przez to Monika się z nią pokłóciła, podobno prawie się pobiły. Ale już za późno. Teraz pół szkoły wie, że Konrad nie umie się ruchać.
- I co z nim? - drążyłem
- Nie wiem. Od dnia imprezy nie było go w szkole, nikt go nie widział. Pewnie naściemniał starym że jest chory, siedzi w domu i pali się ze wstydu. Za tydzień koniec roku, więc już pewnie nie wróci, chyba że po świadectwo. Dobre tylko to, że kończymy ósmą klasę i tę budę, bo gdyby miał jeszcze rok tu chodzić, to by w ogóle życia nie miał. Ale do średniej szkoły i tak powinien wyjechać do innego miasta.
- No, coś w tym jest - przyznałem, wciąż żałując zdradzonej Kseni, a nie Konrada, który za bardzo chciał seksu, już, teraz, i się przeliczył
- No dobra, Tomek, czyli jak nie Monika, to Justyna, prawda? - Olek wrócił do najbardziej nurtującej go kwestii - Ruchałeś się z Justyną?
- No wiesz... - bąknąłem - Była już porządnie pijana, uwiesiła mi się na szyi i...
- Daj spokój, nie musisz mi się tłumaczyć - kolega klepnął mnie w ramię z dzikim uśmiechem - Wszystko rozumiem. Wprawdzie ta Justyna nie jest tak odjebana jak Monika czy Dagmara, ale i tak zazdroszczę ci jak chuj! A powiedz jak ją rżnąłeś? Normalnie czy od tyłu? Czy na jeźdźca?
Z kłopotliwej sytuacji (bo przecież z Justyną do niczego nie doszło, ale rozmowa z Olkiem zabrnęła tak daleko, że ciężko mi to już było odkręcić) wybawił mnie dzwonek. Olek uzmysłowił sobie, że ma teraz lekcje na drugim końcu korytarza i pobiegł w tamtym kierunku, rzucając tylko krótkie: "To potem jeszcze pogadamy".
Mając nadzieję, że jednak będzie inaczej i ten temat nie wróci (bo nie miałem ochoty zmyślać szczegółów mojego niebyłego seksu z kuzynką Konrada), powlokłem się do swojej klasy. Reszta dnia w szkole minęła błyskawicznie i ani się obejrzałem, jak stałem już pod budynkiem urzędu, w którym pracowała moja Mama. Ponieważ lekcje skończyłem o 13:20, a Mama pracowała do 15:00, umówiliśmy się, że nie będę po szkole wracać do domu. Miałem za to poczekać w Mamy biurze do końca jej dniówki, a potem wspólnie mieliśmy iść prosto na zakupy do supermarketu (wtedy nazywanego jeszcze supersamem). W urzędzie czekała jednak na mnie kolejna tego dnia niespodzianka. W biurze Mamy pękła jakaś rura czy coś, woda tryskała po ścianach i spływała na podłogę, a Mama wraz z dwiema koleżankami gorączkowo przenosiły segregatory, teczki i przeróżne papiery, próbując uchronić je przed zalaniem. Dowiedziałem się jedynie w panującym tam chaosie, że do 15:00 raczej uporają się z tym bajzlem, a tymczasem mam poczekać w pokoju socjalnym, do którego Mama zaprowadziła mnie i momentalnie zniknęła, stukając butami na obcasie w pokrytą klepkami podłogę na korytarzu urzędu. Pokój socjalny był na drugim piętrze (Mama pracowała na pierwszym), ale nie mogłem podziwiać widoków, ponieważ nie było tam okna. Była to ponura klitka z szafkami pod ścianą, kuchenką i starą ruską lodówką. Na przeciwległej ścianie wisiały jakieś kurtki na wieszakach, a spomiędzy nich prześwitywał wielki kalendarz ścienny ze zdjęciem jakiejś blondyny, która stojąc w bujnym zbożu rozgarniała kłosy rękami. Na środku pokoju socjalnego stał stół, a przy nim kilka krzeseł i to właśnie w tym miejscu miałem spędzić najbliższe półtorej godziny.
Jednak już po kwadransie zaczęło mi się nudzić. Książki żadnej nie miałem ze sobą, lekcji odrabiać nie mogłem, bo o tej porze roku szkolnego już nic nie zadawali do domu. Zacząłem się wiercić, w końcu łazić po tym pokoju, do którego nikt nie zaglądał, pootwierałem wszystkie szafki w poszukiwaniu jakiejś gazety, choćby i "Przyjaciółki" czy "Poradnika Domowego"... Znalazłem jednak tylko kubki, sztućce i zapasy kawy, sądząc po wyglądzie opakowania - jeszcze przedwojennej. W końcu zainteresowały mnie drzwi na ścianie bocznej. Nie te, którymi się wchodziło tutaj z korytarza, tylko inne. Musiały prowadzić do kolejnego pomieszczenia. Chwilę nasłuchiwałem, czy dobywają się zza nich jakieś odgłosy. Wreszcie ostrożnie nacisnąłem klamkę i uchyliłem małą szparę. Nic się nie wydarzyło, więc ostrożnie zajrzałem do środka. Był tam kolejny pokój, jeszcze mniejszy niż ten socjalny, ale dwa razy bardziej zagracony. Słabym światłem migotała jakaś jarzeniówka. Przy ścianie stała olbrzymia metalowa szafa i była jedynym meblem w tym pokoju, oprócz paru drewnianych taboretów i wielkiego stojącego wieszaka na kurtki. Poza tym pomieszczenie wypełniały jakieś kartony, szpargały i mnóstwo innych niepotrzebnych rzeczy. Mnie zainteresowała jedynie ta metalowa szafa. Czyżby to był sejf? Nigdy nie widziałem sejfu na własne oczy. Wśliznąłem się do pokoju, zamykając za sobą drzwi. Miałem tylko obejrzeć szafę i natychmiast wracać do socjalnego. Opukałem ją z każdej strony, ale mimo metalowych ścianek nie wyglądała na sejf. Miała zwykłą klamkę zamiast takiego kółeczka, na którym ustawia się szyfr i w ogóle...
Zawiedziony, postanowiłem wracać do mojego pomieszczenia za ścianą, gdy nagle usłyszałem, jak otwierają się drzwi z korytarza do pokoju socjalnego... Gdybym został w tym pokoju socjalnym, moją obecność tam łatwo dałoby się wyjaśnić komukolwiek, kto by tam wszedł. Przedstawiłbym się i powiedział, że Mama kazała mi tam na siebie czekać. Jednak zamiast czekać, zakradłem się do pomieszczenia obok i teraz już musiałbym się gęsto tłumaczyć, co tutaj robię. Nie mówiąc już o tym, że tak wymarzone przeze mnie punkty za zachowanie u Mamy mogłem od razu spisać na straty, bo na pewno doniesiono by jej, że zamiast siedzieć na tyłku w pokoju socjalnym, szwendam się samowolnie po innych pomieszczeniach. Nie ulegało wątpliwości, że jeśli ktokolwiek mnie tu nakryje, będę w poważnych kłopotach... Kolejne lanie od Mamy na gołe dupsko będzie pewnie najmniejszym z moich problemów.
Niewiele myśląc, nacisnąłem klamkę od tej metalowej szafy (na szczęście ustąpiła) i wlazłem do środka. Jedna jej połowa nie zawierała półek tylko przestrzeń z wieszakami. Na szczęście wisiał tam tylko jakiś jeden stary, ortalionowy płaszcz, więc miejsca dla mnie było aż nadto. Przyciągnąłem drzwi i czekałem, wyglądając przez dość sporą szczelinę pomiędzy skrzydłami drzwi. Miałem nadzieję, że to tylko ktoś wszedł do pokoju socjalnego zrobić sobie kawy czy coś, i zaraz wyjdzie, a wtedy ja wśliznę się tam z powrotem i jak gdyby nigdy nic będę siedział przy stole do samej piętnastej. Jednak głosy w sąsiednim pokoju narastały - musiały rozmawiać ze sobą dwie osoby. A po chwili, ku mojemu przerażeniu, skrzypnęły kolejne drzwi - te do pomieszczenia w którym stała szafa, a w niej ja.
- Nie, nie tam, tutaj! - mówiąc te słowa do wewnątrz wszedł korpulentny mężczyzna średniego wzrostu i w średnim wieku. Był prawie łysy, miał tylko resztki włosów z tyłu głowy, na nosie okulary, a pod nosem niewielki zarost. Typowy urzędnik około pięćdziesiątki. Poznałem go od razu, chociaż widziałem go wcześniej chyba tylko raz. To był jakiś kierownik z tego urzędu, Mama parę razy o nim wspominała, a kiedyś mi go wskazała, gdy jako dziecko byłem u niej w biurze przez pół dnia. Za nim do pomieszczenia weszła druga osoba. Przez szczelinę w drzwiach dostrzegłem, że to kobieta, ale stała do mnie tyłem. Dopiero, gdy kierownik klepnął przycisk na ścianie i jarzeniówka rozbłysła mocniejszym światłem, a kobieta odwróciła się bokiem do szafy, w której się chowałem, poznałem kim ona jest i o mało nie krzyknąłem.
To była pani Znyk - mama Beaty! Miała na sobie roboczy strój sprzątaczki i dopiero wtedy skojarzyłem jak kilka tygodni temu Beata cieszyła się, że jej mama dostała wreszcie pracę na całe pół etatu - jako sprzątaczka w jakimś urzędzie. Nie wiedziałem jednak wtedy, że to w TYM urzędzie, w tym samym, w którym w biurze pracuje moja Mama. Ale się porobiło...
- Pani Jadwigo, naprawdę, miarka się przebrała! - podniesionym głosem mówił kierownik, zamykając za sobą drzwi
- Ja pana bardzo, bardzo przepraszam... Ja zaraz pomogę sprzątać i...
- Dość! Dość już pani narobiła bajzlu! Ile razy powtarzane było pani, że te zawory w biurach ledwo się trzymają i można tam tylko delikatnie przetrzeć, a nie kręcić szmatą na prawo i lewo. Czy pani sobie w ogóle wyobraża ile strat pani narobiła. Nawet jeśli uda się uratować wszystkie dokumenty przed zamoczeniem, to jeszcze czeka nas wizyta hydraulików, może nawet wymiana całego pionu. To są koszty, szanowna pani...
- Ja nie chciałam, ja bardzo bardzo przepraszam - pani Znyk, tłumacząc się, nie wiedziała gdzie podziać wzrok i co zrobić z rękami
- Niechże mnie pani zrozumie! - kierownik wciąż niemal krzyczał - Że ja za to wszystko odpowiadam. I nie mogę sobie pozwolić na kolejne takie sytuacje. Jest pani zwolniona ze skutkiem natychmiastowym. I proszę się cieszyć, że nie dyscyplinarnie, tylko w normalnym trybie.
- Panie drektorze, ja... ja mam czwórkę dzieci na utrzymaniu, 45 lat już mam na karku, o pracę coraz trudniej - mama Beaty była bliska płaczu i zrobiło mi się jej okropnie żal - Ja bardzo pana proszę, ja błagam pana, o jeszcze jedną szansę. Ja już będę uważać, nie zrobię już nic takiego...
- Drugą szansę już pani dostała poprzednio - stanowczo, ale już nieco spokojniej mówił kierownik - Nie pamięta już pani? Komputer który pani zalała kawą? Gdyby zostawiła go pani w spokoju jak ta szklanka się przewróciła, to pewnie by się nic nie stało. Klawiaturę by się tylko wymieniło i tyle. Ale pani musiała tą szmatą jeździć tam i z powrotem, coś pani powciskała na klawiaturze i musieliśmy informatyków wzywać. Pani wie, ile taki komputer kosztuje?!
- Ale ja bardzo pana proszę o ostatnią szansę... Ja mam bardzo trudną sytuację życiową, ja potrzebuję pracy i pieniędzy...
- Proszę pani, ja wiem jaką pani ma sytuację. Tylko dlatego panią tu zatrudniłem i nie zwolniłem pani ani po tym jak pani wybiła miotłą tę szybę na trzecim piętrze, ani po tej aferze z komputerem. Ale to co się dzisiaj stało, to już naprawdę przelało czarę goryczy... Myślałem, że dobrze się pani odnajdzie w tej pracy, a pani jakby pierwszy raz w życiu miotłę i wiadro widziała, co chwilę pani coś z rąk leci...
- Bo ja tak bardzo chcę się jak najlepiej pokazać, jak najlepiej pracować, że ja się tak strasznie z tego denerwuję i dlatego mi się tak te ręce trzęsą - niemal łkała już pani Znyk
- Rozumiem, ale mimo to, nie mogę dawać pani w nieskończoność kolejnych szans - kierownik rozłożył ręce i zaczął chodzić po pokoju. Potem sięgnął po teczkę, którą wcześniej położył na taborecie i wyjął kartkę papieru - Proszę tu podpisać, a resztę załatwi pani u kadrowej.
- Ale co to...? Nie, nie zwolnienie, proszę panie drektorze, jeszcze jedną, ostatnią szansę, ja zrobię wszystko, naprawdę, ja muszę... - pani Znyk wybuchnęła płaczem
- Niechże się pani uspokoi - westchnął kierownik i znowu zaczął chodzić po pokoju, a ja zacząłem się obawiać, żeby machinalnie nie otworzył drzwi do szafy. Wtedy dopiero by się zaczęło!
Na szczęście kierownik nawet nie zbliżył się do szafy. W zamian za to usiadł na taborecie, podparł się łokciami o uda, westchnął ponownie i pokręcił głową, a potem ciężko podniósł się i powiedział:
- Dobrze, niech będzie... Dam pani jeszcze jedną szansę. Teraz to już naprawdę ostatnią, ale...
- Dziękuję! Bóg mi świadkiem, że teraz już pana drektora nie zawiodę i będę się bardzo starać...
- Niechże mi pani da skończyć! Dam pani ostatnią szansę, ale i tak muszę panią ukarać za te ostatnie "wyczyny". Z pensji pani nie potrącę, bo pani by jakieś grosze zostały, a wiem że pani te pieniądze potrzebne...
- Oj tak, każda złotówka się liczy panie drektorze... Ja wiem, że mi się należy kara, ale tej wypłaty to mi naprawdę by szkoda było...
- Toteż mówię, że pani nie potrącę! - zirytował się kierownik - Dam pani karę tu i teraz, i będzie to już z głowy i święty spokój.
- Ale jak to? - zdziwiła się mama Beaty po chwili milczenia, a ja razem z nią
- Pani tu stanie, oprze się rękami o ten stołek... tak... i niech się pani pochyli i wypnie... tak, dobrze. A teraz proszę ten fartuch podwinąć i spodnie zsunąć.
- Ojejejejej... - zawyła cicho pani Znyk
- Co znowu?! - zirytował się kierownik po raz kolejny
- No bo... no bo pan dupcyć będzie, a ja... taka...
- Co?! Co pani wygaduje do cholery? Jakie...?! A zresztą... Dzieci pani ma, pani Jadwigo, prawda?
- No...
- I jak nabroją, to co pani robi?
- No karę jakąś sie daje...
- O! Klapsy też?
- No czasami klapsy na pupsko też, prawda.
- No właśnie! To teraz nie dzieci, tylko pani narozrabiała i ja dam pani lanie na tyłek. A potem zapomnimy o sprawie.
- Ojbożeboże... No dobrze, jak tak musi być... Ojejej...No tak, tak... To... to co mam robić?
- Spodnie niech pani zsunie i te majtki też, i wystarczy.
Pani Znyk ociągając się wykonała polecenia. Stała bokiem do mnie i fartuch opadający jej wzdłuż ciała zasłaniał w większości nagość jej tyłka. Mimo to cała ta sytuacja przybrała tak zaskakujący dla mnie obrót, że przywarłem do szczeliny w drzwiach szafy i z zapartym tchem śledziłem co dalej się wydarzy. Kierownik tymczasem wysunął pas ze spodni i złożył go sobie w dłoni, uprzednio podwijając rękawy srebrnoszarej koszuli. Mama Beaty stała z wypiętym, gołym tyłkiem, pochylona i oparta dłońmi o taboret, który cały aż "chodził" - tak się jej ręce trzęsły. Kierownik wziął lekki zamach i przyłożył pierwsze uderzenie na tyłek pani Znyk. Nie wydawało mi się szczególnie mocne, ale kobieta wrzasnęła jak oparzona.
- Ciszej, na litość boską, te drzwi są dźwiękoszczelne, ale zaraz i tak panią cały urząd usłyszy...
- Dobrze, ja się postaram... - jęknęła
Drugie uderzenie było również niespecjalnie silne, ale pani Znyk krzyknęła "ałaa!" chyba jeszcze głośniej
- Ludzie święci! Czemu pani aż tak krzyczy? - załamał ręce kierownik
- Bo to boli...
- Czwórkę dzieci pani urodziła i bólu trochę pani wytrzymać nie umie?
- Ale to co innego...
- Może co innego, ale lanie ma boleć i dwadzieścia takich pasów musi pani wytrzymać i nie drzeć się tak jak opętana.
- Dwadzieścia?! Ojezujezu...
- To jednak mam panią zwolnić, tak? - kierownik był już u kresu wytrzymałości psychicznej
- No nie, nie... - lamentowała pani Znyk - To już może lepiej...
- Co lepiej?
- To już może niech pan dupcy...
- Do jasnej cholery, z wami to już naprawdę nic nie wiadomo! - krzyknął kierownik - Jak człowiek chce dobrze, to wy nie. Jak człowiek nie chce inaczej, to wy zaś chcecie. Skaranie boskie!
Po tych słowach kierownik, który wyglądał jak kipiący czajnik, wyszedł z pomieszczenia trzaskając drzwiami. A ja poczułem się jak w pułapce. Mama Beaty została w pokoju, siedząc na taborecie i załamując ręce. Byłem pewny, że kierownik już nie wróci, ale ona może tu siedzieć nie wiadomo jak długo i lamentować, a ja nie mogę sobie ot tak po prostu wyjść z szafy. Do piętnastej zostało jeszcze grubo ponad pół godziny, ale w końcu Mama przyjdzie po mnie do pokoju socjalnego, a gdy mnie tam nie zastanie, zacznie mnie szukać i awantura gotowa. Może uda mi się jakoś wyślizgnąć, gdy po trzeciej zrobi się zamieszanie, bo pracownicy będą wychodzić do domów, ale w tej chwili wszystkie scenariusze były na wodzie pisane...
Tymczasem po jakichś pięciu minutach wrócił nieoczekiwanie kierownik. Bez słowa wszedł do pokoju, zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz. Potem rzucił na wolny taboret kartkę i długopis.
- Pani pisze - powiedział spokojniej - No niech pani pisze, to nie zwolnienie, niech się pani nie boi. Ja będę dyktował.
Mama Beaty wzięła długopis i pochyliła się nad kartką, a kierownik zaczął mówić:
"Ja, niżej podpisana, Jadwiga Znyk, lat 46, oświadczam, że w dniu 15.czerwca 1998 roku dobrowolnie i na własną prośbę odbyłam stosunek seksualny z panem Mieczysławem Nowakowskim, lat 51. Oświadczam, że nie będę z tego tytułu (tak, przez u otwarte) rościć sobie żadnych oczekiwań względem w/w pana. Miejscowość, data, pani podpis..."
Następnie kierownik wziął zapisaną kartkę, złożył ją na pół i schował do teczki. A potem zaczął rozpinać spodnie...Tymczasem do mnie z opóźnieniem docierał sens dyktowanych przed chwilą słów i co z nich wynika. Powoli jednak uświadamiałem sobie, że za chwilę wydarzy się tu coś, czego absolutnie nie powinienem być świadkiem. Nie umiałem jednak na siłę zacisnąć powiek i zatkać dłońmi uszu. Coś było silniejsze ode mnie.
Gdzie kolejne części?
OdpowiedzUsuńBędą powstawać na bieżąco
UsuńKiedy następne opowiadanie?
OdpowiedzUsuńMyślę, że już wkrótce ;)
Usuń